sobota, 16 stycznia 2016

9

ROZDZIAŁ IX



„Już nie pamiętam prawie jak w dobrym wstać humorze,
I coraz częściej kłamię, i sypiam coraz gorzej.
Łatwiej mi, nic nie mam, więc nie tracę nic”.


~


Nabrał powietrza głęboko w płuca, ledwie przesuwając opuszkami palców po twardych okładkach książek. Spoczywały na półkach niczym polegli żołnierze, zapomniani i niechciani. Wytrwali w walce o kraj, o wolność, stanowczy aż po kres. Zastanowił się przez chwilę, coś wpadło do jego głowy, wywołując chaos. Znów czuł się jak szmaciana lalka; tracił siebie, a wszystkie myśli, które miał uciekały tam, gdzie nie powinno ich być. Chwycił pierwszą lepszą pozycję, tą, która akurat znalazła się pod jego palcami, po czym zapadł się w miękkim, skórzanym fotelu.

Trzymając ją w rękach, przymknął na chwilę oczy, przypominając sobie chwile, które Tom spędził z nim w czeluściach szpitalnej sali. Był taki czuły, wydawał się martwić o niego, a on…? Potraktował go podle, jak największego złoczyńcę. Denerwował się na własny brak zdecydowania, na chwiejny umysł i fakt, że wszystko w nim zmieniało się tak, jak obrazy w kalejdoskopie. Własny mózg fundował mu przejażdżkę kolejką górską, w której zepsuły się hamulce i nie mogła się już zatrzymać…

Otworzył książkę mniej więcej w połowie, zauważając złożoną kartkę, która zasłaniała większą część tekstu. Uniósł brwi w górę, dziwiąc się, skąd się tu wzięła, ale kiedy otworzył ją i przesunął wzrokiem po pierwszych literach, zrozumiał… To jego własne myśli, nauka życia bez niego.

Zaczął czytać, ciekaw własnych upadków, własnego bólu, własnych łez i tego, jak okrutny potrafił być, cierpiąc.


Los Angeles, 13.08.13


            Jak smakują uczucia? Jak gorycz kawy? Jak pierwsze czereśnie zrywane prosto z drzew? Czy miłość to potęga, która zniewala i poprawia jakość życia, a może studnia bez dna, która obdziera człowieka ze wszystkich wartości...? Może żyjemy po to, by każdego dnia umierać po trochu; nie fizycznie, a duchowo, kiedy każdy krok w przód równa się kilometrom w tył.

            Czasem przegrywam walkę sam ze sobą, toczę zawziętą bitwę z demonami wewnątrz mojej głowy. Przemierzam sekretne korytarze oglądając obrazy malowane wspomnieniami, a nogi kierują ku nowym horyzontom. Lądom, których dotąd nie zwiedziłem. Emocjom, które drzemią uśpione, dawno zapomniane, odległe, nieistniejące. Niczym przerażona sarna wychylają się zza cienkiej kurtyny, nieśmiało idą w przód, przenikają przez opór i stal, docierają do najwrażliwszych struktur duszy, wnikają we mnie, pożądają mnie, pożerają jak górujące nad ofiarą sępy.

Często się boję samego siebie, przerażam wizją, jaką kreuje umysł. Nie uważam się za złego człowieka, uważam jednak, że jestem człowiekiem owładniętym przez szał i ideę potęgi, dominacji, stąpania po wyżynach, bycia tym jednym, jedynym, niepokonanym. Mieć świat u stóp i dyrygować nim według własnych zasad, będąc związanym samotnikiem, nieumiejącym kochać kochankiem, nieczułym wrażliwcem, owcą w skórze wilka.

Paradoks. Wojna. Miłość. Pokój. Zwycięstwo. Przegrana.

            Brakuje mi go, czy jednak nie chcę go znać? Czym dla mnie jest? Bolesnym wspomnieniem z dawnych lat, a może ingerującym w rzeczywistość problemem? Ile dałbym, aby zniknął, przestał dręczyć, aby więcej nie zabiegał o moją uwagę. Chciałbym ruszyć dalej i przestać rozpamiętywać, zostawić go za sobą.

            A co, jeśli nie umiem? Jeżeli każdego dnia toczę ze sobą zawzięty dialog, z którego nie wynika nic? Jeżeli, niczym burza z piorunami, przetacza się przeze mnie pragnienie jego ciała, jego ust na swojej skórze? Jeżeli jestem owładnięty szaleństwem, które mogłoby doprowadzić jego geniusz do granic wytrzymałości – czy warto? Czy mógłbym pozbawić człowieka życia w chwilach, w których ogarnia mnie szał?

            Tylko podobni do mnie wiedzą, jak męczące jest bycie rozchwianym emocjonalnie, niezdecydowanym, silnym, ale jednocześnie słabym.

            Nie chcę go. Nie za to, co zrobił.

            Ależ chcesz, Bill, doskonale wiesz, że chcesz. Podpowiada cichy syk w mojej głowie.

            To tylko chwila. Zapomnienie, niepamięć, powrót do przeszłości.

            Która mogłaby trwać, może się zmienił? Może jego duch przeszedł detoks, może wciąż cię kocha, a jest zbyt nieśmiały, aby wykonać pierwszy krok?

            Och, zamknij się już, głupi mózgu. To, co było, nie ma prawa wydarzyć się nigdy więcej. Możemy być idealni jako para przyjaciół, możemy udawać, możemy odegrać rolę życia, będąc przy sobie. Przyjaciele, których połączyło łóżko i miłość, nigdy nie będą przyjaciółmi. Pozostanie między nimi wyrwa i strach, ból i dystans.

            A wiesz, co jest najgorsze, potworze drzemiący w moich trzewiach? Kiedy kochasz i nie umiesz zapomnieć, kiedy kochasz, ale wiesz, że jesteś w tym sam. Nic tak bardzo nie niszczy ducha i dobroci, nic tak bardzo nie wpędza w szaleństwo. Więc, jeżeli jesteś głosem mojego sumienia, odwal się. Bo ja nie będę już czuł, pozwoliłem emocjom odejść, jestem wolny i niewzruszony. Możesz istnieć w innym wymiarze, możesz być ciszą. Zachowuj się jakbyś nigdy nie istniał, spraw, bym zapomniał, jaki smak ma twój głos.

            Kochasz go.

            Niech cię trafi szlag.

~

            Spojrzał w lustro zauważając zmęczone spojrzenie i ciemne sińce pod oczami. Ile nocy już nie spał, bo zamartwianie się spędzało mu sen z powiek…? Przecież to życie, a ono nigdy nie jest proste, zawsze trzyma w zanadrzu coś, co może doprowadzić nas na skraj rozpaczy. Wypluł nagromadzoną pianę z ust i przepłukał je ciepłą wodą nabraną w dłonie, zaraz opróżniając ich zawartość. Musiał być silny, musiał być facetem, musiał zrobić to, czego oczekiwał od niego świat nawet, jeżeli miał przypłacić za to zdrowiem psychicznym.

