niedziela, 21 sierpnia 2016

18, część 1

Rozdział XVIII,
część I.





„Każde głębsze uczucie prowadzi do cierpienia.
Miłość bez cierpienia nie jest miłością”. 
 Jan Twardowski



~

Zostałem oślepiony blichtrem osobistości plotkujących wokół mnie i blaskiem lamp zawieszonych na bogato zdobionych, kryształowych żyrandolach zwisających z ociekającego złotem sufitu. Każdy z reprezentantów wyższych sfer mienił się niźli diamenty w promieniach słońca, strumień światła przechodząc przez pryzmat rozszczepiał się na siedem kolorów tęczy, które promieniowały w każdy kąt pomieszczenia, niemal zalewały parkiet ulegając zjawisku iryzacji.

Od całego tego przedstawienia zaczęły boleć mnie oczy; oparłszy opuszkę kciuka i wskazującego palca o nasadę nosa, przymknąłem oczy i wsłuchałem się we własny oddech, bicie serca, szum krwi pędzącej żyłami. Hałas z wolna krył się za kurtyną ciszy, wyimaginowanego spokoju. Byłem sam w pomieszczeniu pełnym ludzi i szczęścia, sam we własnym królestwie zbudowanym z cegieł szarości i frasunku. Znalazłem się w świecie który dobrze znałem, gdzie nic ani nikt nie był mi obcy. Nie czułem, że jestem z innego świata, że odstaję od reszty. Odzyskałem nieskazitelność myśli i odczuć, pożerającą mnie pustkę, która doprowadzała niemal do euforii.

Wyprostowawszy plecy poluźniłem splot krawatu pod szyją, następnie rozejrzałem się uważnie wokół siebie. Wzrok leniwie przebiegał po roześmianych twarzach zgromadzonych gości, aż nagle, niezauważenie, tuż pod moim ramieniem zlokalizowała się drobna azjatka ubrana w granatową, obcisłą sukienkę do połowy uda. Między jej piersiami błyszczały niewielkie, złote guziki, a do pukli hebanowych włosów przytwierdzony miała kwiat, sztuczny, którego nazwy nie potrafiłem sprecyzować. Przebiegłem wzrokiem od jej oczu, szerokiego nosa, pełnych, poprawionych chirurgicznie ust, na szyję, ramię, bark i przedramię, dopóki nie dostrzegłem okręgu tacy i trunku wypełniającego smukłe, wysokie naczynia. Mienił się złotem, przerywany gdzie niegdzie pęcherzykami powietrza, które pragnęły wyrwać się z gęstwiny cieczy i połączyć z cząsteczkami w atmosferze.

- Ma pan może ochotę? – zaszczebiotała, a jej angielski akcent pozostawiał wiele do życzenia.

Nie chcąc być niegrzeczny, ani zwracać na siebie większej uwagi, ująłem między palce wąską nóżkę i podziękowałem skinieniem głowy. Już odchodziła, jakby speszona, a wtedy przypomniało mi się, że mogę tę kobiecinę wykorzystać do zdobycia potrzebnych mi informacji.

- Przepraszam… Nie wiesz może, czy Bill Trümper już się pojawił? – uśmiechnąłem się szarmancko, zawężając uścisk na jej ramieniu. Zmarszczyła brwi i wydawało się, że się nad czymś zastanawia. Minęła minuta, może dwie. Kobieta zacisnęła wargi i uniosła wzrok na mnie.

- Bill… Tak tak, on pojawi się tutaj. To nasza gwiazda wieczoru – Zawahała się czy mówić dalej jakby właśnie zdradzała największą i najlepiej strzeżoną tajemnicę w swoim życiu, ale po kilku chwilach uśmiech rozlał się na jej twarzy, rozjaśniając ją i czyniąc przyjemniejszą dla oka.  – Ma być o ósmej.

