środa, 1 listopada 2017

25

Rozdział XXV

Bo ogólnie faceci są jak kac, a ty potrzebujesz soku pomidorowego, żeby poczuć się odrobinę lepiej.
~
Rozchylił powieki, gdy Słońce wyłaniało się spod chmur opadając świetlistą łuną na zieleń traw. Lekki wiatr igrał między źdźbłami pokrytymi rosą i wiotkimi wiciami wierzb topiących koniuszki liści tuż nad linią gruntu. Budził się nowy dzień, jak i w nim budziła się nadzieja, a może już przekonanie, że nieważne jak bardzo stara się przeczyć swemu przeznaczeniu, ono i tak go dopadnie.
            Kto stwierdził, że z miłością można stanąć na ringu i wygrać tę walkę? Poderżniesz jej gardło, ona zasklepi rozerwane naczynia krwionośne nową, grubszą warstwą błony wyścielającą splot żył. Pogrążysz ją w otchłani wraz ze szczątkami martwych zwierząt, ona jak pnącze trującego bluszczu obrośnie kostne konstrukcje wyłoniwszy ze zgnilizny kwiat życia i śmierci. Paradoksalnie im mocniej jej zaprzeczasz, tym silniejsza się staje. Analogicznie tworzy piekło na ziemi, niewyjaśnione cierpienie, ulice zroszone krwią niewinnych dziewcząt i chłopców, na których dokonano brutalnego, bezlitosnego gwałtu z użyciem rozmaitych narzędzi tortur.
            Spojrzał w lewo, by upewnić się, że Tom nadal mocno śpi. Nie chciał zbudzić go wymykając się o poranku z ich wspólnego łoża, zaś dlaczego? Pragnął być sam, pokonać chaos zrodzony we własnej głowie. Przebywając z ludźmi, nawet tymi najbliższymi, odnosił wrażenie, iż wyłącza się i staje pusty, jakby był zaprogramowaną maszyną w teatrze lalek. Mimo tego, że czuł, że wiedział… Wciąż coś było nie tak i nie potrafił wskazać dokładnej przyczyny. Według innych winien czuć się jak pączek w maśle, ideał, nie narzekać bądź nie wydziwiać, acz Bill nie potrafił czerpać z życia pełnymi garściami. Wciąż czuł, że czegoś mu brak, jakaś potrzeba nie została zaspokojona; to go przytłacza, to wpycha w depresję, tamto sprawia, że chce umrzeć… Im mocniej odczuwał rzeczywistość, tym bardziej chciał jej uniknąć.    
            Powoli i cicho jak mysz pod miotłą opuścił ich domek. Przytrzymawszy pozłacaną klamkę i drewno ponad nią, bezszelestnie zamknął drzwi.
~
            Podparłszy się rozwartą dłonią o jeszcze chłodne deski pomostu, usiadł i zsunął nogi o tyle, by zanurzyć bose stopy w przyjemnie zimnej wodzie. Zsunął okulary przeciwsłoneczne z nosa i ułożył przy swoim boku, nieprzytomnym wzrokiem wodząc wzdłuż pasma drzew kontrastujących z horyzontem na przeciwległym brzegu. Tyle myśli kołatało się w jego głowie, lecz żadna nie nabrała wyraźnego kształtu; istniały jako niewyraźny obraz o rozmazanych konturach majaczący gdzieś w głębi, bez odzewu w rzeczywistości. Upojony chwilą postanowił nie psuć nastroju błahostkami, które użyte niewłaściwie, niechybnie sprowadziłyby na niego zagładę.
            Na drugą część tego samego jabłka.
            Na miłość.
Na nich.
            Ileż można wyglądać przez okno na pola otulone złotem podczas, gdy wewnątrz pomieszczenia panuje ziąb, zawierucha porywa pojedyncze płatki śniegu z podłogi, by oszroniły brwi…? Wargi nabierają sinawo-szarego kolorytu, stopy lodowacieją, świat zamiera pod połacią nowoprzybyłej zmarzliny. Pytanie: sprowadziłeś ją na siebie sam, a może własne winy tłumaczysz uczynkami postronnych?