            Jedynym superlatywem dzisiejszego dnia zdawało się spotkanie z przyjacielem i jego przyjaciółką, która rzekomo trzymała w zanadrzu ciekawe informacje. Nie byłby sobą, gdyby świadomie odmówił poszerzania wiedzy. Ta rozwijała go, ciekawiła, dawała chorą przewagę nad tymi, którzy nie rozumieli jej potęgi. Tym się różnił. Podczas gdy reszta świata podążała w kierunku rozrywki, on zaczytywał się w różnorakich sensacjach i historiach ludzi, nowinkach i starych odkryciach. To było jego życie, jego pasja, a plany tego, który spróbowałby zniszczyć jego przekonania, spłonęłyby na panewce.

            Wbrew pozorom, bycie panem swojego świata bywa ciężkie, wypełnia go tajemnicą. Słodkim zapachem migdałów i szybką śmiercią, bądź odwrotnie; kwaskowatym aromatem wiśni i powolnym obracaniem się w nicość. Zresztą, gdzie podziało się jego pozytywne myślenie? Zawsze był realistą z optymistycznymi poglądami, a tymczasem zachowywał się jak typowa nastolatka z problemami emocjonalnymi w okresie napięcia przedmiesiączkowego.

            Narzucił na siebie byle co i w ostatniej chwili postanawiając, że samochód zamieni dziś na podróż komunikacją miejską, wyszedł z domu. Pamiętał o zamknięciu drzwi na oba zamki, aczkolwiek jakby mogło być inaczej, gdyby nie wracał się dwa razy po to, by upewnić się, czy na pewno dobrze zabezpieczył swe mieszkanie przed nieproszonymi gośćmi. Czuł się dziś tak, jakby żywcem wyrwano go z „dnia świra”, czy jakiejś innej, groteskowej produkcji.

Mijał ulice bez słów, a każda kolejna przywodziła na myśl poprzednią. Obserwował świat zza szyby autobusu wciąż czując się co najmniej dziwnie, jak połączenie pękniętej, rowerowej dętki i drogiego klejnotu. Wysiadł po paru przejechanych przystankach i przemknął się przez ruchliwą ulicę. Pokonał barierę stworzoną z żeliwnych pali furtki, która ku jego zdziwieniu była dziś otwarta. Wszedł do pobliskiego budynku, wolno wspiął się po schodach nie spiesząc nigdzie. Stanął w końcu przed drzwiami swojego przyjaciela, zawahał się, czy czasem nie wybrać bardziej ustronnego miejsca, gdzie mógłby się napić piwa i nie musieć rozmawiać z nikim, lecz zanim zdążył zapukać, otworzyły się szeroko, poczuł dłonie wciskające się w skórę na jego barkach, świst powietrza, brak kontroli nad sytuacją i został bezczelnie wciągnięty do środka. Gdy zdezorientowanie minęło, jedyne, co zauważył w polu widzenia, to twarz Georga wykrzywiona w głupkowatym uśmiechu.

- Cześć, stary! Myślałem, że zapomniałeś już o swoim przyjacielu – huknął, szczerząc się przy tym jak głupi do sera.

- Taaa, nawet jakbym chciał, to chyba niemożliwe – Tom podrapał się po prawym łuku brwiowym, po czym uwolnił od wierzchniego okrycia. Przeszli do salonu, gdzie przy drewnianym, niskim stoliku siedziało kilka kobiet i mężczyzn, z czego jedna z nich wydawała mu się dziwnie znajoma, ale skąd ją kojarzył, tego już nie potrafił przywołać w pamięci. – Czy nie mieliśmy być tylko ja, ty i Eve? – zwrócił zdenerwowany wzrok w kierunku przyjaciela, bijąc się w myślach czy przyłożyć mu już teraz, czy jednak jeszcze zaczekać.

- Nie marudź jak stary dziad, pomyślałem, że przyda ci się trochę rozrywki w towarzystwie pięknych kobiet – tutaj skinął głową w ich kierunku, zwracając rozbawiony wzrok z powrotem na Toma. – Rozgość się, a ja, pozwolisz, że zrobię ci coś mocniejszego na rozluźnienie.

            - Jesteś jeszcze gorszym przygłupem, niż byłeś – westchnął. Przeszedł przez tę część salonu, która oddzielała go od roześmianych ludzi i zajął miejsce bardziej na uboczu, żeby obserwować. Żadna z nich nie była szkaradna, ale żadna nie miała w sobie iskry, „tego czegoś”, co zdołałoby skusić go i doprowadzić do zaniku części mózgu odpowiedzialnej za procesy myślowe.

            On wypełniony był kimś innym, kimś odrębnej płci, kimś, kto wydawał się wyrwany z ziemskiej rzeczywistości. Był inny, ale i cudownie zwyczajny; chłodny, ale i gorący jak sierpniowe słońce, gorzki jak kawa i słodki jak czekolada rozpływająca się w ustach. Miał w sobie coś, czego nie miał nikt inny i choć wiele razy próbował ruszyć dalej, zawsze przyłapywał się na tym, że wszystko kończy się tam, gdzie zaczęło. Przy Billu. Tym niesfornym, okropnie wrednym, podłym, czułym i wrażliwym, twardym jak stal, z której wykonano ostrze noża i kruchym jak chińska porcelana.

~

            Georg otworzył drzwiczki zamrażalnika, aby wyjąć z niego butelkę idealnie zmrożonej whiskey; wypełnił grube szkło kruszonym lodem, zalał gęstym jak krew syropem wiśniowym. Trzymając wybrzuszenie łyżeczki nad naczyniem, powoli wlał bursztynowy trunek, a całość przyozdobił słodką, koktajlową wisienką. Był dumny ze swoich barmańskich zdolności, wszak żaden z jego znajomych nigdy nie narzekał, że serwuje niedobre drinki. Robił to bardziej z pasji niż konieczności, lubił to, uspokajał się przy tym, a uśmiech rozanielonych twarzy był dla niego lepszą zapłatą, niż wszystkie pieniądze tego świata.

            Wrócił do salonu, gdzie wcisnął w dłoń Toma swoje dzieło, zauważając, że jest nieobecny duchem i choć patrzy na niego, choć uśmiecha się kątem ust i rozmawia normalnie, nie ma go tutaj. Błądzi myślami, dryfuje w odległych zakamarkach własnej pamięci, zapewne myśląc o nim. O tym pieruńskim, bezczelnym Billu, który napsuł tyle nerwów jak i jemu, Georgowi, jak i Tomowi, a na koniec wypiął się tyłkiem na nich obu przez jeden, jedyny błąd, który popełnił. Westchnął bezgłośnie, zastanawiając się, jakby podkręcić tu atmosferę, a wtedy… Wtedy wpadł na genialny plan, plan złośliwy jak złośliwa potrafi być pogoda, jednak zdawało mu się, że jego przebiegłość pomoże Tomowi. Gdyby nie seria zbiegów okoliczności, nigdy nie spotkaliby się, dalej trwali w zawieszeniu… A przecież mimo wszystkich trudności, uwielbiał ich obu. Ich miłość, która powoli stawała się legendą, czymś, o czym zwykli śmiertelnicy mogli ledwie marzyć.

