wtorek, 31 maja 2016

12

ROZDZIAŁ XII




“You say you wander your own land,
But when I think about it, I don’t see how you can;
You’re aching, you’re breaking and I can see the pain in your eyes”.


~



Może… Może, po prostu, czasem człowiek wypełnia się goryczą smutku. Wiesz, to ten dziwny ból rodzący się przy każdym skurczu serca… Może właśnie wypełnił go głęboki żal, tak płynny i docierający do centrum człowieka, potrafiący zmyć resztkę uśmiechu i sprawić, byś zjednoczył się z ciemnością jak z bratem.

Ciężko przyznać się do własnych słabości, kiedy nienawidzisz być tym bezbronnym, podatnym na zranienia. Sam sobie stajesz się spokojną przystanią, siłą, epicentrum wszechświata. Cierpiąc, gdy obce ramiona już dłużej nie potrafią ukoić bólu, pomocy szukasz przede wszystkim w potencjale swego umysłu. Zdarza się, że za dużo myślisz, zbyt często kwestionujesz czyjąś prawdomówność i szukasz drugiego dna, zatartych śladów, czegoś, co wpaja się twojemu mózgowi, byś czuł się dobrze. Po to, aby nie sprawić przykrości, bądź nie zawieść prawdą. Sęk w tym, że każda nieścisłość intensyfikuje tą groteskową sytuację, żłobi coraz głębsze korytarze, które porywają ze swym nurtem zawiłe myśli, zmieniając w porywiste potoki, rozwidlające się rzeki.

„Niestety, nieważne jak bardzo bym chciał, rytm naszego życia zawsze pozostanie rzeczą kontrastującą ze sobą”, pomyślał z żalem, wiodąc opuszką palca po szorstkich krawędziach pudełeczka. Spoczywało na białym blacie jego biurka, tuż obok rzeczy ważnych i ważniejszych, listów i innych korespondencji. Jego wzrok zatrzymał się na tym sześcianie, resztę myśli i ludzi wokół niego zamiatając pod dywan.

Tom był dniem, światłem, radością, kiedy Bill stawał się upiorem, stworzeniem nocy, ciemnością. Żyjąc obok siebie dopełniali się, chronili przed fatalnymi aspektami osobowości, lecz rozłączając, wszystkie obietnice odchodziły do lamusa, wypuszczając z więzienia ich dusz najlepiej strzeżone demony. Ale kiedyś, dawno temu, nawet szatan był aniołem. Pięknym, inteligentnym i mądrym, który rozważał każdą kwestię świata i znajdował nieścisłości w miejscu, gdzie boski plan nie został dokładnie sprecyzowany. Bóg docenił go, oferując piekło jako własne królestwo, którym będzie mógł zarządzać według swoich zasad. I tak oto zaczęła się wojna dobra ze złem, zła z dobrem, gdzie głupcy sprzeczają się ze sobą pragnąc władzy, a nie mając jej nawet nad sobą.

Ale gdyby nie istniało cierpienie, głód, niedola… Gdyby nie istniały światy przeciwstawne do siebie, nikt nie zdobyłby się na odwagę, by wyciągnąć dłoń ku temu, co piękne, ale najeżone ostrymi kolcami. Spójrz na różę – jej krwistoczerwone płatki przyciągają wzrok, słodki, duszący zapach kusi zmysły, dopóki nos nie zagłębi się wokół ich jedwabnej struktury… Pragniesz jej, pragniesz obiektu swego pożądania, więc sięgasz do smukłej szyjki, wyginając wątłą konstrukcję w bok, jednocześnie odrywając łodygę od korzeni. Jej zasilania, źródła życia. A ona, w zemście za czyn tak haniebny, wżyna się kolcami w twoją skórę przerywając sieć naczyń krwionośnych, dopóki linie na jej wierzchu nie pokryją się szkarłatnym płynem.

Miłość… Miłość jest jak ta róża, która może wiele dać, a jeszcze więcej odebrać.

Często tracisz przez nią rozsądek i cierpisz, ale tylko jej płomień może zapewnić komfort termiczny i utrzymać przy życiu. Człowiek winien na chwilę zapomnieć o swoim ego, własnej dumie, pozwalając ogniu stać się swoim sprzymierzeńcem, oddając mu należną wdzięczność, w każdej chwili, zanim zdąży pochłonąć go kompletnie.

Chwycił pakunek w dłoń, ważąc go niczym na szali, po czym chwycił w drugą, zastanawiając się  jak dobrać się do zawartości, nie niszcząc przy tym opakowania. Najpierw wysilał się by starannie odwinąć papier, dopóki nie stracił cierpliwości i nie rozerwał go na strzępy, gniotąc w ręku i celując rzutem do kosza na śmieci; nijak udało mu się, ponieważ zwitek makulatury poturlał się obok niego, finalnie kończąc w kącie między jedną, a drugą ścianą. W jego ręku pozostało jedynie pudełko w odcieniu brudnej szarości; nie zdradzało co może kryć się w jego wnętrzu, ale także nie uśpiło czujności…

Olivia ulotniła się w którejś z chwil, dając Billowi odrobinę prywatności, której potrzebował zagłębiając się w tajemniczych zakamarkach swoich wspomnień, wpływających na teraźniejszość. Był jej za to wdzięczny. W końcu, kto mógł znać lepiej jego przyzwyczajenia niż osoba, która zbierała go z podłogi, gdy był zbyt naćpany, aby samodzielnie iść?