- Dziękuję… - spojrzałem na plakietkę, którą miała przytwierdzoną do uniformu. – Ria. Możesz odejść. – Wykorzystała okazję i odeszła, a zanim to zrobiła, skorzystałem z możliwości i porwałem jeszcze jednego drinka. Trzymając go między palcami obróciłem się i przytknąłem krawędź drugiego kieliszka do ust, zwilżając ich powierzchnię słodkawym, rześkim szampanem, w którym wyczułem kwiatową nutę, smak brzoskwiń i chyba miodu, acz tego ostatniego stuprocentowo pewny nie byłem.

Kątem oka spojrzałem na szeroką tarczę zegarka na swoim nadgarstku dostrzegając, że godzina, o której mówiła azjatka – prawdopodobnie Koreanka z domieszką innej, obcej krwi – dawno już minęła. Krótsza wskazówka ułożyła się niemal dokładnie na godzinie ósmej, podczas gdy dłuższa, żywsza, bardziej ruchliwa, spoczywała na nieruchomej, pozbawionej życia trójce.

Zrobiłem kwaśną minę.

Musi gdzieś tu być, musi… Musi! Może nawet obok mnie, a ja jestem tego zupełnie nieświadomy?

Zaczęły pocić mi się dłonie. Czuję lepkość między palcami, zimny pot oblewający pion kręgosłupa. Lodowate dreszcze biegnące autostradą połączeń nerwowych, docierające do cebulek włosowych, które unosząc się uwypuklały wzgórki dreszczy i płaszczyznę niewzruszonej skóry między nimi.

Wycisz myśli, wycisz je! Wycisz, wycisz, wycisz…
Pum pum, pum pum, pum pum!
Uspokój się…
Dum dum, dum dum, dum dum!
Niech to dudnienie ustanie… Te głosy, które słyszę, które mówią do mnie; echo słów rozbija się o ściany mojej czaszki doprowadzając do obłędu.

- Cisza, kurwa! – Nie zorientowałem się, że zaciskam głowę w dłoniach w których wcześniej spoczywały kieliszki; upadłszy na ziemię, rozkruszyły się na tysiące drobnych, iskrzących drobinek pochowanych w wilgotnej mogile resztek trunku zaburzającego koordynację psychoruchową. Mój krzyk przybrał formę fizyczną, co również umknęło mojej świadomości. Kilkoro gości spojrzało na mnie zdziwionych, jeden nawet parsknął pod nosem, ale owe zdarzenie nikomu nie wydało się na tyle poważną fanaberią, żeby fatygować służby specjalne.

Ot, zwykły, naćpany człowiek – pomyśleli, puszczając zaistniałą sytuację w niepamięć.

A ja pobladłem, zrozumiawszy jak poważny popełniłem błąd i jak fatalne może mieć skutki. Nie przewidziałem napadu lęku, paniki, które chronicznie powracały, dając mi wolną drogę w poszukiwaniu wrót piekieł. Jasna cholera, że akurat teraz, kiedy jestem tak blisko! Teraz, kiedy zaledwie krok dzieli mnie od…

Uniosłem wzrok w kierunku marmurowych schodów, którymi – nonszalancko trzymając się oszlifowanej poręczy – schodził Bill, wysyłając wszystkim cudowny, szeroki uśmiech i machając otwartą dłonią w bliżej nieokreślonym kierunku.

Zauważyłem coś dziwnego… To był ten sam Bill, którego poznałem w szkole, którego pragnąłem i pokochałem. Choć dziś był już starszy, nałożył na głowę perukę o kruczoczarnych, półdługich włosach, które miękko opadały na jego szczupłe ramiona. Nie zauważyłem odznaczającego się kilkudniowego zarostu na jego twarzy, co oznaczało tyle, ile to, że specjalnie na tą okazję musiał się go pozbyć kilkoma sprawnymi pociągnięciami maszynki. Z tej odległości nie potrafiłem ocenić jak wielka jest jego metamorfoza, aczkolwiek niepodważalnym faktem była także czarna obwódka oczu i błyszczące, pełne, niewinnie różane, usta.