            Po cichu wyszedł z pomieszczenia i zamknął się w łazience, wcześniej puszczając muzykę na tyle głośno, by była w stanie zagłuszyć ton jego głosu. Wyjął komórkę z przedniej kieszeni spodni, odblokował ekran, po czym wybrał numer, który po kilku długich sygnałach połączył go z osobą, do której chciał zwrócić się bezpośrednio i upewnić się, że go nie zignoruje.

            - Słucham – beznamiętny głos po drugiej stronie telefonu zmroził go niczym wiadro lodowatej wody wylane prosto na głowę. Słyszał w jego drganiu beznadzieję, smutek i dystans, jakby dokuczała mu samotność, a emocje wezbrały na sile. Czyżby powoli wracał do siebie…? A może to tylko jego imaginacja, w końcu to Bill, człowiek, po którym można spodziewać się wszystkiego.

            „Nawet tego, że w szale poderżnie ci gardło”, pomyślał z trwogą, jednak po chwili zaczął pogodnie swoją przemowę, wcielając w życie szatański plan.

            - Cześć, Bill, dawno nie rozmawialiśmy – powiedział na początek, a gdy jedyną odpowiedzią była cisza, ciągnął dalej: - Tak sobie siedzę i myślę, nie chciałbyś do mnie wpaść? Teraz, bo nie mam nic do roboty. Posiedzielibyśmy sobie, pogadali, wyjaśnili parę spraw.

            - Georg… Zdajesz sobie sprawę, że dochodzi jedenasta w nocy? Jestem już w łóżku, zanim dotrę, będzie pierwsza. – rzucił zgryźliwie Bill, nie mając ochoty nigdzie wychodzić. Czuł się dobrze kryjąc się w swojej nieczułej skorupie, czując dużo, nie okazując nic. Chciał tego odrętwienia, w spokoju dokończyć resztkę wódki spoczywającej na dnie sękatej butelki. Bez dodatku niepotrzebnego towarzystwa.

            - Masz dopiero dwadzieścia sześć lat, a zachowujesz się jakbyś miał najmniej dziewięćdziesiąt – nie poddawał się Georg. – No dawaj, zaszalej choć raz. Nie możesz być wiecznie sam.

- Samotność mi nie przeszkadza.

- Zrobię ci twojego ulubionego drinka…? Nakarmię orzeszkami w karmelu? Przeleję odpowiednią opłatę na twój rachunek bankowy za tak doborowe towarzystwo? – mówił żartem chcąc go przekupić ulubionymi smakołykami, a lód w sercu Billa zaczął powoli topnieć. W końcu jego przyjacielowi zależało na nim, więc westchnął i odpowiedział jedynie krótkim, urywanym śmiechem.

- Więc jak będzie…? – chłopak usiadł na brzegu wanny, wpatrując się w klamkę, która właśnie zaczęła niebezpiecznie się poruszać.

- No nie wiem… Łóżko wydaje mi się dobrą opcją na ten wieczór.

- Dorzucę do tego sex taśmę Angeliny Jolie i Brada Pitt’a.

- Och, nie pierdol już, będę w przeciągu godziny. Do zobaczenia.

Pospiesznie schował telefon w ostatniej chwili, gdy do pomieszczenia wszedł Tom, z wysoko uniesionymi brwiami. Czuł się tak, jakby ktoś przyłapał go na złym uczynku, na podkradaniu świątecznych ciastek, czy objadaniu choinki z czekoladowych ozdób. Nie potrafił kłamać, mimika jego twarzy zawsze zdradzała fakt, że coś przeskrobał. Niemniej jednak z całych sił starał się zachować pozory, to miała być niespodzianka dla nich obu. I wszystko było dobrze, dopóki wysoki mężczyzna nie wypalił:

- Coś znowu zrobił? Kolejną laskę chcesz tu sprowadzić? – jednak, z ulgą przyznał, że myśli Toma nie odgadły jego rzeczywistych zamiarów.

- Nie no co ty, mamy ich chyba komplet, nie? Chciałem zamówić pizzę, pomyliłem numery, a kiedy już się prawie dodzwoniłem, przeszkodziłeś mi – wywinął się zwinnie, paplając pierwsze, co przyszło mu do głowy. Każdy wiedział o jego miłości do pizzy z dużą ilością czarnych oliwek, więc chociaż nie posądzą go o kłamstwo.

- Idź zamawiać ją gdzie indziej – zaśmiał się. – Chyba, że chcesz towarzyszyć mi w chwili, w której oddaję się przyjemności zwracania naturze wody zbędnej mojemu organizmowi.

Georg nie odpowiedział już nic i po prostu wyszedł, w duchu zacierając ręce. „To będzie długa noc”, myślał, „Długa, nieprzewidywalna i przyszłościowa”.

~

Wlepił wzrok w sufit i zastanawiał się nad tym, co najlepszego właśnie narobił. Zgodził się dotrzymać towarzystwa komuś, kto przypominał mu o bolesnej przeszłości, kto był przyjacielem osoby, która nie powinna mieć zielonego pojęcia o rzeczywistym stanie jego psychiki. Tego, jaka jest krucha, cienka jak pajęcza nić, czarna jak materia wypełniająca przestrzeń międzygwiezdną.

Klnąc w duchu na własną bezmyślność, zwlókł się z łóżka i odświeżył szybko. Ubrał w szeroką koszulę, która zakrywała jego nieco wyrzeźbiony już tors, ciemne, jeansowe spodnie, które idealnie oblepiały skórę na jego nogach. Uwypuklały zalety, jednocześnie kryjąc drobne niedoskonałości, a szerokie paski wyciętego materiału tuż nad kolanem pokazywały odrobinę jego bladego ciała, jednocześnie zasłaniając całą resztę przed natarczywym wzrokiem przechodniów. Wybrał jeszcze czarny kapelusz z szerokim rondem, wokół nadgarstka zapiął gruby pas złotego zegarka; do przepastnej torebki od Louis Vuitton wrzucił najpotrzebniejsze dokumenty, portfel, kilka kosmetyków, perfumy, butelkę ulubionego szampana, a nawet znalazł miejsce na ciepłą, podszywaną kożuszkiem bluzę „hoodie”. Zadzwonił po taksówkę, która miała go zawieźć na miejsce, choć tak szczerze, wciąż nie był do końca przekonany o słuszności swoich czynów.

Jednakże, odnalazł w tym wszystkim jakiś plus. Właśnie zrobił krok na przód, aby pokonać potwora, który zagościł w nim, który okradł go z przyjaciół i uczynił cynicznym samotnikiem, dopuszczającym nielicznych do jaskini, w której drzemało jego dobre serce. Nigdy nie był idealny, wiedział o tym, wiedział o swoich problemach ze sobą i z tym, że potrafi wyrządzić dotkliwą krzywdę. Nie, nie tą fizyczną, bo nigdy nie bił się z nikim innym, niż z własnymi myślami… Jego bronią były słowa, sztylet gorzkiej, wypływającej na wierzch prawdy, słabości przedstawionych w jak najgorszym świetle.