Drżące dłonie powoli, powolutku, wolniej, niż trwa sekunda w filmie slow-motion, otworzyły prezent. Ozdobne pudełeczko zostało zapieczętowane srebrną klamrą, z którą rozprawił się niewyszukanym ruchem palców.

Wziął głęboki oddech, przymknął powieki. Jego klatka piersiowa wypięła się, trwała, aby finalnie opaść i uwolnić nagromadzony dwutlenek węgla.

Wpierw otworzył jedno oko, później włączył zmysł tego, pod którego powieką panowała przenikliwa czerń.

Na satynowym materiale, opierając się o obiekt, którego jeszcze nie spostrzegł, spoczywała mała, zgięta w pół karteczka. A może na więcej części…? Ale po jakie licho Tomowi ta szopka, skoro mógł po prostu wysłać mu sms-a? Nudzi się? A może stwierdził, że będzie zabawnie, gdy dostanie coś fizycznego, namacalnego, co będzie mógł mleć w palcach bez końca i nosić przy sobie. Odłożył list na bok, chcąc jak najprędzej dostać się do dalszej części niespodzianki.

            To był srebrny klucz.

~


            Brązowowłosy mężczyzna przecinał właśnie ruchliwą ulicę. Stanął na światłach, których jarząca się czerwień nakazywała czekać, a on przecież nigdy nie był cierpliwy! Zagryzł wargę, ze złością wpychając dłonie w kieszenie obszernej bluzy, która idealnie dopasowywała się do jego silnego, twardego, muskularnego ciała. Dbał o siebie, ćwiczył regularnie i codziennie przechodził tędy, aby zobaczyć osobę, która zdobyła jego myśli i pożądanie. Która, żyjąc po prostu, zawładnęła nim tak, jakby był opętany. Chciał go tylko dla siebie. Musiał go mieć. A jeżeli nie odda mu się po dobroci, weźmie go siłą. Po to codziennie wyciskał z siebie siódme poty, aby spojrzał na niego inaczej niż te kilka lat temu, wtedy, gdy taksował go spod uniesionej brwi i roześmiał w głos.

            To była jego motywacja, aby się nie poddawać. Bo tylko ciężką pracą nad sobą mógł zmienić się ze słabeusza o nędznych, chuderlawych ramionach w kogoś, kto będzie trzymał go blisko siebie; będzie kimś, kto wypełni go pulsującym podnieceniem w ich wspólnym łożu, wsłuchując się w westchnienia, jęki i krzyki wydobywające się z jego krtani.

            Ale nie zaszkodzi wcześniej pobawić się z nim trochę, napędzić strachu. Zaszantażować i uprzykrzyć życie, by poczuł ten ból, który rozrywał go miesiącami. Gdy na zmianę był załamany i wściekły, gdy szczęście wyciekało z niego jak powietrze z dziurawego balonika, a on sam nie wiedział już czy jest warzywem, a może martwą duszą w żywym ciele.

            Wszystko było jasne, a plan idealny. Udręczony, w końcu znajdzie ukojenie w nim. Wtedy marzenia się spełnią, a jego cierpienie w końcu nabierze sensu. Cierpieć w imię wyższej idei znaczy nie cierpieć na darmo, cierpieć z miłości, znaczy być gotowym do poświęceń. A jego sekret zostanie bezpieczny we wnętrzu jego głowy.

            Rozmarzył się tak mocno, a jego uwadze uszło, że zieleń zaczyna zastępować szkarłat. Ale jak? Kiedy zdarzyło mu się tak mocno odlecieć? Mając w poważaniu każdą niezapisaną zasadę, przebiegł sprintem przez pasy i zatrzymał dopiero przy rogu budynku, o którego ścianę wsparł się dłonią, zgiął w pół, drugą przytrzymując za kolano. Oddychał prędko jakby go gonili albo właśnie przebiegł maraton, a przecież pokonał tylko marne kilka metrów. Musi rzucić palenie, bo umrze na niewydolność płuc. Uniósł podbródek, a wtedy go zobaczył. Szedł zamyślony, z torbą przerzuconą przez ramię. Najwyraźniej spieszył się gdzieś, może… Zmarszczył brwi, zauważając błyszczący przedmiot w jego ręce. Uśmiechnął się złośliwie kątem ust.

            Przesyłka została dostarczona.