Był nieskazitelnie piękny. Jego uroda dopełniła atmosferę syntetycznym ogniwem, który wyparł tlen z płuc wszystkich tu zgromadzonych. Wyglądał jak senne marzenie, spełnienie najskrytszych pragnień… Poczułem jak moje wnętrzności zawiązują się na supeł, w gardle powstaje gula, a podbrzusze oblewa potężna, zniewalająca fala gorąca. Członek w moich spodniach machinalnie stwardniał napierając na materiał bielizny; czułem dyskomfort, potężny i nieznoszący sprzeciwu.

Musiałem go zdobyć i zmusić, aby ulegle wyprężył się pode mną; ukazał kształt nagich pośladków, pleców; objął wargami jego główkę; stękał jak posłuszna suka.

Zbiegł po ostatnich kilku stopniach, od razu zostając porwany w okrąg życzliwych mu osób; kilkoro mężczyzn i kobiet z potężnymi, ciężkimi lustrzankami biegało wokół nich starając się o jak najlepsze ujęcie dla swoich zdjęć. Przycupnąłem przy jednym ze stolików, zaczepiwszy tą samą dziewczynę z obsługi, poprosiłem o szklankę wody z cytryną. Musiałem całkowicie zniwelować działanie alkoholu, – choć jego ilość w moim organizmie była znikoma – aby przystąpić do działania. W ukrytej kieszonce garnituru, odziana w foliową torebkę z zatrzaskiem, spoczywała tajemnicza broń jaka miała ułatwić mi wydostanie się z tej imprezy wraz ze swoją ofiarą.

Którą przerżnę tak, aż zedrze sobie gardło od krzyków.
Ofiarą, której pozbawię resztek niewinności, resztek wolnej woli…
W obscenicznym akcie przemocy, wyuzdania, części ciała idealnie dopasowujących się do siebie. Urywanych oddechach. Wiotkości mięśni, siły muskularnych ramion, pchnięć bioder i wilgotnych odgłosów oddzielających się od siebie fizyczności.

Czekałem jak sęp górujący nad padliną, jak noc tęskniąca zmierzchu, żeby przykryć nieboskłon granatem zapomnienia. Czaiłem się, ostrzyłem zęby, warowałem jak wygłodniały pies nad kością. A okazja nadarzyła się kilka godzin później, kiedy Bill, już nieco wstawiony, podszedł do niedawno otwartego baru, gdzie każdy mógł zamówić drinka, jakiego tylko mógłby sobie wymarzyć. Od kolorowych margherit, przez orzeźwiające mojito, złocistą whiskey, aż po mocny, szybko uderzający do głowy absynt.

Prędko, uważając by pozostać niezauważonym jak lampart obserwujący swoją kolację zza zeschniętych traw, przeszedłem przez parkiet i zlokalizowałem się tuż obok niego.

Wsparł się łokciami o dębowy kontuar, wpatrując zawzięcie w zbiór alkoholi. Widać było, że ma trudności z wyborem odpowiedniego napoju… Był tak pochłonięty przez własne myśli, że nawet mnie nie zauważył!

 Punkt dla mnie. Pora, aby działać.
Tik, tak. Tik, tak.
Zegar śmierci ruszył.

Czerwień świateł musnęła mocno zaznaczoną kość policzkową Billa  rozlewając się na jego całą powierzchnię; lubieżnie zsunąwszy się na łuk wystającego obojczyka dosięgło obnażonego barku. Lubił kusić, uwodzić, zniewalać. Stąd zmiana kreacji na obcisłe, skórzane spodnie i jasną, ściśle przylegającą do skóry bluzkę. Jakby robił to specjalnie, jakby robił to dla mnie, jakby chciał należeć do mnie i nigdy nie złamać – jeszcze niewypowiedzianej – obietnicy o… przynależności.

Niby przypadkiem trąciłem łokciem literatkę wypełnioną płynem stojącą tuż obok jego ręki; szkło zachwiało się niebezpiecznie, przechyliwszy się na lewo opadło na drewniany blat z głuchym łoskotem. Złocista ciecz, zorientowawszy się, że nie ograniczają jej już żadne granice, że brak przezroczystych, wysokich, szklanych ścian zwraca jej wolność, znalazła drogę ujścia i pobiegła ciurkiem prosto na ubranie mojego towarzysza, obficie je zwilżając. Z jego gardła wydobył się krzyk, a może pisk tak głośny, że przez chwilę zdołał zagłuszyć wypełniającą przestrzeń muzykę. Musiałem zdusić w sobie chęć roześmiania się w niebogłosy.