Zamykał drzwi, wciąż będąc sam na sam ze sobą, przywitał się z kierowcą taksówki sztucznym uśmiechem. Podał mu nazwę ulicy, na której mieszkał Georg, jednak na wszelki wypadek, gdyby jednak się rozmyślił, podał numer klatki o kilka numerów wcześniejszej. W taki sposób nikt nie będzie mógł go dostrzec, więc, gdy nie przybędzie, Georg przynajmniej nie będzie rozczarowany. Może pomyśli, że upił się tak bardzo, że zasnął?

Dręczyło go nieprzyjemne uczucie w piersi, strach zawiązywał gardło na supeł, a im bliżej celu się znajdował, tym bardziej drżały mu dłonie. To było nienormalne, bo przecież będąc wśród znanych sobie ludzi, a nawet tych, których nie znał, nie reagował aż tak histerycznie. Coś musiało w tym być, to musiał być znak. Omen, w dodatku niezbyt dobry. A może jednak powiedzieć kierowcy, żeby zawrócił…?

Zanim zdążył podjąć konkretną decyzję, podjechali na miejsce. Starszy, siwiejący człowiek jasno określił sumę, jaką musi zapłacić za przejazd, jednak on, będąc z natury hojny i dobry dla ludzi, którzy mają mniej niż on sam, wręczył mu byle jaki banknot o zbyt wysokim nominale.

- Proszę pana, miało być dziesięć dolarów, nie sto – upomniał go, jednak on skinął głową, rozbawiony.

- Bez reszty. – odpowiedział krótko i wyszedł, nieco zbyt energicznie trzaskając drzwiami.

Chłód uderzył go w policzki, gdy stanął w świetle ulicznej latarni, rozglądając się na boki. Było cicho, oprócz tego, że z któregoś z okien sączyła się głośna muzyka, gwar i ludzkie śmiechy. Nie zastanawiał się czyje to okna i kto może zaburzać spokój tej jakże uroczej okolicy, bo przecież Georg miał być sam.

Bo miał być sam, prawda? Nic nie wspominał o trwającej imprezie, alkoholu lejącym się hektolitrami, ani przed tuzinem napalonych wariatek czyhającym w każdym kącie jego domostwa.

Szczelniej otulił się chustą wokół twarzy, po czym wetknął zziębnięte dłonie w kieszenie swojego płaszcza w cytrynowo-brązowym odcieniu, przeplatanego krzywizną czarnych linii, które razem tworzyły kombinację barw dodających mu seksapilu. To, co jeszcze lubił w tym płaszczu to fakt, że sprawiał, że wcięcie w jego talii wyglądało kobieco; ostatnia pozostałość po dawnych, chłopięcych dniach, gdy jego włosy spływały kaskadami na chude ramiona, oczy spoglądały spod kurtyny smolistych rzęs, a powieki zdobiły drobinki iskrzącego cienia w monochromatycznych barwach.

Szedł raz prędko, raz wolno, aż w końcu dotarł do bram, strzegących klatkę schodową przed niechcianymi gośćmi. Nacisnął przycisk z odpowiednim numerem i odczekał, aż furtka ustąpiła, a on wniknął w przestrzeń za nią. Zaraz dotarł do odpowiednich drzwi i ruszył w górę klatki schodowej, omiatając ciekawym wzrokiem poszczególne kondygnacje.

Nastroszył się, gdy zrozumiał, że muzyka, którą usłyszał na zewnątrz dochodziła właśnie z tego mieszkania, przed którym teraz stał. Co to do cholery ma znaczyć? Czy właśnie został bezczelnie oszukany…? Nie… Nawet nie chciał w to wierzyć, to byłoby zwyczajne świństwo, a on odwróciłby się na pięcie i po prostu wyszedł.

Nagle wszystko ucichło, a on postanowił śmiało zapukać do drzwi, przybierając zacięty wyraz twarzy, choć we wnętrzu cały drżał. Smagany strachem, złością, sam nie wiedział czym.

Zza drzwi wyłoniła się burza brązowych włosów Georga, a zaraz gestem zaprosił go do środka. Przeszedł przez próg i z nonszalancją oddał mu swój płaszcz, równocześnie zdejmując ze stóp buty.

- Dobrze, że zdecydowałeś się przyjść – uśmiechnął się do niego, oplatając żelaznym uściskiem silnych, umięśnionych ramion. Do Billa dotarło, że zapomniał jak to jest, gdy ktoś go przytula… Trzyma tak kurczowo, pewnie, jakby cały świat stanął w miejscu. Tak, jakby ktoś mógł go odebrać.

- Zwyczajnie stwierdziłem, że jesteś głupi i potrzebujesz, żeby ktoś zaczął działać ci na nerwy – puścił mu oczko, po czym odsunął się na bezpieczną odległość, nawet nie oddając uścisku. – Więc gdzie obiecany mi drink?

- Chodź do kuchni, przedstawię cię Tili Tequili.

Idąc korytarzem, Georg denerwował się, że Tom przez przypadek wylezie z salonu i zderzy się z Billem czołowo, jednak dla jego własnej ulgi, nic takiego nie miało miejsca. Blondyn zajął miejsce na wysokim krześle przy wyspie kuchennej, a łokcie oparł o jej blat, uparcie wpatrując się w kolegę.

- Nie jesteśmy tu sami, nie? Wyraźnie słyszę głosy – dobitnie stwierdził Bill, jednak na chwilę obecną nie miał mu tego za złe. Przed chwilą się pieklił i był gotów obedrzeć go żywcem ze skóry za to, co zrobił, ale kiedy już znalazł się z nim twarzą w twarz, nie potrafił. Całą jego złość diabli wzięli, a on poczuł się przyjemnie zrelaksowany. Tak, jakby nic złego nigdy się nie wydarzyło.

- Masz rację… Są nasi znajomi, nawet Olivia skusiła się, żeby wpaść.

- Moja Olivia? – zdziwił się.

- We własnej osobie.

- Jesteś nienormalny, Georg – zaniósł się śmiechem, trzymając ulubioną, krwistą margheritę w dłoni. Zanurzył usta w palącej przełyk toni, a gdy je odciągnął, na jego wargach osiadły pojedyncze kryształki cukru. Oblizał je koniuszkiem języka, zupełnie nieświadomy, że znajduje się w pomieszczeniu pełnym drapieżników. Hien, które gotowe są rozszarpać go na strzępy, by dosięgnąć do najsmaczniejszych partii jego istnienia.

            - Chciałem, żebyś przestał zachowywać się jak palant, to tyle – wzruszył ramionami. Bill nie odpowiedział już, tylko wstał, tym razem nie z kieliszkiem który zdążył już opróżnić, a z czymś o większej pojemności. Tym razem zażyczył sobie mojito, czuł się jak król, którego nikt nie zniszczy.

            Wyszedł z kuchni i wpatrując się w obrazy zawieszone na ścianach, skierował do salonu. Jednak zanim tam dotarł, poczuł, jak traci stabilność, jak szkło trzymane w dłoni wypada z niej i tłucze o zimne panele, poczuł ból w kręgosłupie i obce ciało, przyciskające go do podłogi.