~



Znajdź moje przeznaczenie.
Przywołaj myśli, które porwały mnie jak wartka rzeka, a odnajdziesz miejsce, w którym skrywam swój sekret.
Zegar tyka.

xyz


~
           

            Nie znał tego charakteru pisma, nie znał zapachu, którym pokryły się nierówności papieru. Był skonsternowany, ale zamiast strachu, czuł wypełniającą go obojętność. Jego żyły zamarzły jak lodowce skąpane w Arktycznych oceanach, a myśli, zamiast lawirować wokół sprawcy zamieszania, biegły jak szalone w kierunku Toma. Chciał się z nim spotkać, teraz, natychmiast! Choćby pod pretekstem tego dziwnego pakunku. Może kazał komuś pisać za siebie, żeby nie nabrał podejrzeń? To byłoby całkiem zabawne.

            Wybrał dziś dłuższą drogę do domu, w międzyczasie wstępując jeszcze do sklepu spożywczego zrobić niewielkie zakupy i zaopatrzyć się w papierosy, których – szczególnie teraz – bardzo mu brakowało, żeby móc ukoić skołatane nerwy.

            - Przeklęty Tom – warknął pod nosem, podtrzymując torbę między udami, gdy szukał w niej klucza do drzwi. W końcu go znalazł, wsunął w zamek i przekręcił. Wszedł do swojego mieszkania, rzucił swój bagaż wraz z zakupami niedbale na podłogę, a sam – ubrany od stóp do głów – z rozmachem rzucił się na skórzaną sofę w salonie, od razu podciągając jedną z poduszek pod brodę. Objął ją ramionami i zamknął oczy.

            Miał dość na dziś. Musiał odpocząć i zebrać się w sobie, by nie zacząć panikować nad rzeczami błahymi i nieistotnymi. W końcu był silny, nie? Bardzo silny. Utrzymał się na powierzchni, gdy do kostek u nóg przywiązano mu żelazne obciążniki, a on sam nigdy nie umiał pływać.

            Na wszystko przyjdzie czas. Ale może jeszcze nie dzisiaj… Dzisiaj spał spokojnie, pogrążony w czerni kamiennego snu, okryty materiałem ubrań, których z siebie nie zrzucił.

            Nie słyszał nawet dźwięku swojego telefonu, nie słyszał pukania do drzwi. Na okrągłej tarczy Rolexa na jego nadgarstku, wskazówka goniła wskazówkę. Bezustannie odmierzały czas, były jak wiszący nad nim wyrok, który postanowił kompletnie zignorować. Zmarszczył nos i sapnął przez sen, przekręcając na bok. Podkulił nogi i przyciągnął ramiona do swojej, rytmicznie wznoszącej się i opadającej, klatki piersiowej.

            Kiedy spał, wyglądał tak bezbronnie… Był niewinny. Delikatny, subtelny, namiętny. Był piękny, był… zjawiskowy… Był wszystkim.
           
            Nie poczuł jak jego policzek muskają obce palce, jak spływają wzdłuż wgłębienia na szyi, dotykając ramienia. Nie zdawał sobie sprawy z przekleństw rzucanych w czyjejś głowie, że nie jest nagi.

            Wyciągnął zza pazuchy kopertę, której nie zapieczętował, układając ją na szklanym stoliku, w dość widocznym miejscu.

            - Na wszystko przyjdzie jeszcze czas, mój piękny… - Ciszę wypełnił szept, tak czuły, że gdyby ktoś oglądał tę scenę z boku, stwierdziłby, iż stęskniony kochanek – rozczulony widokiem jaki przed sobą zastał – kieruje je do niego w trosce. Nawet w bieli kryje się czerń.

            Wymknął się przez okno, wprawnie jak jeden z wybitnych kaskaderów. Z mieszkania nie zniknęło nic oprócz kolorowej apaszki przesiąkniętej zapachem Billa i nie został żaden ślad, oprócz tej białej koperty na stole.

            Spał spokojnie, niewzruszony, cierpliwy i zrelaksowany. Spał, nie wiedząc o niczym.


~
           

Otworzył oczy. Wszystko wokół było zniekształcone, a obrazy falowały rytmicznie, zmieniając się wraz z każdym ruchem niezależnym od niego. Wypuścił z palców koniuszek nosa i zacisnął powieki, mocno odbijając stopami od wyłożonego niebieskimi kafelkami dna.
           
            Czubek jego głowy przebił się przez taflę wody, a uszy wypełnił szmer ludzkich rozmów. Potrząsnął nią, zrzucając z włosów nadmiar wody i wziął w płuca głęboki haust powietrza.

            Odkąd pamiętał, zawsze lubił pływać. Siedząc samotnie na dnie – jakiegokolwiek – zbiornika wodnego, czuł się wyzwolony. Lepiej mu się myślało, łatwiej, tutaj rozwiązywał problemy nie do pokonania, leczył wyrzuty sumienia po odebranych ludzkich życiach, rozważał, opanowywał się. A przede wszystkim myślał o Billu. Te ostatnie myśli należały do jego ulubionych.