- Och… Przepraszam – wydusiłem zdławionym głosem. Moja twarz zastygła w wyrazie szczerego pożałowania dla swojego ślamazarstwa. – Poproszę chusteczkę – rzuciłem do barmana, który pospiesznie podał mi jakąś – niezbyt czystą – szmatę, jaką, bardziej niż chętnie, zacząłem pocierać koszulkę na jego piersi; w zamyśle płyn miał przeniknąć z włókien jednego materiału na włókna drugiego, ale, oczywiście, na niewiele się to zdało. Czułem pod opuszkami palców gorąc jaki bił od jego skóry przez ubranie, co wypełniło moje myśli sennymi wyobrażeniami na temat tego, jaka jest w dotyku w rzeczywistości. Czy jest gładka i śliska jak jedwab, szorstka i chropowata, jakby zaniedbana? Czy pachnie olejkiem kwiatowym, kokosem i migdałami, a może to inny, bardziej orientalny zapach? Pragnąłem zanurzyć nos w jego włosach, polizać je, skosztować koniuszkiem języka smaku skóry za jego uchem.

- Uważaj kurwa co robisz, kretynie – warknął rozwścieczony i nim zdążyłem się zorientować, wyrwał skrawek materiału z moich dłoni. Odetchnąłem w duchu, uciszając potwora, który chciał po prostu złapać go za gardło, przyprzeć do blatu, zsunąć spodnie do połowy ud i pozwolić męskości wsiąknąć w niego niemal tak, jak whiskey wsiąkała w jego ubrania. Ugh… Wspominałem już, że nawet w takim stanie rozpalał moje zmysły? Doprowadzał mnie do obłędu, och, gdyby tylko wiedział…

- Przepraszam za swoją ciamajdowatość… Powinienem bardziej uważać. – Odezwałem się po paru minutach spędzonych na wlepianiu wzroku w jego poczynania. Starannie dobierałem słowa, przywołując na usta ton skruszonego człowieka. Zawiesiłem spojrzenie na swoich pustych dłoniach, po czym poluzowałem splot krawatu pod szyją i uśmiechnąłem się do niego kątem ust. – Czy mogę zreflektować się za to niefortunne wydarzenie zamawiając ci kolejnego drinka? W końcu...

- Nie pieprz, tylko to zrób. Zmarnowałeś mój alkohol. – Uniósł brew i kącik ust w wyzywającym geście. Pewne było, że w jego organizmie krąży już dość etanolu by przeciążyć  system, a mokre ubranie stało się tylko niekomfortowym dodatkiem o którym zapomni, gdy znów obejmie wargami kant szklanki i zanurzy usta w trunku.

- To mi się podoba – zaśmiałem się i skinąłem dłonią na mężczyznę stojącego za kontuarem, który w tej chwili obsługiwał innych gości. Nienawidziłem czekać nawet, jeżeli innego wyjścia nie miałem.

- Zrujnowałeś mój ubiór i dobry humor, masz jeszcze czelność się śmiać? – łypnął na mnie spode łba, odchylając się na krześle. Wsparł się łokciami o jego oparcie, zawzięcie świdrując wzrokiem ludzi bawiących się nieopodal nas.

Człowiek widać, że zmęczony życiem zjawił się przy nas; spojrzałem przenikliwie w jego oczy, ciemne sińce pod nimi, zastanawiając się – co go aż tak złamało? Kłótnia z żoną? Samotność? Głowa pełna marzeń, które nijak mają szansę na spełnienie?

- Co podać? – zapytał, wycierając ręce w szmatę przewieszoną przez szlufkę w roboczych spodniach. Westchnął zniecierpliwiony, wystukując o blat tylko sobie znany rytm.

