środa, 25 listopada 2015

5

Rozdział V





“Miserable state of mind”.


~



Błysk reflektorów samochodu nadjeżdżającego z naprzeciwka oślepił go. Wartki strumień krwi płynący żyłami przeszył wstrząs adrenaliny, a ta wniknęła w czerwone krwinki, torując drogę przez krwiobieg do każdej komórki w jego ciele. Źrenice rozszerzyły się, nozdrza drgały nerwowo, a wargi rozchyliły nieco, tak, jakby zamarzł w czasie. Jednak wciąż żył, wciąż mógł zmienić bieg wydarzeń. Gwałtownie skręcił w bok, z całej siły napierając stopą na hamulec; okazało się jednak, że jego refleks nie był wystarczająco szybki by mógł zauważyć, że obrał zły kierunek i zamiast wjechać w polną drogę, zrobił coś, czego mógł żałować przez resztę życia. Oczywiście, o ile los pozwoli mu wziąć kolejny, głęboki haust powietrza w płuca. Karmić umysł świadomością, że wciąż może oddychać mimo tego, że był tak blisko obrócenia się w proch, z którego powstał.

Do jego uszu dotarł potworny huk. Słyszał jak szyby rozpadają się pod wpływem uderzenia w drobne cząstki o poszarpanych, ostrych krawędziach. Czuł jak przedzierają się przez wierzchnią warstwę skóry, aby dotrzeć głębiej. Aby go zranić. Paradoksalnie, wcale nie czuł bólu. W jego krwi znajdowało się zbyt wiele adrenaliny, żeby mógł o tym myśleć. Jeszcze nie teraz. Z paniką w oczach spojrzał na siedzenie pasażera, gdzie znajdowała się jego droga przyjaciółka. Ta, której obiecał wieczorny wypad do przytulnego pubu i urżnięcie się w trupa, dopóki któreś z nich nie odzyska samokontroli nad swoim postępowaniem i nie stwierdzi, że pora zwijać się do domu. Zanim zdążył zareagować, pomóc, poczuł jak poduszka powietrzna wystrzeliwuje z kierownicy amortyzując uderzenie, a ból przeszywający go na wskroś nie odbiera możliwości kojarzenia faktów.

Obrazy zaczęły napływać pod jego powiekami uwypuklając błędy, które popełnił. Obrazy, które miały pomóc mu zauważyć, dlaczego to, na czym zależało mu najbardziej rozpłynęło się w powietrzu niczym bańka mydlana. Wprawdzie miał pojęcie, że postępuje źle oskarżając o wszystko drugą jednostkę, ale i nie zdawał sobie sprawy z tego, że odejście ukochanej osoby potrafi tak potwornie boleć. Kiedy na twoich oczach umiera miłość, czujesz jak serce zamienia się w bezkształtną masę, każdy z jego skrawków przesiąknięty jest bólem tak dotkliwym, iż najlżejszy dotyk może doprowadzić do infekcji, która obejmie cały organizm.

Świat rozpłynął się w nicości, jakby atramentowa czerń była matką jego stworzenia.


~


 - Myślałem, że się nie pojawisz – uśmiechnął się szarmancko, oplatając ramieniem wąską talię czarnowłosego. Ten zadrżał lekko, odpowiadając nieśmiałym uniesieniem kącików ust w górę. Czuł się niezręcznie, ale wiedział, że wystarczy kilka minut, aby jego zdolność do przesadzania została zamieniona w czystą przyjemność. Bo za każdym razem, w którym pławił się w uczuciu, jakie dawało mu jego towarzystwo, przestawał analizować rzeczywistość. Pozwalał jej być taką, jaką miała być. Nie kusił losu, ani nie starał się odkryć co kryją kolejne karty na jego drodze.

- Prawdę mówiąc sam myślałem, że mi się nie uda. – zaśmiał się nerwowo, po czym prowadzeni przez Toma, przekroczyli drewniane drzwi restauracji, urządzonej w rustykalnym stylu.

Tom odsunął przed nim krzesło i pozwolił usiąść, sam zajmując miejsce naprzeciwko. Kelner pojawił się znienacka, kiedy niczym uraczeni wpatrywali się w siebie i wyciągnął z kieszeni spodni metalowy korkociąg. Krótkim nożykiem odciął folię chroniącą szyjkę ciemnozielonej butelki, podważył korek i pozbył się go, po czym rozlał rubinowy trunek do pękatych kieliszków wspartych na średniej wielkości nóżce, u podstawy rozwidlającej się w okrąg. Odstawił wino na środek stolika, odszedł na moment i wrócił z dwoma kartami menu, które podał każdemu z nich i oznajmił, że wystarczy, że Tom pstryknie palcami, a przybędzie odebrać zamówienie.

Bill nawet nie chciał myśleć o tym, ile musiał wydać na ich pierwszy, wspólny wieczór. Pierwszą oficjalną randkę, bo tej, którą spędzili w łóżku pieprząc się jak niewyżyte króliki, nie liczył. Wiedział, że namiętność wzbudziła w nim coś głębszego i bardziej skomplikowanego, jednak nie zawracał sobie tym głowy i całkowicie poddał magii chwili.

~

- Skusisz się na krótki spacer przed tym, jak odprowadzę cię do domu? – zapytał Tom, wycierając kąciki ust czerwoną serwetką. Czuł się spokojny i radosny, choć do pełni szczęścia brakowało mu smaku jego skóry, który dopełni zawarty pakt niczym lampka stuletniego wina przy posiłku; nada mu charakteru, sprawi, że każdy kolejny kęs stanie się wyraźniejszy.
           
- Nie będę oponował… - odparł Bill, starając się nie brzmieć zbyt nadgorliwie. Spacer oznaczał przecież więcej czasu spędzonego z Tomem.

- Nawet jeżeli, to znalazłbym sposób, aby cię przekonać… - w odpowiedzi puścił mu oczko, po czym pstryknął palcami w kierunku kelnera, by uregulować rachunek i wręczyć mu suty napiwek za dobrą obsługę.

Wstali ze swoich miejsc, zasuwając za sobą krzesła. Tom podszedł do wieszaka stojącego w kącie pomieszczenia i ściągnął marynarkę z jednego z haków, trzymając ją za kołnierz przerzucił przez ramię. Uśmiechnął się w kierunku Billa i obaj, ramię w ramię, opuścili budynek. Noc była dość ciepła, ale skóra drobnego mężczyzny pokryła się kocem dreszczy po drastycznej zmianie temperatury między zamkniętą przestrzenią, a tą, której nikt nie odgrodził od świata czterema murowanymi ścianami. Zaczął żałować, że zapomniał wziąć ze sobą kurtki, która właśnie teraz zapewniłaby mu potrzebny komfort termiczny.

Ich stopy zstąpiły z betonowych płyt chodnika na żwirowaną alejkę prowadzącą dookoła średniej wielkości zbiornika wodnego. Wdychali w płuca powietrze przesiąknięte wonią świeżo skoszonej trawy, która kontrastowała z mdławym, słodkim aromatem siana. Jeden z pierwszych paradoksów, które pojawiły się w ich życiu, a przecież miało być ich tak wiele… Miały doprowadzić do obłędu i zrzucić w bezdenną otchłań, która zrani ich dusze i wskaże drogę ku upadkowi. Bill oparł dłonie na ramionach uprzednio krzyżując je przed klatką piersiową, a smukłe palce potarły skórę na nich, pragnąc wyzbyć się dyskomfortu, jakim był chłód.

Jego zachowanie, oczywiście, nie umknęło uwadze Toma.