            Tom wciąż nie mógł uwierzyć we wszystko, co się stało w przeciągu ostatnich paru dni. Wszak nie widział go od tamtego czasu, ale jednak… Gdyby uczucia zniknęły, ich spotkanie zakończyłoby się na paru rozmowach, a nie sesji wyczerpującego seksu. I, kurwa… Było znakomicie. Dokładnie tak, jak zapamiętał, nawet lepiej! Jego namiętność przerodziła się w pożar, jego energia w huragan, a ciało, niegdyś delikatne i chłopięce, teraz rozniecało go jeszcze bardziej.

            Podpłynął bliżej barierek i chwycił ich metalowe pręty, aby wydostać się z basenu. Krople wody osiadły na opalonej skórze Toma, a grawitacja ciągnęła je w dół, przez co przyjaciel obserwujący go z boku, zagwizdał ironicznie.

            - No, no, bo zaczynam żałować, że nie jestem na miejscu Billa – zaśmiał się, podając mu ręcznik. Wytarł w niego twarz, po czym, z materiałem wciąż przyciśniętym do rumianych policzków, rzucił mu rozbawione spojrzenie.

            - Z kutasem się na głowy zamieniłeś – pokręcił z politowaniem głową, a następnie obaj udali się do szatni, gdzie zmienili kąpielówki na czystą bieliznę, a nagą skórę ukryli za ubraniami.

            - Nie wiem jak ty, ale ja bym coś zeżarł – Georg poklepał się po brzuchu, wyginając usta w podkówkę. No tak, ten to zawsze lubił sobie podjeść… Pamiętał jak przyłapał go na maczaniu krakersów w bitej śmietanie, zagryzaniu ich korniszonem, a następnie popijając tę mieszankę sokiem pomarańczowym. Tom na jego miejscu na pewno dostałby torsji i przez miesiąc nie mógł w ogóle spojrzeć na jedzenie.

            - Żarłok – Wystawił mu język.
           
            - Nie wiem jak ty, ale taki mężczyzna jak ja musi porządnie zjeść. Chodź na te kebaby na rogu, podobno są zajebiste.

            - Miażdżyca też jest po nich zajebista – uniósł brew, ponieważ niejednokrotnie już zetknął się z otłuszczonymi sercami, których naczynia wieńcowe posiadały zerowy prześwit, bo ich światło zatkały trójglicerydy i cholesterol. Cóż, nie w jego kwestii leżało uświadamianie go. Właściwie, nie zależało mu na tym, na co umrze. Musiał dbać o siebie sam, bo on, Tom, dbał tylko o Billa. Ciekawe co robi o tej porze.

            Wybrał jego numer na dotykowym panelu swojego telefonu, pozwalając Georgowi prowadzić go w stronę wspomnianej wcześniej knajpy. Próbował jeszcze kilka razy, aż w końcu wysłał mu sms’a, zmartwiony. Nie chciał go widzieć…? Czy znów będzie walczyć o choć krztynę jego uwagi…? Czy to wszystko było udawane, czy to była zemsta?

            Jedząc, nawet nie czuł w ustach smaku jedzenia. Równie dobrze mógłby jeść trawę, smakowałaby tak samo. Zawiesił głowę w dłoniach między ramionami, wpatrując się w czarny ekran swojego smartphone’a leżącego na drewnianym blacie.

            Nagle jednak rozświetlił się, a sygnał oświadczył, że dostał wiadomość tekstową. Jego serce od razu zerwało się do galopu; porwał urządzenie, odblokował i dotknął odpowiedniej ikony.

            „Tom, mógłbyś… mnie odwiedzić? Boję się…”.

            Zamarł. Zapomniał o oddechu. Nie chciał wyolbrzymiać, nie chciał pozwolić myślom kreować czarnych scenariuszy, które tak, jak prawdziwe, mogą pozostać tylko wytworem wyobraźni. Nie wiedział nawet kiedy palce, nie słuchając mózgu, wystukały:

            „Będę najprędzej jak mogę”.

            - Możesz zjeść moją porcję. – Zerwał się z miejsca jak oparzony, pozostawiając zdziwionego Georga samemu sobie.
           

            - Dzię-łki stał-ły – wyjąkał z ustami pełnymi jedzenia, jednak Toma już nie było. Usłyszał tylko trzask zamykających się z impetem drzwi. 

środa, 25 maja 2016

11

ROZDZIAŁ XI



A gdy przyjdzie brzask,
Co było w naszych sercach kiedyś,
Kiedyś jak świecący diament,
Cały straci blask”.

           

~



            Czułem jego usta na swojej skórze. Spragnione, dążące do celu bez skrępowania, nie pozwalające wykonać jakiegokolwiek ruchu. Byłem bezwolny jak marionetka, poddawałem się każdemu muśnięciu jak udręczony abstynencją alkoholik. Teraz należałem do niego... Byłem tylko jego. On mnie miał, nikt więcej. A mój masochistyczny duch rozpływał się pod dotykiem jego palców jak topniejący wosk w świecy.
           