            „Kurwa mać, jeszcze tego mi brakowało”, bluzgał w myślach wymyślnie jak szewc, a gdy zdezorientowanie minęło, oparł dłonie o barki nieznanego mu napastnika i mocno od siebie odepchnął. Świetnie. Teraz nie dość, że wyszedł na łamagę, to w dodatku miał mokry bok koszuli.

            - Bill…? – usłyszał szept, tak cichy, że ledwie wyczuwalny w powietrzu. Rozpoznał ten głos, a jego serce zabiło szybko; czuł, że muska klatkę jego żeber delikatnie jak płatki róż, a jednocześnie tak prędko, jak trzepoczą skrzydła kolibra. Podniósł nieśmiało wzrok, wbijając go w odbicie oczu, które przecież doskonale już znał…

piątek, 1 stycznia 2016

8

Rozdział VIII


“Vows are spoken to be broken,
Feelings are intense, words are trivial,
Pleasures remain, so does the pain.
Words are very unnecessary, they can only do harm”.
~

            Czuł piasek pod powiekami i suchość w gardle, a jego myśli dryfowały w przestrzeni podobnie, jak statki na wzburzonym oceanie. Był niczym połączenie chmury gradowej i ciepłego, letniego deszczu. Spokój i szał wypełniały go, gdy próbował transmutować chaos w porządek; paradoks, który niejednego doprowadziłby na skraj rozpaczy. Jednak on nie poddawał się, szukał złotego środka, normalności tam, gdzie nie dostrzegał najmniejszego jej okruszka. Wszystko spadło na niego niespodziewanie, był święcie przekonany, że teraz rozumiał dokładnie strach władający wielkimi gadami tuż przed tym, jak z nieba spadł deszcz meteorytów. Ten, który przykrył grunt grubym kocem ognia, a ten zaś zwiastował zagładę każdej oddychającej istocie, która nie zdążyła odnaleźć kryjówki.

            Od ostatniej rozmowy z Tomem minął przeszło tydzień, a on wciąż nie mógł dowiedzieć się kiedy upłynie ostateczny termin jego pobytu w szpitalu. Wciąż wyrzucał sobie w duchu to, co spotkało Olivię, ale po rozmowie ze śledczymi ciężar spoczywający na jego barkach odrobinę zelżał. W końcu nie mógł nic na to poradzić, to nie on był kierowcą, który niemal wjechał w nich z naprzeciwka. Pozostawała jeszcze kwestia tego, że gdyby posłuchał jej i gdyby oboje pozostali tamtej nocy w domu – nic złego by się nie stało. A on nie musiałby przeżyć tylu traumatycznych chwil, nie musiałby być ofiarą. Nienawidził poczucia bezsilności i oddałby cały swój dorobek, gdyby mógł wrócić i usłuchać. Ale nie, przecież on zawsze musiał zrobić po swojemu, był buńczuczny, zwariowany i zbuntowany. Gdy ktoś mówił mu, co ma zrobić, jedyne, co było pewne to fakt, że zrobi dokładnie na odwrót. Nienawidził zakazów i nakazów, uważał, że skoro urodził się wolny, a jego nadgarstki nie zostały skrępowane grubym, żelaznym łańcuchem, ma do tego prawo. I nikt nie jest w stanie zabronić mu bycia sobą.

            Przyłożył dłoń do chłodnej szyby w szpitalnym oknie, opuszkami palców przebiegając drogą, którą tworzyły krople deszczu ciągnięte w dół przez siłę grawitacji. Ironia losu… Kochał być wolny, a jednocześnie podstawowe prawa fizyki oplatały go niewolniczymi mackami.
           
            Miał mnóstwo czasu na to, żeby dojść do ładu ze swoją nienawiścią i bólem, który nosił w sercu. Teraz, z perspektywy czasu, wydawało mu się, że zareagował zbyt nerwowo. Tom miał prawo powiedzieć mu o tym co czuł, a on, jako człowiek inteligentny, zrozumiałby przecież, że jego miłość się wypaliła. Wolałby usłyszeć prawdę wtedy, zanim zobaczył to wszystko na własne oczy… Wolałby odejść i nie oglądać go nigdy więcej, wylizać rany w samotności, a później wrócić do świata żywych i może znaleźć kolejną miłość? Tymczasem czuł się jak przybysz z innej planety, czuł, że nie potrafi już kochać, a wszystko to, co dotychczas wyprawiał, robił dlatego, żeby zagłuszyć wycie zranionej duszy. Tego odgłosu nie można było nazwać płaczem, ponieważ gdyby nauczyć ludzkie uszy słyszeć więcej, a oczy widzieć to, czego nie możemy dostrzec; kwilenie przerodziłoby się w żałosne zawodzenie, płacz w ryk, słowa w krzyk. Od tamtego dnia jego twarz nie wyrażała nic konkretnego. Kiedy się uśmiechał, robił to sztucznie. Kiedy się śmiał, jego śmiech przypominał ujadanie wściekłego psa, a nie radosny odgłos. Kiedy żartował, robił to w sposób podły i dokuczliwy. Kiedy chciał się rozpłakać, bo świat rzucał mu kłody pod nogi – robił najbardziej zaciętą minę ze wszystkich, którymi operował i zamiast pozwolić sobie na łzy, rzucał przekleństwami na prawo i lewo tak, jakby były niczym, jakby w głębokim poważaniu miał uczucia innych osób.

            Był mężczyzną, a mężczyźni nie płaczą. Ktoś go kiedyś zranił, więc dlaczego inni nie mogą czuć tego samego, co on? Świat zasłużył na cierpienie, a ludzie na nienawiść. Na tych ostatnich też miał ograniczoną tolerancję, a nawet stojąc pięć minut w kolejce do kasy irytacja budowała w nim napięcie tak silne, iż był gotów rzucić się innym klientom do gardeł i rozszarpać skórę, dopóki niebieskosina tętnica nie ujrzy światła dziennego. Jednak, chwilę potem, reflektował się, że jego myśli są złe. Jego nastawienie jest złe. A to, co go otacza to zwyczajne życie i przez sam akt narodzenia nie ma prawa dyktować nikomu żadnych warunków. Natura zaprogramowała świat tak, aby przetrwali najsilniejsi, choć człowiek od zarania dziejów buntował się przeciwko tej niezapisanej regule i robił co mógł, aby stać się panem życia i śmierci.
           
            Odwrócił się od okna i westchnął. Był szczęśliwy, że mógł już chodzić po korytarzach i nawet zejść do szpitalnego bufetu, aby zamówić kawę i w spokoju wypić ją w jakimś zacisznym kącie. Dlatego teraz zarzucił na barki sweter, kierując się we wspomnianym wcześniej kierunku. Gdyby dłużej stał w miejscu, oszalałby przez natłok myśli i trafił do wariatkowa. Takich doświadczeń przeżył aż nadto, dlatego robił wszystko, aby ustrzec kruchy umysł przed zatraceniem.

