środa, 22 lutego 2017

19

 Rozdział XIX

„If I could, I would hover while he's making love to you
Make it rain as I cry...”

            Napięte jak postronki nerwy nie pozwoliły mu zmrużyć oka w nocy, toteż wstając o poranku by zdążyć na dyżur, czuł piasek pod powiekami i przemożną chęć, aby wrócić do łóżka i nie wyściubiać z niego nosa. Niestety rzeczywistość nie chciała udzielić mu pozwolenia, wolała by żył codziennością i jak zawsze, spoglądał na swoich podopiecznych czułym okiem.

Ale nie miał chęci. Nie chciał wychodzić z domu i patrzeć na ich pełne cierpienia spojrzenie, słuchać gorzkich słów… Nie chciał nawet odpowiadać na pytania odnośnie stanu ich zdrowia. Chciał spać i to najlepiej już na zawsze, aby każda chwila była płynna i mijała w oka mgnieniu. Chciał obudzić się, gdy na jego karku osiądzie ciężki oddech śmierci.

Zdawał sobie sprawę, że to nie jego myśli, a jego mózgiem rządzi zrodzona ze smutku depresja. Kto nie byłby smutny żyjąc ze świadomością, że ukochany człowiek spędził noc z innym? Czy szkarłatne płatki róży nie zwiędłyby ukryte za szkłem, zamieniając się z wolna w brązowoszary pył? Kto nie chciałby umrzeć choć przez chwilę, wiedząc, że pewien rozdział jego życia został właśnie zakończony? Nie znał takiego człowieka, a bynajmniej nie znał takiego, który by nie udawał.

Ochlapał tylko twarz w rytuale porannej toalety, bo na prysznic nie miał chęci. Faktem jest, że czuł się brudny, ale czy równie brudne nie było jego serce? Jego myśli ociekające zdradziecką smołą nie chciały czystości, pragnęły kurzu i błota, czegoś, co zakrzepnie na jego wrażliwej strukturze i zamieni się w skałę twardą jak beton.

Chciał zapomnienia, najlepiej teraz, już, zaraz. Byleby wyciszyć demony i żyć dalej, jednocześnie nabrać sił na niechybnie czekającą go rozmowę.

Przecież miał telefon w ręku, kiedy on dzwonił… Z lubością wpatrywał się w cztery litery układające się w jego imię, trzymał kciuk nad czerwoną słuchawką, gdy sekundy płynęły. Był jak w transie, nie potrafił wykonać żadnego ruchu, może nawet nie chciał… Nie chciał słyszeć jego głosu i bzdurnych tłumaczeń, dostatecznie bolała go duma i męskie ego. Gdyby mógł sprawić, by cały świat cierpiał, zrobiłby to. Teraz zapominał nawet o tym, że któregoś dnia sam nie był lepszy i zranił go równie mocno, a może nawet bardziej, bo Bill, w przeciwieństwie do niego, przyłapał ich na gorącym uczynku.

Wychodząc z domu miał szaleństwo wypisane na twarzy i modlił się tylko o to, by nie szkodzić swoim pacjentom. Teraz potrzebował urlopu, wolnego i odpoczynku, bo z chaosem w głowie nie mógł być dobrym lekarzem, nie mógł być sobą…
~

W końcu drzwi zaskrzypiały złowieszczo, a do pomieszczenia – nachmurzony – wparował Tom, trzymając w ramionach stos plików; kilka teczek, kilka wolnych kart, pustych kopert i, w dłoni, kubek kawy. Zobaczywszy Billa jego brwi uniosły się niemalże pod linię włosów, następnie zmarszczył czoło, stopą zatrzaskując za sobą hałaśliwie drzwi. Fałszywie spokojny odłożył papiery na biurko, nie odzywając się ani słowem.