            Chyba zwariowałem.  Całe moje życie zawęziło się do tej niewielkiej przestrzeni między nami.

            Tylko, kurwa, dlaczego tak łatwo się poddawałem? Dlaczego nie potrafiłem wyznaczyć między nami granicy? Czy byłem już takim emocjonalnym degeneratem? Nie… Ja kochałem. Kochałem całym sobą i mimo upływu czasu, nie potrafiłem przestać. Nie chciałem przestawać.

            Kiedy odszedł, krucha konstrukcja stabilności jaką miał mój umysł, zawaliła się. Moim niebem wstrząsnęła burza z piorunami; srebrne języki lizały moje rany, elektryczność przeszywała mnie na wskroś nie pozwalając sercu pracować. Zatrzymywało się, biło szaleńczo, umierało, wybijało leciutki, prawie niewyczuwalny rytm. Moje oczy straciły wzrok, moje uszy przestały słyszeć, moje serce było puste. Wypełniła je czerń, pustka. Zadomowiła się w nim, odebrała mi… Właściwie, czemu znowu się nad sobą użalam? Poniekąd to moja wina.

Nie potrafiłem sprawić, aby kochał tylko mnie, chciał tylko mnie.

Szukał dla siebie czegoś lepszego, nie chciał żyć z popieprzonym małolatem, który z nienawiści do samego siebie, niszczył i jego. Więc zostałem sam.

Sam ze swoim bólem. Sam ze swoimi problemami. I jako samotny człowiek musiałem nauczyć się żyć.

Pech chciał, że nijak mi się to nie udało, a za fasadą uśmiechu skrywałem człowieka obdartego z życia. Pokruszonego jak kawałki szkła po zderzeniu z pięścią rozjuszonego wojownika.

Skąd w nim nagle wezbrało się tyle uczuć? Każdy pocałunek przesiąknięty tęsknotą i żalem. Każdy dotyk, nawet najlżejszy, jest jak podpisanie kontraktu z diabłem, zaprzedanie mu swojej duszy. W zamian za co? Za to, że opuścił mnie, człowieka, który kochał go ponad wszystko, co mu najdroższe? Śmiechu warte…

Gdybym był nim, a nie byłem, ale gdybym jednak był… Nie pozwoliłbym, aby ktokolwiek cierpiał przeze mnie. Schowałbym się przed ludzkim wzrokiem i nie wyściubiał nosa ze swojej bezpiecznej norki, dopóki ludzkość nie zaczęłaby egzystować w podziemiu, a ja nie zostałbym na powierzchni całkiem sam.

I może dlatego, że moja głowa jest nieuleczalnie chora, chora z miłości i zawiści, udręczona obrazem ukochanego ciała związanego z obcym ciałem… Postanowiłem grać. Obojętnie jak. Grać na zwłokę, grać na nerwach, igrać z pragnieniem, prześmiewczo patrzeć na dobroć. Nie dostanie prawdziwego mnie. Teraz moja kolej, aby się bawić i obserwować jak gnuśnieje w objęciach moich dłoni. Jak jego kolory bledną, a ja staję się królem.

Królem zniszczenia, władającym królestwem niedoli i cierpienia.

Ale… Czy będę dostatecznie silny, by sprzeciwić się swoim pragnieniom? Niech czas wypowie się zamiast mnie, bo to on jest pisarzem, a ja szmacianą kukiełką w jego ręku.

Czasem myślę, patrząc na bestialskość ludzkiego gatunku, że wolałbym być zwierzęciem. Mają więcej empatii, są… Bardziej ludzkie niż my, ludzie. Owszem, jedno zabija drugie, by przeżyć, ale nie ma wśród nich kretyńskich wojen. Nie ma rozbojów w biały dzień, nie ma kleru, nie ma hipokryzji, egoizmu, kłamstwa.

A co ze zwierzętami, które łączą się w pary na całe życie, dopóki ostatni skrawek sierści nie pokryje się siwizną? Są wierne, lojalne, prawdziwe. My, ludzie, jesteśmy  dla świata trucizną, codziennie emitujemy miliardy metali ciężkich do atmosfery i dziwimy się, że klimat się zmienia, lodowce topnieją, ziemia zamarza, to znów nagle się ogrzewa. Początek końca, koniec początków. Apokalipsa.

~


Powietrze poruszyło koronami drzew, które drgnęły niespokojnie, chwiejąc na wietrze. Czerń ogarnęła poszarzałe niebo, a pojedyncze migoczące gwiazdy usłały jego płaszczyznę. Firana, wcześniej spoczywająca w bezruchu zafalowała gwałtownie, a ich ciała objął przyjemny chłód wieczornego oddechu natury; pagórki dreszczy wybrzuszyły na ich skórze, stawiając drobne włoski w pionie. Bill odchylił głowę w tył, wsparł dłońmi o kolana kochanka i przymknął zmęczone powieki. Odetchnął, biorąc w płuca głęboki haust świeżego powietrza. Przełknął ślinę, przez co grdyka uniosła się o parę centymetrów i powróciła po chwili do wcześniejszego stanu; kropelki potu zrosiły brzoskwiniową skórę, przyciągane siłą grawitacji spływały ku ziemi, tworzyły wilgotne ścieżki, co dla mężczyzny o czarnych włosach było widokiem hipnotyzującym. Tak, zdecydowanie był zahipnotyzowany przez tę piękną istotę, która stała się dla niego namacalna, fizyczna, była czymś więcej, niż sennym wspomnieniem z przeszłości.