Delikatny uśmiech zakwitł na jego twarzy. Poczuł jak wzbiera w nim potrzeba zaopiekowania się tym człowiekiem. Chciał jego szczęścia, pragnął dla niego wszystkiego, co najlepsze. Działając w konspiracji, zsunął marynarkę z ramienia, po czym okrył nią drobne ciało towarzysza. Tym gestem sprawił, że ciemny materiał odgrodził jego fizyczność od chłodu wbijającego się w skórę Billa niczym drobiny tłuczonego szkła. Nie chciał ofiarować mu możliwości sprzeciwienia się jego decyzji, dlatego gdy zauważył parę okrągłych, bursztynowych oczu wpatrzonych w niego jak w muzealny eksponat, zaśmiał się cicho pod nosem.

- Nawet nie próbuj nic mówić, Bill.

- Ale… A-ale… Tak nie może być, że będziesz marzł, kiedy mi będzie ciepło – bąknął pod nosem.

- Jak widzisz i tak nie miałem jej na sobie. Poza tym twoja obecność rozgrzewa mnie na tyle, że wcale jej nie potrzebuję.

- Skoro jesteś zgrzany, tym bardziej możesz się zaziębić – zaoponował. Uniósł brew w górę, zatrzymując się. Zdążyli przemierzyć spory kawał drogi, wszak czas spędzany wspólnie uciekał tak prędko, jak ziarenka piasku przeciskające się przez zwężenie klepsydry.
           
Kroki Toma zatrzymały się tuż za postacią kroczącą przed nim i wlepił w nią rozbawiony wzrok. Otaczała ich jedynie ciemność, szum wiatru w koronach drzew. Ciche nawoływanie ptaków ukrytych między zielonymi liśćmi i odgłos alarmu antywłamaniowego dochodzącego z oddali. Chwycił pewnie jego podbródek między palce i uniósł w górę, aby na niego spojrzał. Później objął dłonią jego policzek, napierając kciukiem na dolną, pełniejszą wargę. Obrysował jej kontur, oddychając przyjemnością, jaką niewątpliwie była możliwość by znów go dotknąć. Pocałować…

- Zdaje się, że ktoś tu się o mnie martwi… - wymruczał, sprawiając, że atmosfera wokół nich zgęstniała niczym krzepnąca krew, a mrok rozjaśniły miliardy iskrzących drobinek, które chybotały się w szalonych podrygach wiatru niczym świetliki i czekały na odpowiedni moment, aby wybuchnąć niczym supernowa.

Bill przełknął głośno ślinę, przez co jabłko Adama na jego szyi uniosło się o kilka centymetrów wzwyż, po czym wróciło na swoje miejsce wraz z płynem osiadającym na dnie żołądka. Miał wrażenie, że grzywka przykleiła się mu do czoła, a całą resztę ciała objęła gorączka; paliły go policzki, drżały dłonie, a nogi zmiękły w kolanach. Tak bardzo chciał go pocałować, wpić się w pełne wargi; całować zaborczo, do utraty tchu, do utraty resztek moralności, jakie w sobie miał… Jednak nie wykonał żadnego ruchu. Zamarł w miejscu, a cały świat wokół przestał istnieć. Pragnął go tak, jak nie pragnął niczego w życiu. Pożądanie było niczym tatuaż wrysowany w jego skórę; nie mógł go ukryć, ani pozbyć się bez utraty zdrowia i pieniędzy. Był głodny jego ciała. I tylko on, Tom, mógł zaspokoić jego głód.

Był tylko on. Tom. Jego Tom. Jego wybawienie, obiekt adoracji. Był tylko on. Ten, który wziął jego ciało podczas alkoholowego uniesienia. Był tylko on, był tylko on…

Wyładowanie elektryczne przeszło wzdłuż jego kręgosłupa, kiedy poczuł jak znika nacisk na jego dolnej wardze, który zaraz po tym zostaje zastąpiony naporem czegoś o znacznie lżejszej teksturze. Rozkosznie miękkie, lekko wilgotne usta objęły jego dolną wargę; poczuł delikatne przygryzienie, które zmusiło odrętwiałą prawą dłoń do uniesienia się, by finalnie spocząć na karku Toma. Lewą ułożył pośrodku jego torsu, gdzie pod mostkiem serce wybijało swój szaleńczy rytm. Zacisnął w palcach biały materiał jego eleganckiej koszuli, czując, jak jego chwyt zrobił się tak silny, że aż pobielały mu kostki na dłoniach. Wbił paznokcie we wrażliwą skórę na karku towarzysza i przechylił głowę w bok, aby pogłębić pieszczotę ust. Wpił się w rozkoszną otchłań lubieżnie; całował tak, jakby miało nie być jutra, a wszystko, co mieli, mieli do wykorzystania właśnie w tej chwili. Język wsunął się bez wahania między wargi starszego mężczyzny, koniuszkiem zahaczając o zęby, po chwili splatając się ze swoim odpowiednikiem niczym para węży pogrążona w erotycznym tańcu. Poczuł, jak każdy milimetr mięśni spina się pod wpływem pieszczoty, a krew odpływa z mózgu w dolne rejony jego ciała.

Tom czuł się zniewolony słodkim posmakiem jego śliny. Jego ciałem, które w umięśnionych ramionach zdawało się spetryfikowane. Zduszonymi westchnieniami, które wypełniały jego usta w trakcie pocałunków… Nie mogąc się powstrzymać, wsunął dłoń pod materiał koszulki czarnowłosego młodzieńca, na nowo pozwalając palcom lubować się aksamitem, jakim wydawała się jego skóra pod ich opuszkami.

Stali tak, jakby w przeciągu sekund ich świat zawęził się do tych kilku milimetrów, które ich dzieliły. Gdy w końcu oderwali się od siebie, ich oczy błyszczały ze szczęścia, a myśli biegły w jednym, niezaprzeczalnym kierunku.

- Chodźmy do mnie – rzucił głucho Bill, a Tom nie zamierzał się przeciwstawiać.


~


Plamy na jego fartuchu przypominały pole pełne poległych żołnierzy. Krew czerwieniła się na jego nieskazitelnej bieli niczym płatki róż rozrzucone po alabastrowym prześcieradle. Ślady zbrodni, jaką było ratowanie ludzkiego życia niezależnie od poniesionych kosztów.

Był zmęczony do granic możliwości, kiedy przekraczał próg dyżurki pielęgniarek, aby opaść na jeden z foteli niczym szmaciana lalka i otrzeć pot z czoła wierzchem dłoni. Wprawdzie widział już wiele i przysiągł sobie, że ludzka tragedia nie będzie w stanie wywołać w nim emocji, ale jednak był tu. W swojej głowie, błądząc między korytarzami myśli, wysnuwając wnioski i zastanawiając się nad tym, jak kruche jest życie, skoro coś takiego jak prędkość, siła i czas mogą tak dotkliwie pogruchotać człowieczą fizyczność.

Zamrugał kilkakrotnie powiekami, zmuszając się, by przestać analizować. Musiał, jeżeli nie chciał zwariować i dołączyć do grona pacjentów leczących się z chorób umysłowych. Ba, ci, którzy nie wykazywali dostatecznej odporności psychicznej, wariowali. Popadali w obłęd. Obsesję, która zniewalała ich ciała jak trujący bluszcz pnący się wokół zdrewniałego pnia drzewa. Zmusił się by wstać, po czym zaparzył sobie kawy gorzkiej jak żółć i modlił w duchu, aby jego zmęczenie nie skończyło się drzemką podczas całonocnego dyżuru.

Nie przyszło mu zbyt długo cieszyć się wolnością. Obserwując jak śmietanka tworzy finezyjne wzory w kofeinowym napoju zmieniając jego barwę z czarnego na beżowy, usłyszał nieznośne pikanie pagera ukrytego w kieszeni. Kolejna sprawa. Kolejny pacjent, który nie może czekać. Żyjąca istota, dla której jest ostatnią nadzieją.

Przeklinając w duchu, że nie może napić się kawy w spokoju, wypadł z pomieszczenia, natykając się na jednego ze swoich kolegów po fachu. Starszy, siwiejący mężczyzna z okularami na nosie i cerą pełną głębokich zmarszczek, spojrzał na niego tak, jakby był duchem. Był blady jak kreda.