~

W jego głowie błąkało się wiele myśli. Od najbardziej szalonych, jak i tych błahych, które niepozornie zdobywają ludzkie serce pozostając w nim na dłużej. Pragnął stworzyć nowe wspomnienia, takie, które są dla człowieka tym, czym woda dla roślin. Niezbędne do życia i rozkoszne, gdy tęsknota rozpościera się nad horyzontem niczym promienie słoneczne podczas świtu.  Jego życie było poukładane i można by rzec, że nigdy niczego mu nie brakowało, lecz dopiero teraz poczuł, że naprawdę żyje. To było to. Świeży, wiosenny maj w jego sercu i palący, letni sierpień w jego duszy. Był przepełniony miłością niczym dzban, z którego krawędzi wylewa się krwistoczerwone wino. Żył. Żył życiem, którego zawsze pragnął, a nigdy nie wierzył, że uda mu się pokochać kogoś bardziej, niż kochał samego siebie.

            Westchnął głośno, zaciskając mocniej palce wokół obręczy kierownicy. Od wyznaczonego celu dzieliły go ostatnie kilometry, a tam, na miejscu, wiedział, że zobaczy jego. Tyle było słów i pragnień wyznawanych sobie wzajemnie pod osłoną nocy, tyle szeptów, które wydobywając się z ust trafiały w nieprzenikniony ekran telefonu. Bądź, wypływały spod palców, przelewając całe uczucie i myśli w słowa, które za pomocą prozaicznego przycisku „enter” były dostarczane do tego, który podbił jego serce. Gdyby tylko wiedział, jak bardzo ten drugi wariuje na jego punkcie, jak bardzo uzależnia go od siebie… Dostrzegłby, że staje się to niebezpieczne i gdy jemu coś się odwidzi, ten drugi może wyrządzić sobie dotkliwą krzywdę. To nie było ważne, ponieważ liczyło się tylko to, co jest tu i teraz, cała reszta pozostawała w tyle i była niczym. Teraz nadszedł czas, aby cieszyć się chwilą i korzystać z niej, a to, co przyniesie jutro jest nieistotne. Zdawał sobie bowiem sprawę, że każdy moment z Billem umili mu walkę z rzeczywistością tak, jakby była senną marą, która zostanie pokonana przez blask dnia.

            Zatrzymał się na parkingu nieopodal opuszczonej od dawna knajpy i był rad, że oprócz niego nie ma tu żadnego samochodu, w którego wnętrzu znajdowałaby się jakakolwiek istota złożona z krwi, kości i bytu niematerialnego. A nawet jeśli, nie chciał zawracać sobie tym głowy, bo wiedział, że nikt nie może przeszkodzić mu w kontemplacji uczuć, które zrodziły się w jego wnętrzu. Dziwne uwielbienie przeplatane wstęgą fascynacji, która niczym woda spływająca z klifu tworzyła spienione bałwany na tafli jeziora; stres, który wypełniał żyły trwogą, ale i podekscytowanie, jakoby każda sekunda oczekiwania gładziła po brzuchu potwora ukrywającego się gdzieś w jego trzewiach.

            Z zadumy wyrwało go ciche stukanie o szybę. Nieprzytomnie rozejrzał się wokół, a gdy wzrok przedarł się przez ciemność zauważając szczupłe nogi odziane w obcisły materiał, przestał myśleć. Uchylił drzwi do samochodu, po czym rozpostarł je szeroko, aby opleść dłonią nadgarstek tajemniczego człowieka i wciągnąć go do środka. Uprzednio odpowiednio manipulował wolną ręką, tak, aby usiadł okrakiem na jego silnie umięśnionych udach.

            Wiedział kim był. Wiedział, że ten, którego bez precedensów przyciągnął do siebie to Bill. Nikt inny nie mógł wiedzieć o tej schadzce, a cała noc należała do nich. Z całym jej pięknem zaklętym między drgającymi atomami powietrza.
           
            - Myślałem, że ten moment nigdy nie nadejdzie… - wyznał czule, ściszonym tonem głosu. Silne ramiona Toma oplotły ciasno jego ciało, tak ciasno, jakby zamykał go w żelaznej klatce, od której klucz wyrzucił za okno. Wetknął nos między kosmyki ciemnych włosów, racząc się ich słodkawym zapachem, który mógłby przysiąc, że czuje po raz pierwszy w życiu. Zresztą, odkąd pierwszy raz poznał smak i zapach jego ciała wiedział już, że mógłby rozpoznać go w tłumie pośród setek obcych mu twarzy. Należał do niego, więc już samo to czyniło go wyjątkowym i niepowtarzalnym.

            Tom posiadał pewną blokadę przed okazywaniem uczuć. Wolał udowodnić je czynem, niż słowem ponieważ w przeszłości ludzie mówili mu, że słowa to tylko słowa, a liczy się nie to, co mówimy, a to, co robimy. Wydawało mu się, że widzieli go jedynie przez pryzmat słów, jakie wypowiadał, nie wierzyli, że miłość ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. Toteż nauczony błędami przeszłości, w ten związek pragnął wcielić więcej, starał się bardziej, mocniej mu zależało… Jednak gdzieś tam, w oddali, paliła się lampka ostrzegawcza, którą starał się zignorować. Przecież zaangażowanie to rzecz całkiem normalna, nieprawdaż…? Nie ma w tym nic złego, kiedy pozwolimy sobie na zależność od drugiej osoby, kiedy pozwolimy jej stać się całym naszym światem. Niemniej jednak wiedział, że jest jeszcze dość młody i także musi się wiele nauczyć.

            - Bez ciebie każda sekunda jest jak wieczność - Bill zaśmiał się przez jego gwałtowność. Kochał to w nim, to, że jest wiecznie spragniony i tylko sobie znany sposób pociąga za odpowiednie struny w jego ciele by wydobyć z jego gardła najpiękniejszą gamę jęków i westchnień. Nie przypuszczał, że seks może być tak przyjemny, dotykać głęboko, łechtać jego wrażliwość tak lekko, jak stopy kroczące po dywanie utkanym z delikatnych płatków kwiatów.

            - Kocham to ciało, jesteś piękny… - Tom mruknął bardziej do siebie, niż do niego, po czym szybkim ruchem pozbył się materiału, jaki okrywał jego tors. Poczuł przypływ adrenaliny przez fakt, że ktoś mógł ich zobaczyć – nie martwił się tym jednak, znajdowali się na totalnym odludziu, zamknięci w czterech ścianach samochodowych blach… Oparł dłonie po wewnętrznej stronie jego ud i zaborczym pociągnięciem zsunął je, aż do jego kolan. Usta przyparł do jego szyi, wędrując wzdłuż tętnicy kryjącej się za bladą skórą, ścieżką pocałunków i drobnych przygryzień. Oddychał nim, niczym najdroższym opium, uzależniając się i pragnąc coraz mocniej. Pragnienie nagliło go, stąd wiedział, że nie zdoła powstrzymywać się zbyt długo. Chciał go mieć, już, teraz, bez grama sprzeciwu! Musiał go mieć… Jeżeli nie chciał umrzeć z pragnienia jak wędrowiec na pustyni. Zsunął dotyk warg niżej, po czym okrążył językiem jeden z jego sutków, pociągając w swoją stronę metalową ozdobę, która w nim tkwiła.