Billa wypełnił błogi spokój, jakaś radość, której nie potrafił jednoznacznie określić. Spełniony, kochany, wrócił do przeszłości… Do swojej idylli, idealnej krainy, w której nie istnieje cierpienie ani złość, nie istnieje zdrada, ani oziębłość innych dłoni. Tutaj należał do niego, a on w podzięce ofiarowywał mu bezpieczeństwo i swoją miłość. Gwarantował, że wszystkie pragnienia są ich własnością, a zagubione żądze znajdą swoje miejsce w czasie, aby się urzeczywistnić.

- Jeszcze – mruknął gardłowo, opadając torsem na tors Toma. Skóra spotykając się z nagą skórą drugiego wyzwoliła impuls elektryczny, który pognał wzdłuż ich kręgosłupów, doprowadzając ich ciała do stanu gotowości. Miał ochotę śmiać się i płakać, w końcu… Może to było totalne szaleństwo, coś, czego nie spodziewał się po samym sobie… Ale czy kompletny nonsens nie może być powodem naszego szczęścia? Zazwyczaj na całokształt składają się drobne cząstki, elementy układanki, których kształty wpasowując się w siebie, tworzą całokształt. Obraz, który cieszy oczy przez stulecia, a czasem przez całe ery.

- Przez twój popęd seksualny zmienię się w suszoną śliwkę – stwierdził Tom z przekąsem, jednak zaraz roześmiał się, opierając dłonie na szczupłych biodrach Billa. Opuszki zagłębiły się w miękkiej skórze, a dla jego oczu coś tak błahego było piękne, jakby przybyłe z innego świata. Pchnął go w tył, jednocześnie znajdując miejsce między jego udami, które ten drugi zdążył rozchylić na tyle, aby wygodnie się między nimi zmieścił. Oparł dłonie na karku Toma, gładząc opuszkami palców drobne włoski pokrywające jego strukturę. Jednym z nich pognał na szyję, wzdłuż pulsującej żyły wybijającej rytm jego serca, po czym wsparł opuszek na jego dolnej wardze, leciutko wnikając we wnętrze ust kochanka. Jego nogi oplotły się wokół bioder silniejszego mężczyzny niczym macki ośmiornicy, unieruchamiając go i nie pozwalając wykonać żadnego ruchu. W końcu to miał być ich czas, czas, który naładuje akumulatory w ich ciałach i pozwoli na dalszą walkę z okrutną rzeczywistością. Bo żaden z nich nie wiedział co zdarzy się jutro, pojutrze, za tydzień, rok, dwa…

- Kochaj mnie… - szepnął, zmysłowo okrążając kontur warg językiem. Cały drżał z niecierpliwości, z pragnienia, z ochoty, by znów zagłębił się w nim… Wziął! Na kolanach, pod ścianą, przywiązanego do łóżka, obojętnie! „Niech mnie już weźmie, teraz, natychmiast…”, błagał w myślach.

Tom spoglądał na niego spod wachlarza ciemnych rzęs okalających jego oczy. Słyszał wyraźnie te dwa, krótkie słowa. Kuszące jak wąż w raju, namawiający niewinną jeszcze Ewę na skosztowanie rajskiego jabłka. Wraz z pierwszym gryzem światem zawładnął grzech, fala nienawiści, która przetoczyła się wzdłuż wszystkich kontynentów i ugrzęzła w ludzkich sercach. Błąd jednej osoby zdołał zniszczyć dobroć całej populacji, choć nieliczni rodzą się bez grzechu pierworodnego, niewinni niczym anioły ubrane w ludzką skórę.

            Przesunął wierzchem dłoni wzdłuż kości policzkowej Billa; jego skóra była gorąca, rozpalona wręcz, a on zdawał się nie mieć dość. Chciał tego ze swojej własnej, nieprzymuszonej woli. By znalazł się w nim, kolejny raz… A pokusa była zbyt silna, by móc się jej przeciwstawić.

Wplótł obie dłonie w jego włosy i odchylił głowę kochanka w tył, wiodąc ścieżką stworzoną z lekkich muśnięć wzdłuż linii szczęki. Dotarł do drżącego podbródka, wysunął język, który wspiął się wyżej i otarł o miękką powierzchnię dolnej wargi. Przygryzł ją, pociągnął w swoją stronę, zassał; czuł, jak tęsknota rozpiera każdą cząstkę jego jestestwa, a męskość nabrzmiewa, przypominając o nowo zrodzonych pragnieniach. Wpół rozchylił usta, gestem mówiąc, by nie krępował się i wniknął głębiej.