- Ciebie też wezwali? – zapytał głupio, przełykając głośno ślinę.

Jonathan Strike. Człowiek pełen empatii i dobra, które kazało ratować ludzkie życie nawet wtedy, kiedy mógł nie wynieść z tej sytuacji żadnej materialnej korzyści. Był jedyną osobą, z którą Tom potrafił porozmawiać, wyjawić swoje sekrety z pewnością, że pójdą do grobu wraz z nim. Ufał mu. I nie miałby żadnych obiekcji, gdyby to od niego zależało jego życie.

- Mój pager zaczął jęczeć, więc chyba… To kolejny wypadek. Powariowali dzisiaj na tych drogach, czy co? – warknął. Chwytając kostkę nosa między kciuk i palec wskazujący, pokręcił głową z niedowierzaniem. – Wiesz coś na ten temat, John? Kim są ci ludzie?

Tak, jak nigdy go to nie interesowało, tak teraz wydawało się, że bez potrzebnych informacji nie będzie w stanie wykonać swojej pracy tak, jak należy.

- Myślę, że to nie jest odpowiednia pora, żeby o tym mówić… Powinieneś odpocząć Tom, dużo pracujesz, zajmę się tym własnoręcznie wraz z pozostałymi – odparł niemrawo, definitywnie coś ukrywając.

Na czole Toma pojawiła się cienka linia, która wyrażała jego konsternację i świadomość, że pewne fakty są poza jego zasięgiem. Czy naprawdę się przepracowywał? Czy powinien poprosić przełożonych o urlop?

- Może masz rację… Jestem cholernie zmęczony, ale mam dyżur i nie mogę go przerwać. Wiesz, że Morgan nie zostawi na mnie suchej nitki, nie lubi mnie – przyznał, nie chcąc odbierać koledze ciekawego przypadku. Był jednak zmartwiony, co nie uszło niezauważone, bo usłyszał to, co właśnie potrzebował usłyszeć.

- Jedź do domu, rano wstawię się za tobą u naszej drogiej dyrektor Morgan. Poradzę sobie, a teraz wybaczysz. Czas mnie nagli, a nie sądzę, aby ci ludzie byli zdolni pokonać prawa śmierci i jej uniknąć.

Pokiwał głową ze zrozumieniem, podążając wzrokiem za przyjacielem, który kilka minut później zniknął za rogiem korytarza.
           
Myśl o Billu napłynęła do niego znikąd. Poczuł jak jego gardło zawiązuje się w ciasny supeł, bo nie mógł powstrzymać wrażenia, że ma coś wspólnego z tą sytuacją. Trudno, dowie się jutro. Dość myśli na dziś. Dość ciągłej przejażdżki kolejką górską, nakręcania się wydarzeniami, które mogły, ale wcale nie musiały mieć miejsca.


Jednak, jakby nie patrzeć, Jonathan nigdy niczego przed nim nie ukrywał. Co mogło być tak złe, skoro nie chciał powiedzieć wprost? Czy to coś, przez co mógł wpaść w paranoję? Zagryzł wargę będąc na tyle zdeterminowany, że choćby paliły się mosty, a góry sypały, odkryje co jest tak ciekawe, że pozostaje poza jego zasięgiem.

sobota, 14 listopada 2015

4


Rozdział IV



„See, I’m good on my own,
You need me while I don’t need you…”


~



Bill stanął przed lustrem wbudowanym w drzwi szafy, kręcąc głową z dezaprobatą. Jego ciało było nagie, jedynie cienki materiał bokserek odgradzał go od bezwstydnego oglądania najintymniejszych partii własnej fizyczności w srebrzystym odbiciu. Uniósł prawe ramię w górę, wciskając opuszki palców w wewnętrzną część dłoni tak, aby tylko wskazujący i serdeczny pozostały w niezmienionej pozycji. Przytknął je do swojej skroni i wolnym ruchem spłynął na linię żuchwy. Rozchylił nieco wargi, a powieki zmrużył. Patrzył na swoje odbicie i widział diaboliczne pożądanie we własnym spojrzeniu, wszak chyba jeszcze nie zapomniał, jak się uwodzi…? Pamiętał, że ukradkowe zerknięcia mogą wzbudzić w kochanku bestię, która nie czekając ani sekundy, rzuci się na swoją ofiarę aby z lubością ją skonsumować.

Dotyk przesunął się na długą szyję, zsunął na obojczyk i podążając drogą jaką kreślił na jego ciele, dotknął lewego barku. Spłynął wzdłuż ramienia, zatrzymując na kostce nadgarstka i pobiegł w górę, aby zmienić położenie i podrażnić nabrzmiały już sutek.

            Zdążył się nieźle podniecić tą sytuacją, choć najgorsze było to, że jego wyobraźnia podsuwała mu obraz innej dłoni, niż jego własna. „Jasna cholera!”, zaklął w myślach. „Jak ja mam teraz gdziekolwiek iść, kiedy zwyczajnie mi stanął?”.  Mamrocząc przekleństwa pod nosem ruszył w kierunku łazienki z zamiarem wzięcia chłodnego prysznica, choć od ostatniego, który brał minęło nie więcej niż dwadzieścia minut.

            Stojąc pod strumieniem przyjemnie chłodnej wody, zawahał się. Myśli zaczęły napływać znikąd, a każdy mięsień w jego ciele drżał niespokojnie, jakoby do jego krtani przyciśnięte było ostrze kuchennego noża, a on sam obawiał się o własne życie. Wiedział, że jego zachowanie jest niestosowne, że minęło wiele czasu, że może powinien chociaż go wysłuchać…? Georg miał rację mówiąc, że nie jest zobligowany do dawania mu kolejnej szansy, więc co stało na przeszkodzie?

            „Twoja duma”, usłyszał cichy głosik w głowie, zaciskając wargi tak mocno, dopóki nie utworzyły wąskiej linii na jego twarzy. „Twoje pieprzone, męskie ego, którego starałeś się pozbyć, a wystarczyło jedno spojrzenie w jego kierunku, abyś zbudował wokół siebie mur tak wysoki i gruby, aby nie zdołał go zburzyć”.
           
            Tego było zbyt wiele. Wypadł spod prysznica, zdzierając ze szklanych drzwi kabiny biały ręcznik, po czym wytarł nim mokre kosmyki, które częściowo oblepiły jego czoło.
 Spieszył się do pracy, musiał zdążyć na dzisiejsze spotkanie, które będzie miało decydujący wpływ na to, czy zostanie wymarzone zlecenie, czy może jednak okaże się, że jego nadzieje zawsze były zbyt wysokie, a on nie starał się dostatecznie mocno. Może spoczął na laurach mając nadzieję, że jego urok osobisty zdoła załatwić sprawy bez zbyt dużego wkładu pracy w to, co robił. Wrócił do swojej garderoby, gdzie ubrał czyste bokserki, białą koszulkę z finezyjnym wzorem na przodzie i parę czarnych, obcisłych spodni ze skórzanymi wstawkami na wysokości kolan. Uczesał jeszcze włosy, aby odrobinę ujarzmić artystyczny nieład na głowie, po czym ruszył do kuchni, aby nakarmić raka w płucach i zjeść śniadanie.

~

Piątek.
Piątek…
Piątek!

            Myśl o tym dniu nie dawała mu spać. Był podekscytowany i przerażony zarazem, a każda czynność jaką miał wykonać pozostawała ledwie rozpoczęta, bo był zbyt zdekoncentrowany, aby poważnie się na niej skupić. Znajomi śmiali się z jego drżących rąk i dokuczali mu, że musiał przeżyć seks życia, skoro pocą mu się dłonie, wzrok ma nieobecny, a cokolwiek do niego nie powiedzą, wpada jednym uchem, a drugim wypada.