            Ogarnęło go wrażenie, że przestrzeń nieopodal niego zadrżała jakby ktoś rozerwał pajęczynę między atomami powietrza tworząc próżnię. Do jego nozdrzy dotarł znajomy zapach pieprzu i zgrzanego, męskiego ciała: wiedział, że go odnalazł. W końcu zarzekał się, że nie ma znaczenia dokąd pobiegnie – znajdzie go na drugim krańcu globu, ukrytego dziesięć metrów pod poziomem gruntu, tańczącego między sinusoidalną plątaniną stopionego żelaza we wnętrzu jądra Ziemi. Wbrew mrzonkom jakie stworzył umysł blondyna na podstawie wcześniejszych doświadczeń, tym razem udało mu się dotrzymać słowa. Odkąd pamiętnej, listopadowej nocy wpadli na siebie w barze niemal codziennie zadziwiał go, udowadniając, że wcześniejsza emocjonalna niedojrzałość ewoluowała, dojrzewając. Co prawda wyszedł z prowizorycznego mieszkania jak jeszcze spał, ale zarazem było to na tyle dawno, że mógł się przebudzić, zauważyć, że go nie ma, pójść pobiegać, popływać, zjeść śniadanie i popić gorącą kawą, właściwie… Mógł zrobić co chciał, a postanowił przybyć w miejsce ukryte przed światem a stanowiące intymną idyllę dla dwojga zakochanych mężczyzn. Dla ich grzesznej miłości będącą tabu w oczach ogółu społeczeństwa… Czy coś tak pięknego jak miłość można uznać za bluźnierstwo nawet wtedy, kiedy kanon związku mężczyzny z kobietą zostaje zaburzony…?
             Z początku pragnął zatopić się we własnych myślach samotnie, jednakowoż pod wpływem impulsu, niczym pod wpływem siły Coriolisa, nad natężeniem chłodnych prądów kontrolę przejęły te gorące, namiętne, pełne nowo wezbranych uczuć.
            Skoro tak prędko przechodził z jednego stadium w drugie, czy oznacza to, że na nowo zaczynał szaleć? Oby nie… Pamiętał młodzieńcze dni, kiedy chodził jak naćpany, bo nie potrafił myśleć o niczym innym, niż spotkaniu z nim.
            - Czemu wyszedłeś tak wcześnie i bez słowa? – Zapytał Tom, siadając obok niego. Objął go żelaznym uściskiem wzdłuż linii ramion, wbijając krótkie paznokcie w skórę barku. Palcami wolnej dłoni ujął jego podbródek i uśmiechnął się zauważywszy jak wzrok Billa ucieka ku niebu, byleby na niego nie patrzeć. Szukał wymówki, a szatyn nie musiał słyszeć, by wiedzieć.
            - Myślałem, że potrzebuję pobyć w swojej samotni… - Przeszył spojrzeniem jego tęczówki, po czym zsunął wzrok na subtelnie rozchylone wargi, szorstkie i spierzchnięte. – Zanim zorientowałem się, że wcale jej nie potrzebuję.
            Przytulił go bez słowa i trwał w swym postanowieniu, nie tykając jego warg, ani nie wsuwając dłoni między jego ściśnięte uda. Czuł potrzebę, by oddać mu resztkę swych uczuć, ich wielkość, udowadniając, że nie chodzi jedynie o seks, ale o wiele szerszą perspektywę. Łaknął, by odczuł go duchowo i zatracił w tejże duchowości, by nigdy – przenigdy – nie pomyślał, że rola jaką odgrywał w jego w życiu to tylko rozwarte kończyny i obnażone ciało, ażeby zaczerpnąć rozkoszy… Nie wzrok uciekający w stronę smartphone’a – jego uwaga należała do Billa i to właśnie Bill miał to odczuć. Teraz silniej, niż kiedykolwiek przedtem…
            A czy właśnie nie nad tym dumał przez niezliczoną ilość nocy, błąkając w labiryncie marzeń?
~
Niejednokrotnie zastanawiałem się nad przyczyną dla której wybrał mnie – nie osobę zaczerpniętą znikąd, lecz osobistość destrukcyjną, niesklasyfikowaną z żadnym ze światów. Byłem dziwny, niesztampowy, a moje zachowanie stanowiło aberrację od poniekąd każdej przyjętej reguły. Zdawał się widzieć więcej niż społeczeństwo jakie mnie otaczało, być może tym przyciągnął mój wzrok? Może od dnia narodzin poszukiwałem kogoś, kto mógłby ujarzmić bestię w moim sercu i nawrócić ją, ażebym potrafił funkcjonować wśród społeczeństwa?
Boli mnie uśmiech jaki im rozdaję z premedytacją. Patrzą na człowieka zmarłego, bezsłownie odczytując żartem znaki, które starałem się ukryć.
 Dla nich jest to niewinny żart.          