Ich języki splotły się ze sobą jak pnącza trującego bluszczu oplatające korę drzewa; zahaczały o siebie, uciekały, to znowu spotykały łącząc w uścisku. Bezwładne ciało pokryte narzutą utkaną z obcego ciała, drgnęło gwałtownie, a zęby zagłębiły się w dolnej wardze Toma, raniąc ją do krwi. Ten syknął, spijając szkarłatną ciecz, nachmurzył się.

-  Ciebie całkiem jeb… - Bill nie pozwolił mu skończyć.

- Pieprz mnie, zerżnij w końcu! – zażądał. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że przed chwilą prosił o coś zupełnie odrębnego, błagał o łagodny akt, ale czując go, czując tę pieszczotę, zmienił zdanie. Chciał pozbyć się ciążącego mu pragnienia, zmyć z siebie brud, a jedynym oczyszczeniem dla spopielałej duszy było spełnienie w tych silnych ramionach. Kolejne z rzędu. Im mocniejszy ból czuł, tym bardziej wyzwolony się stawał, im głębiej czuł go w sobie, tym czystsza była jego skóra. Wsparł się na przedramionach o materac łóżka, posyłając Tomowi prowokujące spojrzenie. Poluźnił splot na jego biodrach, uwalniając nogi i wymykając spod ciążącego nad nim kochanka. Ten, zaskoczony nagłą zmianą, nawet nie zorientował się, gdy Bill wtulił wątły tors w jego plecy, oplatając jego sylwetkę ramionami. Nachylił twarz nad jego uchem, wiodąc koniuszkiem języka wzdłuż jego chrząstki, po czym szepnął;

- Weź mnie, jestem twój…

W Tomie zagotowało się po raz kolejny tego wieczoru. Odkąd zmienili miejsce pobytu z sypialni Georga na tą, która należała do niego, Bill zamienił się w dzikie zwierzę, które łaknie wiecznej uwagi, mocnego dotyku i jeszcze gwałtowniejszych aktów. Zawsze potrafił go zaskoczyć, ale teraz, jego wyuzdanie przeszło jego najśmielsze oczekiwania… Co dla niego samego było zaskoczeniem, nakręcił się tą sytuacją niemal do czerwoności. Gdyby było to możliwe, wybuchnąłby… I wybuchnie, posługując się chętnym, młodym ciałem jak narzędziem rozkoszy.

Choć wydawało mu się to niesmaczne i godzące w dumę tego drugiego, nie mógł się powstrzymać. Sam podsunął mu się prosto pod nos, a on, jako drapieżnik, nie zaoponowałby nawet wtedy, gdyby od tego sprzeciwu zależało jego życie.

Warknął, wymykając się spod rozgrzanego ciała Billa i wstał, górując nad – wciąż spoczywającym na pościeli – młodym mężczyzną. Ten uśmiechnął się złowieszczo, wlepiając pociemniałe tęczówki w twarz Toma. Rozchylił uda i uniósł pośladki, eksponując jeszcze więcej siebie, tylko dla jego oczu. Chciał jego zdecydowania, siły, aby go poniżył, jednocześnie wielbiąc i pragnąc, podniecając się nim… Nie był pewien swojej wartości, grał, udawał, a swoją rolę w obecnym akcie upatrywał jako akt w największej teatralnej roli swojego życia.

Chwycił go silnie za biodra, i przysunął bliżej krawędzi łóżka, przez co młodszy stracił stabilność i poczucie równowagi, zagłębiając twarz w kołdrze. Zanim zdążył się wyprostować, poczuł dłoń na swoich plecach, która znakomicie uniemożliwiała mu wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Był zniewolony, zdany na łaskę albo niełaskę tego, którego zwał oprawcą swoich uczuć, zabójcą „wrażliwego ja”, myśliwym kochających serc.

Później był tylko ból. Rozrywający go na cząstki, wnikający w jego istnienie i odbierający oddech. Ściskał w dłoni białe prześcieradło, a kostki na jej wierzchu pobielały z wysiłku. Czuł jak jego własne ciało, niezależnie od niego, przemieszcza się po pościeli. Jego włosy oblepiły kark, jego własne gardło, nie pytane o zgodę, wypełniało przestrzeń gamą różnorakich jęków i westchnień, należącego do ucieleśnienia jego pragnień imienia, rzucanego w chwilach, gdy każde z pchnięć bioder wywoływało w nim ekstazę. Wsparł wolną dłoń o jeden ze swoich pośladków zagłębiając w nim paznokcie; poczuł, jak Tom kładzie na niej własną, zagłębiając się w nim do granicy własnych możliwości, jak kończy w nim, w tym samym momencie wypełniając go swoim nasieniem, a umysł zabierając ponad to, co metafizyczne, ofiarowując świat pozbawiony wad.