            - Chyba nie masz własnego życia, skoro w moje się wtrącasz – warknął w kierunku jednej z koleżanek z branży. Miała rude włosy spływające falami do pasa, zadarty, piegowaty nos i elektryzujące spojrzenie w odcieniu soczystej zieleni. Uwielbiał ludzi o wyjątkowych oczach, stąd zapałał dziwną sympatią do płomiennowłosej kobiety, choć nigdy nie widział tej znajomości na wyższym poziomie niż ta koleżeńska.

            - Bill, Bill, Bill… Kogo ty chcesz oszukać? Na pierwszy rzut oka widać, że wpadłeś po uszy – zatrzepotała zalotnie rzęsami, opierając łokcie o dębowy blat toaletki, a światło lamp rozjaśniło jej cerę. Z tej odległości mógł stwierdzić, że wiele brakowało jej do ideału, a to, czego potrzebowała to dobry makijaż. Splotła dłonie w koszyczek, aby oprzeć brodę na ich wierzchniej części. – Nie wiem kto to i nie wiem co ci zrobił, ale prędzej czy później się dowiem co zrobił z moim Billem. To facet? Dziewczyna? W co się wpakowałeś?

            - Olivia! – zagrzmiał, mając dość wtrącania się w jego prywatne życie.

            - No dalej, ile mam cię błagać, żebyś mnie olśnił?

            - Dopóki grabarz nie przysypie twojej trumny toną ziemi. – odparł, przewracając oczami. Olivia roześmiała się, przyzwyczajona do tego typu odpowiedzi. Na początku była zdziwiona, ale z czasem zdążyła polubić tego chłopaka, więc nic sobie nie robiła z tego, że czasem bywa niemiły.

            - Mój duch będzie cię nawiedzał, dopóki nie wyznasz prawdy. Dowiem się, choćby za cenę własnego życia!

            Na odczepkę rzucił jej twarde spojrzenie, po czym wstał, podążając w kierunku fotografa, który w czas zdążył przywołać go przed obiektyw swojego drogiego aparatu.

            Podczas sesji robił dokładnie to, co mu kazano, choć jak można przypuszczać, tylko jego ciało było obecne na miejscu. Myśli dryfowały w kierunku czarnowłosego mężczyzny, który splatał włosy w ciasny kok na czubku głowy, nosił kilkudniowy zarost, a jego ciało było umięśnione i silne. Potrafił rozbawić go jednym słowem, choć ich znajomość była tak krótka, jakby była jedynie snem, czymś tak nierzeczywistym, że ciężko było stwierdzić, czy jego umysł nie wymyślił jej sobie przez przedłużającą się samotność.

            Bezwiednie wsunął dłoń pod szarą bokserkę okrywającą jego tułów podciągając ją kilka centymetrów w górę, przez co pięcioramienna gwiazda po prawej stronie jego podbrzusza zdradziła swoje istnienie. Przygryzł dolną wargę i wbił rozmarzone spojrzenie w nieistniejący punkt gdzieś ponad obiektywem.

            - Idealnie! – krzyknął fotograf, strzelając oślepiającym światłem lampy błyskowej. – Olivia, podejdź tu proszę!

            Ponad dwie godziny później wychodzili razem ze studia, jednak rozdzielili się niemal natychmiast po opuszczeniu budynku. Każde ruszyło w swoją stronę, pogrążone w myślach. Bill wiedział, że do piątku pozostało trochę ponad dwadzieścia cztery godziny. I mógłby przysiąc, że nigdy w życiu nie denerwował się tak bardzo, jak wtedy.

~

            Puścił się biegiem przez sporej wielkości hall, zawzięcie szukając czegoś w kieszeniach białego kitla, który przyrósł do niego w godzinach pracy. Stał się częścią jego wizerunku, jego pasji, tego, na co się składał i w co wierzył. Teraz jednak był zdenerwowany, a jego myśli szalały. Hiperbolizował każdy problem jaki się przed nim piętrzył, przez co każdy kolejny zdawał się wykraczać ponad normę, a on sam uginał się pod nawałem pracy i obowiązków. Potrzebował urlopu, przerwy, odrobiny czasu dla siebie. Żeby pomyśleć, odpocząć, przeanalizować obecną sytuację w spokoju i nie pozwolić, aby dręczące go demony zdominowały jego codzienność i to, co sobie postanowił. Jeżeli chciał osiągnąć swój cel, musiał przełknąć gorzką pigułkę, jaką była prawda. Przestać myśleć tylko o sobie i zrozumieć, że zabił czyjeś zaufanie. Odebrał wiarę w ludzkość i pozostawił zgliszcza w miejscu, gdzie jeszcze niedawno płonął ogień. Ogień, którego płomienie były tak żywe, tak rzeczywiste, tak ciepłe… Chciałby przypomnieć sobie jak to jest, kiedy czyjeś oddanie i troska dodaje sił, kiedy czyjaś miłość jest wszystkim, co utrzymuje cię na powierzchni i nie pozwala utonąć w mętnych wodach błędów, które popełniłeś.
           
            Przede wszystkim nie chciał, aby jego pełen sprzeczności umysł zaważył na przyszłości, którą sobie wymarzył. A nie marzył o niczym innym, niż o wieczności, w której trzyma ukochanego w sile swoich ramion. Cała reszta mogła skruszeć niczym płatki kwiatów po zetknięciu z ciekłym azotem, aby rozpaść się pod wpływem najlżejszego dotyku i opaść na skuty lodem grunt rozmywając się w nicość. Tak, jak odpływają sny, kiedy nieznośny pisk budzika wyrywa nas ze słodkich wizji, jak i koszmarów.

            - Doktorze? Doktorze Kaulitz?
           
            - Słucham? – odpowiedział, odwracając się na pięcie w stronę jednej z pielęgniarek. Niedawno skończył staż w specjalizacji chirurgii kardiologicznej. Teraz, jako młody lekarz przyciągał wzrok kobiet, ale i budził pogardę ze strony starszych i lepiej doświadczonych kolegów po fachu. Zawsze był dobry w tym, co robił, przykładał się i co najważniejsze uważał, że jego praca to nie tylko obowiązek i sposób na dorobienie się majątku. Bycie lekarzem obligowało do pomocy cierpiącym ludziom, a to zaś sprawiało, że czuł się spełniony. Uniósł brew w niemym wyrazie oczekiwania, kiedy pulchna kobieta odchrząknęła i wyrecytowała.

             - Potrzebujemy każdej pary rąk do pracy, był wypadek. Stłuczka autokaru z tirem, albo tir wjechał w samochód, może odwrotnie, albo wszystko na raz, nie wiem! To ważne, są ranni, potrzebujemy pomocy.

            - Trzeba było mówić tak od razu, prowadź, Elaine.

            Choć był rozkojarzony przez myśli, które krzątały się po dróżkach jego umysłu, użył resztek silnej woli po to, aby doprowadzić się do porządku. Wyłączyć. Być niczym maszyna zaprogramowana do widoku krwi lejącej się z ran strumieniami.

            Ludziom może się wydawać, że lekarze przywykli do śmierci swoich pacjentów. Prawda jednak była inna; każda śmierć oznaczała ból i pogardę dla samego siebie, że nie mimo starań, nie udało się uratować człowieka, który powierzył im najcenniejszy skarb, jakim obdarował go Bóg. Śmierć jest ciężka, a zawsze oznacza jedno. Problemy.