Dla mnie?
„Kurwa, gdybyś tylko wiedział jak niedaleko jesteś prawdy…”
Tommy… Zbaw mnie.   
~
            Bill, zaambarasowany, odczuwał niepokój pozostając w uścisku jego ramion. Umysł płatał figle, wargi spierzchły przez tlen chwytany gwałtownie w płuca. Częścią siebie pragnął utonąć w tej miłości, tą drugą – odwrócić się i uciec. Przeczył samemu sobie… To już zaburzenia typu borderline, czy może odczucia zwyczajnego człowieka zranionego jak zwierzę podczas zawodów myśliwych?
            Odsunął się delikatnie oparłszy dłoń o umięśniony bark partnera. Przeciągle spojrzał mu w oczy i uśmiechnął kątem warg, unosząc.
            - Zjedzmy śniadanie – zaproponował.
            - Dobry pomysł, jestem głodny jak wilk. – Odparł Tom, po czym obaj powiedli swoje kroki w kierunku niedużej restauracji tuż za przerzedzoną linią drzew odgradzającą dalszy skraj trawiastej plaży od zabudowań. Zajęli miejsce w jednym z centralnych, dobrze oświetlonych punktów przy oknie. Po niedługiej chwili oczekiwania podeszła do nich kelnerka, wręczając karty menu obite w grubą, kasztanową skórę z grawerunkiem liter w kolorze szczerego złota. Tom otworzył prowizoryczną księgę mniej więcej w połowie podrapawszy się po płatku nosa paznokciem najmniejszego z palców. Leniwie przesunął wzrokiem po wszystkich wyszczególnionych pozycjach, decydując się dość szybko na panierowaną rybę z frytkami i sosem czosnkowym. Nie ma co, jeść obiad na śniadanie… Był lekarzem i wiedział jakie szkody podobna dieta wyrządza organizmowi, lecz teraz nie miał głowy o tym myśleć. Ta wzniosła się ku chmurom i nie chciała wrócić… Odniósł błędne wrażenie, a może to strzała Kupidyna trafiła go prosto w serce? Znów, w kierunku tego samego człowieka… Jego rytm nawet nie był szalony… Był czystym wariactwem. Napierał na kręgosłup, tłukł o klatkę żeber i mostek bębniąc w uszach. Pragnął jego warg i ciała, posiąść go nawet tu i teraz, na tym stole w otoczeniu wszystkich tych ludzi. Był głodny każdej rzeczy jaką tylko mógł dostać, a także tego, tej, jakiej dostać nie mógł: sekretów, szczegółów, wstydliwych tajemnic, opowieści o rodzicach i głupstwach jakie popełnił nim ich drogi na powrót się złączyły. Paradoksalnie nie chciał się spieszyć, a raczej nie mógł: musiał być cierpliwy. Jak jednak można być cierpliwym, gdy żądza pali żyły od wewnątrz, a męskość jest gotowa do gwałtownego aktu?
            Uniósł wzrok tym razem ochoczo, by spojrzeć na Billa, który skonsternowany i z wyraźną zmarszczką na czole zawzięcie studiował każdą pozycję karty dań. Zaśmiał się.
            - No co tak namiętnie patrzysz na te litery? Zdecyduj się – pokręcił głową rozbawiony, powodując wykrzywienie warg u młodszego z mężczyzn.        
            - Tom, wybór odpowiedniego dania jest rzeczą bardzo poważną. Patrz – odwrócił kartę do góry nogami, a przodem do Toma, wskazując jedną z pozycji. – Tu jest koperek, który może zostać między zębami i, którego zwyczajnie nie lubię. A to – odwrócił stronę – ma dużo kalorii, a ja nie mogę być gruby.
            - Przesadzasz. Weź grillowanego kurczaka, jajecznicę z pomidorami, sałatkę albo co tylko chcesz. Z colą zero i po problemie. – Wywrócił oczami, znudzony krzyżując ramiona przed klatką piersiową. Był głodny i chciał jeść, natychmiast.
            - Kiedy ja nie wiem czy wolę sałatkę grecką, czy sałatkę z tuńczykiem – lamentował. Tom kątem oka zauważył kelnerkę, którą przywołał ku sobie gestem dłoni. – Ryba z frytkami, sałatka z tuńczykiem i do tego cola zero dwa razy. Rachunek po proszę od razu.
            - TOM!
            - Dziękuję. Zamówienie zostanie zrealizowane w przeciągu maksymalnie trzydziestu minut.