~

- Bill! Mówię do ciebie – warknęła kobieta, machając dłonią przed oczami swojego przyjaciela. Choć obecny fizycznie, wydawał się odbiegać myślami do innego świata, gdy wpatrzony w obraz za oknem, nie zauważał góry piętrzących się przed nim gazet i zleceń. Coś się zmieniło, a ona, Olivia, zauważyła to od razu, odkąd tylko spojrzała na jego twarz.

Od razu zorientowała się, że coś musiało się wydarzyć. Jego poszarzała skóra nabrała koloru, a w głębi niegdyś martwych oczu, tlił się wesoły płomień. Oczywiste było, że cieszyła się jego szczęściem, ale chciała wiedzieć co się wydarzyło, że jego stan zmienił się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Była gotowa kupić nowego Mercedesa S-klasy temu, kto zdołał przywrócić do życia jej przyjaciela, jej biednego, zagubionego Billa. Czasem czuła się jak jego matka, opiekowała się nim, kiedy on sam miał siebie dość i nie potrafił dojść do ładu ze swoim bólem, pakując się w coraz to nowsze kłopoty. Ona widziała wszystko i wiele więcej, ale i tak kochała na swój sposób. Ten przyjacielski, oczywiście.

- Przepraszam, mówiłaś coś? – zapytał, starając się przybrać swój zwyczajny, nieczuły ton głosu. Sprawiało mu to niemałą trudność, bowiem nie chciał, aby ktokolwiek zauważył jak wielka zmiana w nim zaszła i jak musiał zapomnieć o swojej złości, by pozwolić się dotknąć. Jednak tylko on wiedział, że w końcu sam sobie je odbierze, chcąc zemsty. O ile zemsta nie przyjdzie sama, odbierając im obu więcej, niż te kilka, ponownych chwil szczęścia.

- Od dobrych dziesięciu minut gadam i gadam, a ty jak ta sroka gapisz się za okno – Uniosła brew, wykrzywiając usta w grymasie, który początkowo miał być uśmiechem.

- No chyba śnisz Olivia, po prostu za dużo gadasz, więc po dwóch minutach straciłaś mnie kompletnie.

- Yhy, jasne, skowronku. Przyznaj się, coś wyprawiał w nocy? I z kim? Musiało być nieźle skoro jesteś taki… Wesoły. – zażartowała, zakładając kosmyk jego blond włosów za ucho.

Bill poczerwieniał, od razu zmieniając temat rozmowy na taki, który dotyczył kolejnego z ich wspólnych zleceń. Ostatni raz kiedy pracowali ze sobą na planie przybierając przed obiektywem najróżniejsze z dziwacznych póz, minęło sporo czasu. Nawet nie wiedział, czy zdoła zachowywać się naturalnie w jej towarzystwie, w końcu było to trudne, szczególnie teraz.

Gdy Bill odstawił kubek kawy na blat, do ich uszu dobiegło pukanie do drzwi. Najpierw ciche, a później bardziej naglące. Mężczyzna uniósł brew, wymieniając zdziwione spojrzenie razem z Olivią.

Któż to może być o tej porze? Tom nawet nie wiedział gdzie teraz urzęduje, gdzie znajduje się jego agencja. Wprawdzie mógł wpisać to w Google i z łatwością wyszukać, ale szczerze wątpił, aby mu się chciało. Zapewne miał dyżur i zero czasu, aby napić się choćby kawy czy odetchnąć, więc do cholery, nachodziłby go teraz? Prychnął w myślach i byłby się zaśmiał, gdyby nie głos najbliższego człowieka, kobiety, którą zdołał do siebie dopuścić.

- No powiedz, żeby wchodził. – Szturchnęła go w ramię. Odchrząknął i powiedział;

- Proszę.

Do pokoju wszedł młody chłopiec, miał góra dziewiętnaście lat, a na piersi widniała plakietka popularnej firmy kurierskiej. Spojrzał na dwójkę przyjaciół spod uniesionej brwi, po czym zobojętniał i oficjalnie oznajmił;

- Do Billa Trumpera. -  spojrzał na Billa jako na odbiorcę paczki ze względu, że był jedynym mężczyzną w pomieszczeniu. - Proszę podpisać tutaj. – Podszedł bliżej i zaoferował swój długopis. Ten wziął go między smukłe palce, podpisując papier pokrętnym zawijasem, po czym wcisnął go z powrotem w jego dłoń. Młody mężczyzna, ba, jeszcze nastolatek, podał mu niewielki pakunek owinięty w niezbyt piękny, brązowy papier, przewiązany szarym sznurkiem.

Bill wpatrywał się w owy prezent przez kilka minut, dopóki kobieta nie wyprosiła gościa i nie ponagliła;

- No dalej, otwieraj, jestem ciekawa co to jest!


Przełknął ślinę. Był pełen obaw odnośnie zawartości tego małego pudełka, ale zrozumiał, że jest także podekscytowany, a jego serce bije radośnie w piersi. Złapał za koniec jednego z cienkich sznureczków i pociągnął…