~

Drżał każdy mięsień w jego ciele, gdy zamknął za sobą drzwi łazienki, aby powoli przygotować się do spotkania, na które przecież tyle czekał. Kątem oka spostrzegł swoje przerażone spojrzenie w lustrzanej tafli i gdyby tylko nie był taki zdenerwowany, na pewno zacząłby się śmiać z ekspresji jaka zastygła na jego twarzy. Mieszanina strachu, dzikiej ekscytacji, ale i oczekiwania. Jego oblicze zdradzało każdą emocję, jaka w nim tkwiła, a teraz czuł się tak, jakby mógł latać. Jakby nic nie mogło odebrać mu szczęścia, które wykiełkowało z drobnego ziarna zasianego tuż pod jego sercem. Ziarna, które wypuściło silne korzenie i wrosło w mięsień tłoczący krew do każdej komórki w jego ciele. Nieważne jak krótka była ta znajomość, ważne, że wiedział już, że nie zdoła się od niej uwolnić. To, co czuł, nie przypominało emocji, które płynęły wraz z życiową energią – to uczucie było nowe, silniejsze niż kiedykolwiek. Piękne, ale i przerażające... Wiedział, że może je stracić, wiedział, że dla tego drugiego może być jedynie pięknym ciałem, które zaspokoi każde pragnienie… Które ulegnie, które odda się z rozkoszą… Może być jedynie młodym, niedoświadczonym istnieniem, które miłość dopracuje niczym wirtuoz swą ostatnią symfonię. Zostanie ulepszony po to, aby świat mógł go podziwiać, gdy jego krucha psychika zacznie rozpadać się na kawałki, tak, jak szklane przedmioty spadające na twardy grunt. Nie chciał być jedynie odłamkiem tkwiącym w cudzym ciele niczym drzazga; nie chciał być bólem. Pragnął być tym, czym Słońce jest dla Ziemi, czym Ziemia jest dla Księżyca. Chciał być tym, do którego wraca się po długich godzinach rozłąki, tym, którego chowa się w silnych ramionach przed całym światem. Chciał… Chciał, aby ktoś go posiadał. Czuć się wartościowy. Czyjś. Tak po prostu chciał być czyimś całym światem.

Wziął długą, relaksującą kąpiel, uprzednio wlewając do wanny sporą ilość pachnących olejków pielęgnujących skórę. Dopiero, gdy woda zrobiła się niemal lodowata opuścił relaksującą toń pełną piany i podszedł do umywalki, gdzie chwycił w dłoń szczoteczkę do zębów i wycisnął na nią odpowiednią ilość pasty. Zatracał się, a im mniej czasu mu pozostawało, tym bardziej przestawał myśleć racjonalnie.

- I co ja mu powiem? Cześć Tom, mam nadzieję, że znowu mnie przelecisz? – mruknął sam do siebie, po czym rozchylił wargi, dokładnie czyszcząc ich wnętrze. Po kilku minutach wypluł nagromadzoną w nich pianę, przepłukując jamę ustną wodą nalaną do niebieskiego kubeczka.

- Nie, nie mogę mu czegoś takiego powiedzieć. To chore… – wyciągnął ramiona ponad głowę, przeciągając się. Każda myśl o nim potęgowała pragnienie, każda sekunda spędzona osobno wrysowywała tęsknotę w całe jego istnienie. Był jak chorągiewka na wietrze, przechylająca się w stronę uczucia, które aktualnie w nim dominowało.

- Jezus Maria, to już wpół do dziesiątej – jęknął, gdy stopy zaprowadziły go do kuchni, gdzie na blacie kuchennej wyspy pozostawił grubą bransoletę w kolorze brudnego złota, budową przypominającą łańcuch. – Nie wyrobię się, nie ma mowy! Jak ja mam zdążyć, skoro jeszcze jestem nieubrany?

Zaczął panikować, a gdy panikował, histeria przysłaniała mu zdrowy osąd sytuacji. Dlatego też, żeby przestać hiperbolizować, przesadzać i analizować wszystko, czego się dotknął, czym prędzej pobiegł do garderoby, aby wybrać odpowiedni outfit. Co prawda zastanawiał się już wcześniej nad tym, co mógłby ubrać, ale im bliżej była kolacja, tym bardziej zmieniało się jego zdanie dotyczące ubioru.

~

W piersi Toma serce biło tak prędko, że gdyby nie wiedział co było przyczyną przyspieszonego tętna, pojechałby do szpitala z podejrzeniem zawału. Był zwyczajnym przedstawicielem męskiej części społeczeństwa, a tymczasem czuł się jak niedoświadczony nastolatek przed swoim pierwszym razem. Czy to możliwe, że miłość może tak obezwładniać? Może było jeszcze zbyt wcześnie, aby to, co czuł nazywać miłością, ale… On wiedział. Wiedział, że rytm jego serca jest muzyką, jaką wygrywa duch podczas skomplikowanych procesów chemicznych zachodzących w ludzkim mózgu. Tych, które przypominają narkotykowe upojenie. Tych, które są tak cudowne, że instynktownie pragniesz więcej i więcej, nie możesz przestać… Jesteś gotów zapłacić każdą cenę za kolejną dawkę swojego opium. Za swoje słodkie uzależnienie, które nie pozwala ci zatonąć tak, jak tonął Titanic po kolizji z górą lodową. Jak to się stało, że to jemu przytrafiło się takie szczęście? Jak to się stało, że mógł walczyć o kogoś i widział efekty swoich starań…? Przywoływał w pamięci obraz młodego, wijącego się pod nim ciała. Echo jego cichych jęków i westchnień odbijało się od ścian jego czaszki, niemal doprowadzając do nieplanowanej erekcji… Jeszcze nie mógł, nie teraz. Teraz lubował się w tym, co czuł. A to, co czuł, było tak smaczne jak ognista whiskey przeplatana miodowymi akcentami.

Oparł się plecami o jasną ścianę budynku, w którym mieściła się restauracja czując, jak drobne nierówności wbijają się w jego skórę przez materiał, jaki okrywał jego ciało. Oddał się chwili zadumy, wbijając wzrok w srebrne refleksje księżycowego światła odbijającego się od ciemnej tafli jeziora.

Nigdy nie był typem romantyka, ale obraz, jaki rozpościerał się przed jego oczami definitywnie przypadł mu do gustu. Pytanie, czy Billowi również się spodoba…? Czy zabraknie tchu w jego płucach, kiedy poprosi go o krótki spacer po tym, jak zarzeknie się, że odprowadzi go do domu?

To wszystko wydawało się takie proste, nieskalane grzechem. Wydawało się, że nic nie może stanąć mu na przeszkodzie, aby sięgnąć po największe pragnienie jego serca. Wiedział, że nie pozwoli mu odejść, choćby uciekał przed nim, biegnąc ile sił w nogach. Wiedział, że zdobędzie go swoim uporem. Swoją obecnością. Magią słów. Doświadczeniem. Tym, że pokazał mu jak smakuje dotyk jego spracowanych dłoni, podczas gdy jego skóra była nieskazitelnie czysta, trochę blada, ale piękna…

Wysunął dłoń z kieszeni spodni od garnituru, który zakładał na specjalne okazje i tylko wtedy, kiedy mu na czymś zależało. Wiedział, że wyglądał w nim bardziej męsko i nie było mowy, aby ktokolwiek mógł mu się oprzeć w takim wydaniu. Spojrzał na tarczę zegarka oplatającego przegub grubym, skórzanym paskiem i zamarł. Licznik czasu wybił właśnie jedenastą, a on nie wiedział, czy przybędzie. Wtedy, niczym na zawołanie zauważył na horyzoncie nadciągającą postać, a serce podskoczyło mu do gardła. Dłonie zaczęły się pocić, w gardle powstała pustynia. Poprawił krawat pod szyją, po czym poszedł bliżej tego, którego pragnął. Którego chciał. Który jako jedyny uzyskał dostęp do jego serca i w żaden sposób nie chciał go stracić.

Bynajmniej na tamtą chwilę był tego pewien.


niedziela, 8 listopada 2015

3


Rozdział III



„We got to keep on living,
leave the past behind…”


~



Nie spodziewał się takiego biegu wydarzeń. Przysiągłby, że mógłby przywołać każdy możliwy scenariusz jako permanentny podkład zwykłej rozmowy z byłym przyjacielem, ale to co się wydarzyło było niedorzeczne! Nawet nie słuchał, nie potrafił. Najpierw jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, a później zwęziły do rozmiaru wąskich szparek. Z wściekłości, rzecz jasna.