            W Billu zagotowało się z nadmiaru wrażeń. Znowu mu to robił… Był o wiele bardziej doświadczony niż on, stąd byle dotyk doprowadzał go do obłędu i był gotów zacząć krzyczeć, żeby przestał i wziął go jak najprędzej. Wplótł długie palce w czarne włosy partnera, po czym mocno odchylił jego głowę w tył, by odnaleźć jego usta i wpić się w nie wygłodniały niczym wilk. Ich języki od razu splotły się ze sobą pogrążając w namiętnej pieszczocie, a Tom, wykorzystując ten moment, odpiął sprzączkę jego paska, aby poluzować splot spodni na jego biodrach. Przesunął dotyk dłoni na jego lędźwie, po czym sprytnie wsunął opuszki palców za gumkę jego bokserek i spłynął niżej, dopóki nie zacisnęły się na jędrnych pośladkach, które idealnie wpasowywały się kształtem w jego dłonie. Bill westchnął prosto w jego rozchylone wargi, wbijając długie paznokcie w skórę na jego barkach. Jasna cholera, co on z nim wyprawiał…? Budził do życia te partie jego istnienia, które pozostawały uśpione do momentu, w którym jakimś cudem trafili na siebie upojeni alkoholem.

            Poczuł jak opuszki palców Toma zakradają się w okolice wejścia w jego ciało, jak nieśmiało muskają pierścień mięśni strzegący przyjemności, którą mógł mu ofiarować. Jednak jeszcze nie teraz, jeszcze chwila… Bill chciał go nagiego, chciał go podziwiać i napawać widokiem rozpościerającym się przed jego powiekami.

            - Poczekaj… - mruknął, jednak Tom był nieugięty. Jego dłoń sprawiała, że wzdłuż kręgosłupa młodszego przebiegł silny dreszcz, który zdołał doszczętnie go zniewolić. Zagryzł z całych sił wargę, a jego determinacja chwilowo przejęła kontrolę nad męskim podążaniem prosto ku jaskini rozkoszy, którą definitywnie będzie akt, który zakończy wszystkie przyjemne tortury, jakie Tom dla niego przygotował. – Poczekaj, mówię.

            - A wiesz gdzie to mam? – odpowiedział natychmiast Tom, ale Bill był szybszy. Był rad, że jego partner wcześniej odsunął fotel kierowcy o kilka centymetrów w tył, przez co teraz mógł zniżyć się i oprzeć kolanami o podłogę; rozchylił je kusząco, po czym uniósł ramiona w górę i związał długie, czarne włosy w kucyk, bez grama wstydu wpatrując się w jego oczy. Ten przełknął głośno ślinę i zamrugał gwałtownie powiekami, ponieważ wiedział, że to, co się teraz stanie będzie czymś, co wywoła chaos w jego wnętrzu… Coś, co napędzi machinę do działania i w żaden sposób nie będzie mógł się zatrzymać. Zresztą, czy już nie było za późno, aby jakkolwiek móc to zrobić?

            Puścił jego słowa mimo uszu i silnym pociągnięciem rozpiął rozporek jego spodni. Tom uniósł biodra, przez co jego palce zsunęły niepotrzebny materiał wraz z bokserkami do poziomu kostek, po czym oparł dłonie o jego kolana, rozchylając jego uda, by mieć lepszy dostęp do jego nabrzmiałej już męskości. Ujął ją pewnie u nasady i przesunął w kierunku główki, a kciukiem naparł mocniej na ujście cewki moczowej. Tom gardłowo westchnął, przymykając na moment powieki i mocno je rozchylając. Jego erekcja stawała się twardsza z każdą sekundą, a każdy dotyk bardziej intensywny i przyjemny. Bill schylił głowę i objął go wargami, docierając koniuszkiem języka w każdą nierówność wrażliwej skóry, czując ją i pieszcząc intensywnie. Akompaniamentem ich zbliżenia była cisza igrająca między liśćmi drzew znajdujących się nieopodal, skrzypienie fotela i jęki rozkoszy, jakie obaj z siebie wydobywali…

            Wsunął dłonie pod materiał jego koszulki, drażniąc paznokciami skórę na jego podbrzuszu i pnąc się wyżej, dopóki jego palce nie spoczęły na umięśnionej piersi partnera. Przesunął nimi wzdłuż jego boków i oparł na szczupłych biodrach, w tej samej chwili docierając ustami do nasady jego podniecenia. Tomowi zaczęło szybciej bić serce, a powietrze w jego płucach zdawało wręcz ciążyć. Tak, jak zawsze był gotów dręczyć go dopóki nie zaskoczy ich świt, tak teraz wszystko, czego chciał, to osiągnięcie spełnienia w jego wnętrzu.

            Pociągnął go na siebie, niecierpliwymi dłońmi klucząc po chętnym, odsłoniętym ciele. Bill czuł jego erekcję wbijającą się w skórę po wewnętrznej stronie jego uda, z momentu na moment spalając się w ogniu pożądania. Jak można kochać tak mocno, jak można pragnąć mocniej, niż zeschnięta ziemia pragnie deszczu…? Wszystko, o czym wiedział to fakt, że jeszcze moment i rozpłynie się w nicość niczym dym. Tom pozbył się resztek ubrań oblekających jego ciało, po czym obrócił go tyłem do siebie, obsypując obnażone ramiona deszczem zwiewnych pocałunków. Dłoń wsunął między jego uda, skrzętnie omijając sterczącą z wyczekiwania męskość, po czym spłynął niżej, tam, gdzie najbardziej chciał się teraz znaleźć. Palce wolnej dłoni wsunął między rozchylone wargi kochanka, a ten ochoczo oplótł się wokół nich językiem, wbijając jego koniuszek w ich opuszki i okrążając, a gdy miał dosyć, ponaglił go delikatnym przygryzieniem.

            - Niecierpliwiec… - mruknął zachrypniętym głosem, odnajdując między jego pośladkami słodką tajemnicę strzegącą niewinności Billa. Ale czy on kiedykolwiek był niewinny…? Mógłby przysiąc, że za twarzą anioła czai się diabeł, który gotów jest na wszystko, byleby osiągnąć swój cel. Co najlepsze – wcale mu to nie przeszkadzało, a intrygowało dziwnie, jakoby byli dwiema połówkami jednej całości.

            Bill nie zdążył skomentować jego zwięzłej wypowiedzi, kiedy poczuł jak niczym intruz wbija się w jego ciało. Najpierw jeden palec, później drugi, którymi poruszał na boki i wbijał głębiej, ocierając o wrażliwe ścianki, które powoli zaczynały robić się wilgotne. Nerwowo zwilżył wargi językiem i jęknął przeciągle, odchylił głowę w tył i oparł się potylicą o umięśnione ramię Toma. Oplótł palcami nadgarstek Toma, gdy paznokcie drugiej dłoni wbił w wewnętrzną stronę jego uda.

            - Wejdź we mnie… - jęknął błagalnie, wykonując kilka sugestywnych ruchów biodrami.. – To trwa stanowczo zbyt długo… - Tom nie ociągał się, automatycznie uwalniając dłoń od poprzedniego zajęcia. Nakierował atut swojej męskości na jego wejście, wnikając w niego zaledwie jej koniuszkiem.