- Dwa razy to samo, na co ma chęć ten pan. I rad byłbym… - wyjąłem z kieszeni spodni portfel, szukając banknotów o odpowiednim nominale. W końcu znalazłem kilka studolarówek, zgiąłem je i uważając, aby nikt nie zauważył, przesunąłem przez blat w jego kierunku. – Gdyby obsługa była częściej na naszą wyłączność. Zgodzisz się? – Wbiłem w niego wyczekujący wzrok. Czekałem, nie zniżając spojrzenia choćby o milimetr, byłem wymagający i nieustępliwy. W końcu ugiął się, skinąwszy lekko głową.

Dostawszy do rąk swoje drinki, pozwoliliśmy ciszy przejąć kontrolę. Ale trwała tylko krótką chwilę, bo Bill ponownie uraczywszy własne zmysły alkoholem, nakręcił się jak katarynka, nie przestając mówić. Paplał i paplał, gadał po to, żeby gadać. Wspominał o tym, co robił wczoraj, o swoich sercowych rozterkach, choć nie wychwyciłem trzech liter, które układały się w imię jego miłości. To śmieszne… Gdyby tylko wiedział, że wiem o nim samym być może więcej, niż on sam… Czy bałby się mnie? Czy wciąż siedziałby u mojego boku tak beztroski, wyluzowany, uśmiechnięty? Zdawało się, że zapomniał o drobnym incydencie, który spreparowałem bezczelnie, ażeby mieć wymówkę do rozmowy.

Bill stawał się coraz bardziej wstawiony podczas, gdy mnie omijało zgubne działanie alkoholu. Powoli sączyłem wciąż tego samego drinka, którego zamówiłem na początku; udawałem jednak, że biorę ich więcej, a chłopak był tak zaaferowany rozmową, że nie zorientował się nawet, iż moje słowa nijak nie trzymają się prawdy.

Sięgnąłem dłonią za pazuchę marynarki, sięgając palcami do małej kieszonki po jej wewnętrznej stronie; chwyciwszy małą torebeczkę ledwie koniuszkami szybko schowałem ją między uda. Wciąż byłem czujny, aby jego wzrok nie przesunął się z mojej twarzy na ręce, ale szczęście mi dopisało, bo gdy wyciągałem zawartość z opakowania, odwrócił się, żwawo wymachując rękoma. Połowę jego słów zagłuszała głośna muzyka wydobywająca się z wysokich kolumn, jakimi obwieszone były ściany.

- … i wtedy ja mu mówię…

- … ja bym tego nie założył nawet, gdyby zaproponował mi to sam Yves Saint Laurent…

- … taki byłem pijany…

-  … chcę się pieprzyć…

            - … haha, zobacz w co ona się ubrała…

-  … gdzie jest Tom?… 

            To imię… Wściekłem się. Czułem, jak każdy nerw w moim ciele napina się, jak wstrząsa nim sztorm, a ja tracę panowanie. Drżały mi dłonie i podbródek, nie potrafiłem opanować swojego ciała, to, co się działo wprawiało mnie w coraz większe zakłopotanie. W końcu przymknąłem oczy, głęboko wciągając powietrze, mentalnie błagając nieistniejącego Boga o spokój. Nie odpowiedziałem, aby nie zdradzić nerwowości w swoim głosie i, z udawanym uśmiechem, podałem mu kolejną porcję ulubionej, krwistej Margherity.

            Z satysfakcją patrzyłem jak opróżnia szkło o rozszerzającej się czaszy z cieczy, która miała zetrzeć mu jego imię z ust, na długo.

~



            Odepchnął od siebie zaprawioną w trupa kobietę, wykrzywiając usta w grymasie obrzydzenia. Za każdym razem pojawiając się w takich miejscach, wśród tłumu wprawionego w rytm tańca za sprawą alkoholu, zastanawiał się: co ja właściwie tu robię? Tom miał wrażenie, że jego mózg wpada w odrętwienie i zapomina, że podobne zabawy nigdy nie wpasowywały się w kanony jego gustu, a wręcz irytowały. Wewnętrznie spalał się z nerwów i wrogości wobec każdej zgromadzonej tu osoby. Dotarłszy do rzędu stolików stojących po prawej stronie sali, opadł na jedno z krzeseł i zaczerpnął głęboki haust powietrza, czując, jak tlen wypycha nagromadzony w pęcherzykach płucnych dwutlenek węgla, uspokajając go i napełniając dziwną, euforyczną przyjemnością.