- Jeszcze masz czelność się do mnie odzywać po tym, co zbroiłeś? – zagrzmiał, wbijając paznokcie w wewnętrzną część swoich dłoni.

- Bill, pozwól mi chociaż wytłumaczyć… To nie tak, jak myślisz.

- OCZYWIŚCIE! To nigdy nie było tak, jak ja myślę – zaironizował, trzęsąc się ze złości.

 Georg, który przyglądał się z boku dwójce byłych kochanków, westchnął głęboko. Po chwili odchrząknął znacząco i postanowił się wtrącić, żeby nieco rozładować sytuację i pomóc im w drodze na właściwą ścieżkę. Wiedział bowiem, że darcie się i krzyki niczego nie zmienią, jedynie przyciągną gapiów, którzy niczym sępy zacieśnią wokół nich ciasny krąg i będą czekać na rozlew krwi. A on, jako dobry przyjaciel, nie mógł do tego dopuścić. Znał ich obu i wiedział, że kiedy jeszcze byli razem, nigdy nie widział ich szczęśliwszych.

- Przestańcie się na siebie drzeć, tylko porozmawiajcie spokojnie. Bill, pozwól temu dupkowi choćby się wytłumaczyć, przecież nie musisz od razu wskakiwać mu do łóżka, a ty Tom, przestań naciskać. Skoro nie chce to nie. Przyjmijmy, że musi to przemyśleć. Więc umówcie się za, załóżmy dwa dni, w tej przytulnej kawiarence na rogu Grand Avenue o 16 i przedyskutujcie to. Nie są wam potrzebni gapie. – wygłosił swój monolog, przełykając głośno ślinę.

Obaj spojrzeli na niego jak na jedno wielkie nieporozumienie, a on w efekcie uniósł ręce w górę w geście całkowitej kapitulacji.

- Sorry, chciałem tylko pomóc. Nic tu po mnie, ale rozważcie to. Obaj. Bez tej waszej pieprzonej dumy, której obaj jesteście pełni.

Nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź uniósł się z niskiego murka i ruszył przed siebie, w końcu całkowicie rozpływając się w mroku nocy.

Kiedy odszedł, spojrzeli po sobie. Atmosfera zdawała się gęstnieć z każdą upływającą sekundą, a już można było kroić ją nożem. Krew wrzała w żyłach, gorąca niczym magma wypływająca z wulkanicznego stożka i wystarczyłoby jedno źle sformułowane zdanie, aby wywołać katastrofalny w skutkach wybuch.

- Georg ma rację. Wiedz, że będę czekał. Będę czekał, bo jesteś wart więcej niż moja pieprzona duma – powiedział Tom, po czym podniósł się i zniknął tak prędko, że blondynowi zaczęło się wydawać, że cała ta sytuacja wcale nie miała miejsca.

Był otumaniony, a serce ukryte w piersi wciąż drżało niespokojnie. Wiedział, że choćby nie wiem co się stało, nawet milimetr jego ciała nie postanie w umówionym wcześniej miejscu. Musiał zrozumieć samego siebie i dojrzeć do tej decyzji, o ile kiedykolwiek jakąś podejmie. Tymczasem postanowił, że wróci ze swoim życiem do miejsca, w którym znajdował się jeszcze parę godzin wcześniej. Jak na razie nie miał najmniejszej ochoty rezygnować ze swoich postanowień. Tak było bezpieczniej i póki co, nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. Przecież nie mógł pozwolić sobie na powrót do nicości, dobrze pamiętał jak to jest, kiedy w zdrowym ciele gnije duch. Jak umiera nadzieja, jak beznadzieja popycha człowieka do realizacji najgłupszych pomysłów, na jakie mógłby wpaść. A nie chciał znowu wylądować w szpitalu dla obłąkanych, podłączony do kroplówki i z diagnozą symbolizującą przypadkową próbę samobójczą.

Tymczasem Tom przemierzał ulicę pogrążony w myślach do tego stopnia, iż nie zauważył idącego z naprzeciwka człowieka i byłby go i staranował, gdyby w ostatniej chwili nie odskoczył w bok. Przypadkowe spotkanie z Billem pozbawiło go umiejętności skoncentrowania się na drodze przed sobą, stąd wymamrotał pod nosem szybkie przeprosiny i ruszył dalej, nawet nie siląc się, aby wysłuchać złorzeczeń pod swoim adresem. Zimne powietrze wręcz kłuło w policzki, aczkolwiek nie przejmował się tym. Dzięki temu zdążył odzyskać choć odrobinę jasności umysłu, a to, wbrew pozorom, było mu teraz bardzo potrzebne.

Co mógł jeszcze zrobić…? Przecież było widać jak na dłoni, że Bill nie chce go słuchać. Nie chciał żadnych wyjaśnień i skłamałby, gdyby stwierdził, że jego serce nie było ciężkie jak ołowiany dzwon zawieszony w kościelnej wieży. Rozrosło się do niebotycznych rozmiarów, wielkości pełnej miłości i cierpienia, które gdyby tylko mogło, zalałoby cały świat swoim frasunkiem. Gdyby tylko wiedział, że błaganiem na kolanach coś wskóra, definitywnie uklęknąłby przed blondynem, objął jego dłonie własnymi i wył jak zranione zwierzę, aby dostać ostatnią szansę.

Jednak ta myśl wydawała mu się tak żałosna, że odrzucił ją od siebie tak prędko, jak się pojawiła. Bo jak to? On, Tom Kaulitz, pragnienie wielu kobiet i mężczyzn ma robić z siebie błazna przed jakimś tam Billem, który wziął się znikąd? Niedoczekanie jego! 



~


Dni mijały jak za smagnięciem czarodziejskiej różdżki. Sekunda goniła sekundę, a godziny zamieniały się w minuty. Czas przyspieszył, jakby odstęp między dobą, a dobą zwęził się w przestrzeni. Życie człowieka jest krótkie, a im starszy się stawał, tym mocniej docierała do niego bolesna prawda.

Kiedy wszystko zdążyło się tak bardzo skomplikować?

~


Poranek przywitał go okrutnym bólem głowy i suszą w ustach. Kiedy rozchylił powieki zorientował się, że obraz przed jego oczami jest rozmazany i niewyraźny, a on sam nie wytrzyma ani chwili dłużej, jeżeli nie ugasi pragnienia.

Przekręcił się na bok i z zamkniętymi oczami próbował sięgnąć do stolika tuż przy jego łóżku, kiedy jego ręka natrafiła na coś drobnego i szorstkiego, a on zamarł. Uchylił jedną powiekę, spostrzegając białą karteczkę, na której litery układały się słowa za sprawą smolistego atramentu. Starał się przywołać w głowie obrazy poprzedniej nocy, ułożyć konkretny bieg wydarzeń, lecz nie potrafił. Z całych sił skoncentrował się na krótkiej wiadomości, a w tym momencie prawda spłynęła na niego z siłą cwałującego konia.

~




Square One at the Boathouse, Echo Park. 11 pm, piątek.



P.S. Przyjdź, proszę.



~


Szklane drzwi wysokiego biurowca otworzyły się automatycznie, kiedy spora grupa ludzi opuszczała miejsce pracy z wyraźną ulgą malującą się na twarzach. Zmierzali w tylko sobie znanych kierunkach, wyzbywając się myśli i problemów, których nie chcieli zabierać ze sobą do domu. Teraz był ich czas, czas wolności i radości, czegoś, co zniknie w momencie, w którym budzik zacznie dzwonić o poranku, wyrywając ich z sennych objęć Morfeusza. Po to, aby stoczyć kolejną batalię z klientami i inwestorami.