            Kiedy dziewczyna oddaliła się, Bill z całej siły kopnął Toma w kostkę pod stołem.
            - Aua, to bolało. Czego się czepiasz?
            - Musiałeś, no musiałeś decydować za mnie?! A może chciałem zjeść pizzę na śniadanie?!
            - Oj Bill… Do obiadu byś się nie zdecydował, a ja jestem głodny jak cholera.
            Dyskutowali jeszcze przez dłuższą chwilę, póki Bill nie położył dłoni na blacie i nie wychylił się przewracając świeczkę stojącą pośrodku stołu, by zatopić usta w ich niemalże bliźniaczym odzwierciedleniu. Tom schwyciwszy jego kark przeciągnął pocałunek, zagłębiając język w ich wnętrzu; przesunął koniuszkiem po twardym sklepieniu jego podniebienia i wrócił, ażeby prowokacyjnie zahaczyć o język Billa. Nie przejmowali się ludźmi spoglądającymi na nich ukradkiem, zazdrosnych i niekompetentnych, wszak w dzisiejszych czasach czym jest dwójka mężczyzn oddających się pasji i namiętności? Normą, jaka nikogo nie powinna dziwić. W końcu fizjologia nakazała im przerwać pieszczotę, by zaczerpnąć oddechu. Siedzieli milcząc, oglądając odbicie jednego w oczach drugich, póki nie podano im zamówionych dań, a kelnerka, miłym głosem nie rzuciła: „smacznego!”.
~
            Nosz kurwa, bo strzeli mnie chuj! Gdzie jest Bill?! Co się z nim dzieje?! Dlaczego nie ma go w domu?! I tego ciula, Kaulitza, też?! Nie… Nie… To musi być jakiś pieprzony żart, nie zbieg okoliczności, żart! Znowu zrobił mnie w balona po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem? Ile poświęciłem? Tak odpłaca się za moją miłość,  oddanie, obecność?! Kto zawsze był przy nim, jak nie ja? Od czasów szkoły, kurwa! Gdy był jebaną ciotą poniewieraną przez klasowych lalusiów z mięśniami kulturysty! Tylko ja stałem za nim murem i co z tego mam?
            Nic nie mam. A oni pewnie bawią się razem, zakochane gołąbki…
            Złapałem się za głowę, przemierzając pokój wzdłuż i wszerz. Nerwowo wodziłem wzrokiem po każdej rzeczy, meblu, książce w moim gabinecie. Chciałem i próbowałem uspokoić się, odnaleźć jakiś punkt zaczepienia. Spełzło na niczym, więc z impetem zajebałem stopą w biurko. Pulsowała tępym bólem rozrywającym mnie na części, lecz serce – a raczej jego pozostałości – wciąż krzyczały głośniej. Ni stąd, ni zowąd znalazłem się przy ścianie, tłukąc o jej płaszczyznę czołem. Jak mam wyciszyć te demony, kiedy przejmują nade mną kontrolę? Nawet Carmen zniknęła, poszła na solarium, do kosmetyczki, nie wiem – nie pytałem. Może zakochałem się w nim bezwarunkowo, ponieważ jest równie spieprzony jak ja? Może pokochałem tego cholernego człowieka, bo jako jedyny potrafi zrozumieć wewnętrzną potrzebę niszczenia siebie od środka i na zewnątrz też?
            Sapnąłem oparłszy się plecami o powierzchnię, o którą przed chwilą waliłem łbem i zsunąłem do poziomu gruntu, odnajdując spokój w obrazie malującym się za oknem. A właściwie bójce dwóch drących się ptaszysk, chyba wron, a czort z nimi! Ważne, że wyłączyły moje autodestrukcyjne myśli i pozwoliły się skupić.
            Skoro nie mogę go mieć, nikt go nie dostanie… Skoro ja nie jestem tym jedynym, dopilnuję, żeby żaden nie był szczęśliwy… Tak, Theo, wiesz co masz robić, dawno to zaplanowałeś. Musisz wykonywać swój plan skrupulatnie i dokładnie, nie możesz się pomylić ani zostawić żadnych śladów. Jesteś mistrzem i działaj jak mistrz. W końcu… Mogą pozazdrościć ci inteligencji, więc? Więc wiesz co masz robić?
            Wiem, znakomicie. Jeden musi zapłacić mi za wyrządzone krzywdy, drugi przypisać się krwią do kuli spoczywającej w magazynku mojej broni.
            Tik, tok, raz, dwa… Wyliczankę czas zacząć.