            Tak, jakby wetknęli mu głowę pod taflę wody w jeziorze i przytrzymali, a następnie ktoś podał mu akwalung, dzięki któremu powietrze na nowo podrażniło jego nozdrza.

            Odebrał od drobnej kelnerki kieliszek z jakimś cudacznym, kolorowym drinkiem, od razu prosząc o filiżankę mocnej, czarnej kawy. Od tego hałasu zaczynała boleć go głowa, a i tak był tutaj tylko z jednego powodu: by go ujrzeć, wesprzeć, podążyć za nim gdy zgasną światła i otulić płaszczem muskularnych ramion. Czy da mu szansę…? Czy wybaczy mu te kilka dni milczenia, to, że praca zwaliła mu się na łeb, że jedynym, na co miał siłę gdy z niej wracał, było położenie się z rozmachem – jeszcze w ubraniach – na kanapie i natychmiastowe odpłynięcie do krainy snów? Czy wysłucha go, czy porozmawiają? Co do tego, że wpierw wymyślnie zwyzywa go i znieważy, nie miał nawet najmniejszych obiekcji.

            Obrócił w palcach szkło, przyglądając się szczegółom, które ktoś wygrawerował na nim wprawną ręką. Były piękne, choć proste. Niczym niewyróżniające się wzory splatały się wspólnie, rozwidlały w wąskie płatki na wzór kwiatów, obrastały każdą krzywiznę i wybrzuszenie jak trujący bluszcz. Tak, to było dość szczególne dzieło ludzkich rąk i aż zdziwił się, że akurat jemu przypadło raczyć się alkoholem z naczynia, które w jego mniemaniu winno być schowane za szkłem w kredensie – po to, żeby je podziwiać, a nie po to, żeby z niego pić.

            Z drugiej strony, właśnie dlatego nienawidził snobów. Zaopatrywali się w piękne, drogie przedmioty, wcale ich nie szanując. Zapominali o wartości pieniądza, a także o wartości tego, czego za pieniądze kupić nie można.

            Uniósł wzrok znad zajmującego go widoku, skupiając się co rusz na innej twarzy. Tłum przerzedził się, a mu wpadło na myśl, że musiał się spóźnić, przeoczyć wielkie wejście największej gwiazdy wieczoru. Zaklął siarczyście pod nosem, nie bacząc na to, że ktoś może spojrzeć na niego krzywo, czy też się obruszyć. Gdzieś miał maniery i dobre wychowanie: był wściekły na samego siebie! Na pracę! Na to, co go przetrzymało! A może na to, że źle zapisał w swoim terminarzu godzinę tego eventu, ze zwykłego, ludzkiego zmęczenia.

            Zależało mu na tym, żeby pojawić się o czasie, aby Bill go zauważył i wiedział, że znalazł się tu specjalnie dla niego. Nie dla drogich drinków, nie dla towarzystwa. Dla niego. Chciał patrzeć na niego i podziwiać go, pożerać wzrokiem i pragnąć w ciszy, cieszyć się jego sukcesem. W końcu zawsze był dla niego, wspierał go na tyle, ile starczało mu sił. Kłócili się, ale ludzie zawsze kłócą się wtedy, gdy zależy im na sobie. Zdrowy związek potrzebuje burzy, deszczu, który zwilży zeschnięte ziemie i przygotuje grunt dla roślin, dla kwiatów, by mogły rosnąć. Tak, jak żywa materia nie potrafi żyć bez wody, tak związki rozpadają się bez drobnych wybuchów złości, bez kontrastów i tej pojedynczej nici porozumienia, która warunkuje, czy będziecie trwać przy sobie przez wieczność, czy rozpadniecie się po krótkim czasie, lekko i bez wyrzutów sumienia.

            Może to pech… A może miłość to tylko złudzenie.