Zamieszał w swojej filiżance, wykrzywiając usta w sarkastycznym uśmiechu. Wszyscy ci ludzie wydawali się tak beztroscy, jakby każdą zawiłość losu można było rozwiązać zwyczajną ignorancją. W taki sposób jedyne, co się robiło to upychało problemy głębiej, przez co zaczynały się piętrzyć, a w efekcie gnić i śmierdzieć. Z doświadczenia wiedział już, że to najgłupszy z możliwych sposobów na walkę z rzeczywistością. Jeżeli nie ma się odwagi spojrzeć prawdzie prosto w oczy w momencie, w którym wieje wiatr, najprawdopodobniej silniejszy podmuch strąci człowieka z nóg i ześle w najodleglejszy zakamarek piekła, gdzie szatan już ostrzy pazury aby wbić je w delikatną strukturę skóry. Rozerwie ją, odseparuje duszę od mięśni. Zmieni człowieka w chmurę brunatno-szarego dymu, którym zaciągnie się z rozkoszą i sprawi, że nicość i pustka będzie ostatnią rzeczą, jaką zarejestruje umysł zanim zdąży zniknąć świadomość.

- Czy życzy sobie pan czegoś jeszcze? – ciepły głos drobnej blondynki wyrwał go z letargu; przez pierwsze kilka sekund wpatrywał się z nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wiedział, że jest kelnerką i to jej praca, stąd musi grać głupszą niż jest naprawdę oraz nagabywać klientów, aby kupili coś jeszcze. 

„Polityka firmy”, pomyślał złośliwie.

Spojrzał na złotobrązową plakietkę przyczepioną do jej piersi, gdzie wygrawerowane litery zdradzały imię kobiety. Miał zamiar wykorzystać zdobytą wiedzę na swoją korzyść, stąd uniósł kącik ust i powoli, z rozmysłem, uniósł spojrzenie orzechowych tęczówek wprost na jej twarz. Była ładna, choć nie idealna. Jej cerę szpeciło kilka krost, których nawet nie starała się ukryć, a nos był odrobinę zbyt duży, jeżeli porównać go do reszty twarzy. Za to jej oczy… Przypominały mu o nim. Ich barwa, długie, ciemne rzęsy pociągnięte subtelnie czarnym tuszem. Ale to nie były jego oczy. Nie widział w nich ognia, którym szczycił się człowiek z jego snów.

Prawdą było, że swój ideał odnalazł w Billu. W każdym milimetrze jego skóry, jego głosie, tym, jak się poruszał. Jak całował, jak wyglądał. Jak się rumienił, kiedy słyszał komplementy. Westchnął teatralnie, trącił kolczyk w dolnej wardze koniuszkiem języka, zanim postanowił się odezwać.

- Melanie – zaczął niemal niesłyszalnym głosem, więc odchrząknął i zaraz się poprawił. – Melanie, poproszę dobre czekoladowe ciastko. I jeszcze jedno americano, żebyś nie musiała się fatygować.

- Pana życzenie jest dla mnie rozkazem – uśmiechnęła się ciepło, po czym odwróciła na pięcie i kręcąc biodrami, zniknęła za ladą zastawioną mnóstwem słodkich przekąsek.

            Tom westchnął głęboko, wbijając wzrok w dłonie, które oparły się na jego kolanach. Niczym zauroczony wpatrywał się w smukłe palce wszczepiające się w ciemny materiał spodni, jakoby tym aktem mógł przyspieszyć czas. Płynął tak wolno, jakby stał w miejscu, a od feralnego spotkania z Billem nie minęła doba, a co najmniej tydzień. Zagryzł wargę, po czym przeniósł spojrzenie na zdjęcie wiszące na ścianie tuż przed nim. Oparł się wygodniej o skórzane oparcie czerwonego fotela i pozwolił, aby myśli przejęły kontrolę nad jego umysłem po raz kolejny tego dnia.

            Czy również myślał o nim tak intensywnie, jak on…? Czy rozważał przyjście na spotkanie i wysłuchanie wszystkiego, co miał do powiedzenia? Chciał mu wyjaśnić, że oprócz jego głupoty było coś jeszcze, co skłoniło go do podjęcia takiej decyzji. W końcu nie był tak głupi, aby dać się przyłapać… Nie był tak głupi, aby nie wiedzieć, jak się ukryć i co zrobić, aby namiętny romans nigdy nie wyszedł na światło dzienne.

poniedziałek, 2 listopada 2015

2

Rozdział II



  
“I can fix all those lies,
But baby I run, I'm running to you”.

~

Jego umysł był jak ciemna materia rozpościerająca się w przestrzeni międzygwiezdnej. Był pusty i mroczny, myśli zawiłe i niezrozumiałe. Nie wiedział z jakiej racji pozwolił sobie na przebywanie w ludzkim towarzystwie dłużej, niż tego potrzebował. Miał dość rozpalonych kobiet, miał dosyć hałasu i zgiełku wokół niego. Chciał po prostu odpocząć, w spokoju napić się wina, a przede wszystkim po raz kolejny przedyskutować z lustrem w przedpokoju co powinien zrobić, aby dotrzeć do mężczyzny, którego zawiódł.

Zastanawiał się nad tym wiele razy, ale nigdy nie zdobył na odwagę, aby wykonać decydujący krok. Pamiętał słowa czarnowłosego chłopaka, który furiacko wykrzyczał, że nie chce go znać, że ma nie szukać z nim kontaktu. Że jest bezczelną, zdradziecką szują, a do takich nie ma za grosz szacunku. Wyrzucił wszystkie jego rzeczy na korytarz i dał bagatela trzydzieści minut, żeby spakował je do walizek i opuścił mieszkanie. Mimo, że dzielili je wspólnie, nawet razem kupowali… Wiedział jednak, że to on jest winowajcą i nie powinien w żaden sposób dyskutować z Billem w kwestii jego wyboru. Nie chciał go widzieć i już, musiał przełknąć gorzką pigułkę jaką stały się konsekwencje własnych, haniebnych czynów.

Nie mógł wywierać presji na Billu. Seks z nowo napotkaną kobietą był jego decyzją. Nie wiedział jedynie, że zniszczy tak wiele, a on sam będzie niczym ta niezapisana kartka papieru, która spala się w oczekiwaniu na nieroztropnego pisarza, który zapisze na jej powierzchni jakąś ciekawą historię ze swojego życia.

Prawdą było, że był zwyczajnym tchórzem. Gdyby nim nie był, już dawno osiągnąłby swój cel.

- Szlag by to – bąknął pod nosem, nie zauważając czyjejś postaci siedzącej ledwie kilka metrów od niego, przy stoliku, pod czujnym okiem rosłego ochroniarza. Był zbyt pochłonięty swoimi myślami, stąd zatrzymał się na moment przy wyjściu z klubu i zamarł. Czy wzrok go zmylił…? Czy to naprawdę był…?
~
Czy pamiętał jeszcze jak smakuje miłość…? Czy pamiętał jak obezwładniająca potrafi być, gdy wkracza w ludzkie życie zagarniając pod swoje skrzydła całe jego poprzednie istnienie? Czuł się tak, jakby wspomnienia zaczęły napływać znikąd, a on sam stał się więźniem własnych myśli i lęków. Był tylko człowiekiem, co prawda przeżył już wiele rozczarowań podczas wszystkich lat swego istnienia, ale wciąż czuł się jak niedoświadczony szczeniak. Serce ciążyło mu w piersi i nie mógł patrzeć na tego, który niegdyś ofiarował mu niebo, a później tak po prostu mu je odebrał.

Czuł się słaby. Słabszy i bardziej kruchy, niż kiedykolwiek wcześniej. Był jak marionetka w dłoniach ukochanego sobie człowieka, który teraz przedzierał się przez tłum nieznajomych mu ludzi, nawet go nie zauważając. Jak mógł być tak ślepy…? I po co w ogóle tu przychodził? Przełknął głośno ślinę, po czym nie zastanawiając się dłużej, podniósł od stolika przy którym kilka sekund temu zajął miejsce i ruszył w kierunku wyjścia. Miał dość. Musiał ochłonąć. Zaczerpnąć nieco świeżego, chłodnego wieczornego powietrza, a później, z pustym umysłem i bez serca szaleńczo bijącego w piersi, rozważyć każde za i przeciw.