            A Bill doskonale wiedział, co ma zrobić. Złączył kolana ze sobą, opierając się dłońmi o te należące do partnera, powoli nasunął się na niego, dopóki cała jego długość nie zniknęła w czeluściach jego ciała. Wiedział, że daje mu jeszcze większą ciasnotę, lepsze schronienie, cudowniejsze doznania… Taniec bioder, który z każdą sekundą robił się bardziej szalony, a cały akt zakrawał o zwierzęcą pasję. Docisnął się plecami do klatki piersiowej Toma, zarzucając ramię za siebie tak, aby wbić paznokcie w skórę na jego karku.

            Sami nie wiedzieli ile czasu upłynęło, ile słów padło z ich ust. Ile razy powiedzieli w myślach: „kocham cię”, choć żaden nie miał odwagi, aby wypowiedzieć głośno czułe wyznanie… Pędzili ku bramom niebios i miłosnej agonii w zatrważającym tempie, dopóki uda Billa nie zaczęły drżeć, a Tom nie wyszedł naprzeciw jego ruchom. Przyspieszone oddechy i dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa, światło, które westchnieniem rozkoszy przykryło ich świat łuną obezwładniającej przyjemności.

            Byli dla siebie stworzeni i żyli dla siebie, stąd opadając z swojego własnego nieba, Bill zebrał w sobie całą odwagę jaką miał i wypalił:

            - Myślę, że zakochałem się w tobie bez pamięci i… Ja… Ja cię kocham, Tom.

            Tom uśmiechnął się pod nosem, wolno gładząc go po udzie. Jego serce było lekkie jak obłok płynący po lazurowym niebie i nie chcąc więcej niedopowiedzeń, odpowiedział bez ogródek:

            - Kocham cię, Bill.
~

Noc zawitała już w jego rzeczywistości, kiedy leżał w łóżku, tępo wpatrując się w sufit. Pamiętał wszystko, co się wydarzyło w dniach, w których mógł poszczycić się mianem szczęśliwego człowieka… Człowieka pełnego marzeń i celów, które pragnął spełnić. Co się z nim stało, że zaledwie zawód na ukochanym sprawił, że odechciało mu się starać i zachowywać pozory? Kimże był, że jednego dnia przepełniała go motywacja do działania, a drugiego nie chciał wychodzić z łóżka i witać się nawet z tymi, których dopuszczał blisko siebie i których nawet uważał za przyjaciół? Teraz, kiedy nie miał nic do roboty, a bezsenność męczyła go niczym kat, zastanawiał się. Gdyby świat inaczej ułożył jego życie, gdzie znajdowałby się teraz…? Czy nie miałby się gdzie podziać i wynajmował mieszkanie, pracując w sklepie spożywczym za marne pieniądze? A może, gdyby był tylko zwykłym człowiekiem, który nie jest ani sławny ani bogaty, mógłby mieć szczęście w miłości?

Nagle usłyszał, że ktoś wchodzi do jego sali i cicho zamyka za sobą drzwi. Uważne kroki, które zmierzały wprost do miejsca, w którym, udając, że śpi rozmyślał nad swoim życiem i tym, czy zostało w nim cokolwiek z człowieka, którym był wcześniej. Szuranie nóg krzesła o podłogę, które zamilkło dopiero tuż obok niego. Zamarł. Kto do cholery przesiaduje tutaj po nocach? Kto ośmiela się przeszkadzać mu, kiedy potrzebuje samotności? Ukradkiem uchylił jedną powiekę, jednakże ciemność była nieprzenikniona i nie mógł nic zauważyć. Zaklął wewnętrznie na to, jak ironiczny jest los, jednak zaprzysiągł sobie, że nie zdradzi się teraz, nie powie głośno, żeby dana persona odwróciła się na pięcie i wyszła. Zżarła go ciekawość, stąd udając pogrążonego we śnie, oddychał tak spokojnie jak wcześniej.

Poczuł, jak czyjaś dłoń wodzi po pościeli tuż obok jego dłoni, po czym łapie ją i splata jego palce ze swoimi. Chciał przełknąć ślinę, jednakże siłą woli zmusił się do tego, aby tego nie robić.

            - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz… Niczym się nie martw, bo to, co się dzieje jest skutkiem tego, co niegdyś narobiłem. Chciałem dla ciebie wszystkiego co najlepsze, a wszystko, czego dokonałem to przeciwieństwo pierwotnych zamiarów. Tyle chciałbym ci powiedzieć, tyle chciałbym naprawić, chciałbym cię odzyskać… Poczuć smak twoich ust, słuchać twojego śmiechu, denerwować się przez twoje bzdurne zachowanie. Chciałbym cię chronić, a tymczasem dałem się zmanipulować, oszukać osobom, które nigdy nie powinny mieć wpływu na to, co czuję do ciebie i na to, co robię. A teraz, niczym ostatnia łajza przychodzę do ciebie wieczorami kiedy już śpisz i mówię. Bo co mam zrobić? Tylko nieprzytomny nie jesteś w stanie wywalić mnie za drzwi. Gdybym mógł wrócić do tamtych czasów, powiedziałbym sobie samemu, żebym nie robił nic głupiego, bo wszystko, czego pragnę mam w zasięgu swoich dłoni. Śpij dobrze, Bill… Pójdę już.

            Za drzwiami wybuchło jakieś poruszenie i było słychać hałas. Tom machinalnie puścił jego rękę i zmarszczył czoło, nasłuchując i nie wiedząc, że Bill jest w szoku tak głębokim, iż żadne słowa nie byłyby w stanie wyrazić tego odpowiednio. Zamarł jak szmaciana kukiełka, jak metalowy słup przyrośnięty do ziemi. Był wzruszony i wściekły, smutny i szczęśliwy, niepewny i… zaciekawiony.

            Może to była odpowiednia chwila, aby dotrzeć do prawdy u źródła, tam, gdzie wszystko się zaczęło i od kogo się zaczęło. Musiał odnaleźć sprawców i umiejętnie wyciągnąć każdy, nawet najdrobniejszy szczegół z ich gardeł. A później uda się ze wszystkim do Toma, aby potwierdzić zasłyszane wersje, albo, zupełnie im zaprzeczyć. O ile nie zapomni o tym jak już się obudzi.

            - Gdzie jest ten pieprzony Kaulitz, kiedy go potrzeba?! – usłyszeli, jednakże żadne z nich nie chciało się ruszyć. Tom jednak podniósł się z miejsca i wyszedł zaraz po tym, jak gwar i szmer ucichł, pozostawiając Billa samemu sobie. Ten zaś był pewien, że wszystko to, co się wydarzyło wmówi sobie jako jedno z jego sennych wyobrażeń. Bo tak do końca nie był pewien czy to, co się stało to prawda czy może śnienie na jawie, a dużo łatwiej było nie wierzyć i przyjemnie się zaskoczyć, niż wierzyć i poczuć, jak zawód przecina twoje serce na wskroś i sprawia, że ufność odpływa w niepamięć jakby była jedynie wytworem wyobraźni pijanych poetów.