            Oderwał się od swoich myśli, łapczywie opróżniając szkło z wypełniającego je alkoholu. Poczuł jak gorycz szczypie go w język, ostrość rozpala przełyk, jak pali i trawi żywym ogniem jego trzewia, jak dreszcz wypełnia każdą komórkę jego skóry, stawiając włoski na jego ramionach w pionie. Wzdrygnął się i skrzywił, ocierając usta wierzchem dłoni.

            Wtedy zamarł, z dłonią wciąż zastygłą przy miękiszu jego warg.

            Rozpoznałby tę sylwetkę wszędzie, rozpoznałby jej właściciela… Te włosy, ubrania, sposób, w jaki się poruszał. Kątem oka spostrzegł profil jego twarzy, biel zębów wyszczerzonych w uśmiechu i spojrzenie wlepione w swojego kompana. Oczy szybko przesunęły się na człowieka u boku Billa. Był jakiś dziwny… Wysoki, o brązowych, rozwichrzonych włosach i ostro wyciętych wargach. Omiatał opuszkami palców mocno zarysowaną, kwadratową szczękę pokrytą kilkudniowym zarostem, pilnując blondyna – teraz zresztą czarnowłosego za sprawą peruki – jak oka w głowie. Dosłownie, warował przy nim jak pies nad kością, chcąc upewnić się, że wszyscy doskonale wiedzą z kim Bill opuszcza dzisiejszego wieczoru lokal.

            W Tomie wezbrała wściekłość. Zacisnął dłonie w pięści i rąbnął nimi o blat stolika, machinalnie unosząc się do pionu. Serce waliło w jego piersi prędko jak dzwon, przepływ krwi dźwięczał w uszach, a pomieszczenie, w którym przebywał, zamarło. Lodowata cisza przepływała w zdeprymowany umysł w chwili, gdy nogi ugięły się pod nim w kolanach, a Tom na powrót opadł na krzesło. Co, do jasnej cholery, sobie myślał przychodząc tutaj? Że uda mu się załagodzić sytuację, zniwelować ból i odepchnąć od siebie tęsknotę, która doprowadzała go do szaleństwa? Wzrok leniwie przesunął się po ścianach, zsuwając orzechowe zwierciadło z powrotem na nich. Jego umysł chyba zaczął płatać mu figle, bo był zdolny przysiąc, że oczy człowieka, który posiadł Billa na tę noc, wpatrują się z niego z drwiną i wyraźną satysfakcją.

            Chciał się podnieść i podejść do nich, odebrać mu to, co należało do niego, ale zabrakło mu siły. Bill wydawał się taki szczęśliwy, ale jak…? Schował twarz w dłoniach, przymykając powieki. Niepotrzebnie pił, nie odnosiłby wrażenia, że traci panowanie nad swoim życiem. Miał go chronić, miał przy nim być, nie pozwolić, aby ktoś go dotknął… Ale nie potrafił sprzeciwić się swoim morałom, swoim przekonaniom i temu, że był zagorzałym przeciwnikiem wszystkiego, co choć w małym stopniu zakrawało o egoizm czy hipokryzję.

            Jego serce rozpadało się na pół, jednak, wbrew swoim myślom, przekonaniom i ogarniającej go słabości, wstał. Zaczął przedzierać się przez tłum w ich kierunku, w uszach dudniła mu muzyka, woń ocierających się o niego ciał doprowadzała do obłędu, jednak adrenalina trzymała go przy zdrowych zmysłach, nie pozwalała się zatrzymać. Teraz dotarło do niego, że Bill z własnej woli nigdy nie zgodziłby się na opuszczenie lokalu z kimś, kogo nie zna… O ile go nie znał, oczywiście…

            I wtedy, gdy był już niemal u celu, u wyjścia z tego całego koszmaru i dogonienia ich, ktoś zagrodził mu drogę, uśmiechając się bezczelnie. Bystre spojrzenie przebiegło po jego przystojnej twarzy, po każdej drobnej zmarszczce, którą przyozdobił ją czas.

            - Szmat czasu, Tom…