Może w nim tkwił problem, że odrzucał każdą próbę komunikacji z tym człowiekiem…? Może to on zachowywał się zbyt dumnie nie pozwalając do siebie dotrzeć. Wiedział zaś, że im dłużej tkwił w stanie zawieszenia, tym mocniej żelazny łańcuch zakleszczał się wokół jego szyi, odbierając cenne powietrze.

Bill zrobił tak, jak pomyślał. Po opuszczeniu klubu pełnego kolorowych świateł i odoru etanolu unoszącego się w niewidzialnej przestrzeni, usiadł na niskim murku oraz wyciągnął z kieszeni spodni paczkę papierosów. Wetknął jednego z nich między wargi i odpalił, racząc się trującym obłokiem, który teraz rozprzestrzeniał się w jego oskrzelach. Zdawał sobie sprawę, że to pragnienie było irracjonalne i sprzeczne ze wszystkim, co sobie obiecywał, ale pragnął go… Pragnął, aby jeszcze raz na niego spojrzał w sposób, który przywróci mu nadzieję i wyrwie z piekła, w którym tkwił od tylu lat.

Przymknął powieki i pozwolił obrazom płynąć.
~
Oparł dłonie o jasny blat stolika, aby podeprzeć się na wyciągniętych ramionach i wstać. Zastygł w miejscu, czując jak jego nogi stają się miękkie w kolanach, a cała siła jaką w sobie miał, odchodzi w niepamięć. Świat wokół wirował, jednakże człowiek u jego boku zagwarantował, że w chwili największej słabości zaoferuje mu, zwykłemu śmiertelnikowi, azyl umięśnionych ramion. Wiedział, że w stanie alkoholowego upojenia łatwo o zatracenie, a jego wargi już dawno nie smakowały ust innego. Ust, które kuszą jasnoróżową barwą… Ust, które całując obdzierają człowieczą duszę z najgłębiej skrywanych tajemnic… Ust, które lekkim muśnięciem odbierają niewinność.

Rozejrzał się wokół, próbując wyłapać wzrokiem sylwetkę swojego kompana. Przesuwał się leniwie po ciałach obcych osób, tych niewyraźnych, aby na końcu swojej wędrówki osiąść na sylwetce tego, który zdobył jego zainteresowanie inteligentną rozmową, umięśnioną posturą, gradem komplementów. Wiedział, że któregoś dnia będzie żałował swojej decyzji, niemniej jednak nie potrafił odmówić. Nie jemu. I nie teraz, kiedy tak bardzo potrzebował czyjegoś towarzystwa.

Błysk świateł, samochód prędko przemierzający ulicę pogrążoną w mdłym blasku latarni. Trzask zamykanych drzwi. I jego silne dłonie zakleszczające w swoich objęciach kształtne pośladki. Zaburzona percepcja i brak oddechu. Dreszcz oblekający kremową skórę. Jego siła, która odbierała mu zdolność logicznego myślenia.

Poczuł jak jego tors zostaje pozbawiony wierzchniego okrycia, przez co zadrżał nieznacznie. Stado motyli obudziło się w jego podbrzuszu mknąc w górę, ocierając delikatnymi skrzydełkami o serce, by znowu opaść, tym razem mordując dolne partie jego ciała serią bolesnych nakłuć. To była tortura, kiedy całował go niczym w obłąkańczym transie, jednak… W ułamku sekundy zdążył zauroczyć się w sposobie, jakim jego zęby zagryzały skórę na jego szyi, jak przesuwały się w okolicę grdyki po chwili zsuwając się na obojczyk, który został pokryty wilgotną stróżką jego śliny.
~
            Tak bardzo zatracił się w swojej retrospekcji, że nawet nie poczuł natarczywego wzroku wbijającego się w jego ciało. Nie wiedział, że w jego kierunku zmierza ktoś, kogo pragnął, a jednocześnie nie chciał widzieć…

- Przepraszam… - czyjś głos dotarł do jego uszu jakby z oddali, choć wiedział, że dany człowiek znajduje się raptem kilkanaście centymetrów od niego. Leniwie uniósł jedną powiekę i zdziwił się nieco, kiedy zauważył starego przyjaciela, z którym kontakt urwał mu się parę lat wcześniej. Wtedy, kiedy zdecydował, że miłość jego życia jest zamkniętym rozdziałem i odrzucił od siebie każdego, kto w minimalnym stopniu mógłby mu o nim przypominać.

- Georg? Co ty tu robisz? – zapytał, nie oczekując odpowiedzi. Mężczyzna o krótkich, brązowych włosach spojrzał na niego spod uniesionej brwi i nie pytając o pozwolenie, przysiadł się obok.

- Powinienem zapytać cię o to samo – odparł skonsternowany. – Ślad po tobie zaginął, myślałem, że umarłeś.

- Jak widzisz żyję i mam się dobrze – odparł nieco cynicznie, wypuszczając chmurę dymu z ust i obserwował jak powoli rozpływa się w powietrzu tak, jakby nigdy nie istniała.

- Dobrze wiesz o czym mówię. Wiem co Tom zrobił, ale myślałem, że jestem twoim przyjacielem.

- Nie wymawiaj jego imienia w moim towarzystwie – warknął, jakby jeszcze chwilę wcześniej nie marzył o jego dłoniach na swoim nagim ciele. Co było nie tak…? Dlaczego tak zaciekle bronił się przed swoimi pragnieniami, skoro mogły być na wyciągnięcie ręki…? Wszak byli tu obaj, razem z Tomem. Wiedział o tym! Przecież go widział! I to w dodatku z tym nieprzeniknionym wyrazem na twarzy, jakby o nim zapomniał. Ruszył dalej i kto wie, może już miał kogoś nowego na oku?

„Przeklęty dupek! Jak mogłem zakochać się w kimś takim?!”,  klął w myślach, ponownie zatracając się w nich. Znów odpłynął łodzią wspomnień na środek oceanu marzeń, gdzie spienione fale oblewały liche blachy. Może dlatego nie zauważył, że zajście między starymi przyjaciółmi było obserwowane z boku przez osobę trzecią. Osobę, która sama nie wiedziała co ma myśleć i jak odnieść się do obecnej sytuacji… Przecież właśnie to był właściwy moment, aby w końcu zebrać się na odwagę i poprosić go choćby o jedną rozmowę przy kawie. Aby mógł mu wszystko wyjaśnić, pomógł mu zrozumieć, a później pozwoliłby, aby posłał go do diabła i nigdy więcej nie chciał patrzeć na jego twarz.

Prawdą było, że on sam nie mógł na siebie patrzeć. Za każdym razem kiedy przypominał sobie parę zawiedzionych, brązowych oczu, czuł w sercu ból tak przenikliwy, iż musiał zabijać go w zalążku, aby nie przejął kontroli. Opadł w bezdenną przepaść, a wokół otaczała go jedynie nicość, do której zdążył przywyknąć i ba, nawet ją polubić.


- Weź się w końcu w garść matole, w końcu nie możesz odwlekać tego w nieskończoność – mruknął pod nosem sam do siebie, zaciskając dłonie w pięści w kieszeniach kurtki. Przełknął ślinę i uspokoił oddech, po czym ruszył w kierunku dwójki dobrze znanych mu ludzi. Dobrze znanych, a jednocześnie tak odległych… Bo nawet Georg zmienił swoje nastawienie co do niego, gdy zorientował się, co jest grane i, że Bill tak po prostu zniknął z jego życia. Wszak dalej byli przyjaciółmi, ale nie ufali sobie tak, jak na najlepszych przyjaciół przystało.