- Tom… - jęknął Bill. Otarł spocone dłonie o materiał dżinsów, przełykając nerwowo ślinę. – Gdzie byłeś…?
- Pytanie; co ty tu robisz? – rzucił chłodno, opierając się na wyprostowanych ramionach o blat biurka. – Co ty tu, kurwa, robisz?! – powtórzył głośniej, niemalże krzycząc. Wpatrywał się w niego uparcie, jakby wwiercając się za zwierciadło drugiej pary oczu i przenikając prosto w duszę. Chciał znać jego myśli, chciał wiedzieć wszystko, a jednocześnie pragnął, aby zniknął, aby to, co widział nigdy nie miało miejsca. Bill spuścił wzrok, nerwowo miętosząc kant swojej koszulki. Wyrzuty sumienia ciążyły na jego barkach, a poczucie winy paliło żywym ogniem. Wiedział, że nabroił i zwyczajnie nie miał odwagi na niego spojrzeć. Gdyby to zrobił, zauważyłby, że tęczówki Toma pociemniały ze złości, z żalu i niewyobrażalnej pustki, dokładnie takiej, jaką napełniło się jego serce, gdy zauważył go z obcym mężczyzną. Wprawdzie mógł użyć różnych argumentów, mógł przekonać go, że to tylko kolega, że nic się nie wydarzyło i nie miało prawa zdarzyć… Kłamstwo jednak, niewprawnie utkane, prędko wychodzi na jaw. Kłamać należy precyzyjnie, dokładnie i dobrze, pamiętając o każdym szczególe swego matactwa, o każdej przydarzającej się okazji. W końcu jakby to wyglądało, gdyby nagle, całkiem niezamierzenie, drobne nieścisłości zaczęły rzucać się cieniem na całokształt przedstawianej sprawy? Właśnie te, z goła nieistotne rzeczy, świadczą o naszej nieszczerości.
- Przyszedłem się z tobą zobaczyć… Tęskniłem. – Jego niepewny szept przetoczył się przez pomieszczenie, pozostawiając za sobą głuchą ciszę.
Tom żuł zawzięcie własną wargę, zastanawiając się czy ma na niego krzyczeć, czy też odpuścić i spróbować wysłuchać jego tłumaczeń. W końcu sam nigdy nie miał takiej możliwości, po swojej zdradzie każde słowo, jakie wypowiedział w kierunku Billa, było przez niego odrzucane. Nie powinien popełniać tych samych błędów, być tak upartym… ale też nie potrafił zaradzić zazdrości, która paraliżowała jego człowieczeństwo. Był niczym dzikie zwierze wetknięte do klatki, obdarte z godności i wolności, którą kochało całym sercem. Zaszczute, przerażone, samotne. Krwawiące bólem przekraczającym skalę Richtera. Odetchnął głęboko i przymknął oczy, straciwszy rezon.
- Nie wiem czy mamy po co się spotykać. – odparł w końcu – O czym rozmawiać.
- Nie rozumiem co masz na myśli; dlaczego? – Bill nie miał pojęcia o co mu chodzi, czuł się tak, jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł zimnej wody, rozdarł jego skórę i śmiał się z jego cierpienia. Jakby śmiech rósł w siłę, stawał się głośniejszy i głośniejszy, podczas gdy on zapadał się coraz głębiej, tonął i tracił stabilny grunt pod stopami.
Tom w ciszy rozkoszował się bólem, jaki zadawał mu ostrymi jak brzytwa słowami. Nie było mu przykro, choć przez myśl przesunęła się mglista nić wyrzutów sumienia. Faktem było też, że każdego dnia żałował swojej zdrady, wiedział, że zasłużył na zemstę słodką jak trucizna – wydawało mu się, że gdyby nie ona, dziś nie mieliby takich problemów, jakie piętrzyły się na ich drodze. Nie byłoby waśni, zgrzytów, trudności. Żyliby w swojej mydlanej bańce, swoim wymarzonym, utopijnym świecie. Czy właśnie tak czuł się wtedy Bill? Czy czuł ból, który przenikał przez skórę i mięśnie, przez skorupę kości i docierał szpiku? Cierpienie, które sprawiało, że serce kruszyło się jak domek ze szkła przy kontakcie z siłą, drobinkami przecinając wrażliwą strukturę organów wewnętrznych. Czy czuł jak umiera dusza i jak staje się nikim, jak pozostaje tylko gniew i rozpacz, kiedy jesteś tak zdesperowany, że zrobiłbyś wszystko żeby odzyskać to, co kochasz, kiedy jesteś całkiem nagi i bezbronny, kiedy na twoich oczach rozgrywa się dramat… Chcesz gryźć, krzyczeć i płakać, ale już nie umiesz, później leżysz w łóżku miesiącami gapiąc się w sufit; nie chcesz jeść, nie chcesz pić, chcesz umrzeć, zdechnąć. Sczeznąć jak martwe liście w rozpadlinie wypełnionej wodą; zamienić się w ziemię, stać się nią, pozbawić siebie wszystkiego, co absorbuje tlen z atmosfery i żyje.
            Uniósł brew, spoglądając na Billa z jawnym niesmakiem. Milczał jeszcze przez chwilę, po czym, ważąc słowa jak na szali, odezwał się.
            - Dziwię się, że pytasz mnie dlaczego… - przerwał, by zaczerpnąć powietrza – Dziwi mnie to, że mając kochanków na pęczki, wkradasz się do mojego gabinetu jak gdyby nigdy nic i – jeszcze – masz czelność pytać: dlaczego. – zaśmiał się chłodno, podchodząc do okna. Rozchylił żaluzje dwoma palcami, spoglądając na ulicę zza szyby. Nic się nigdy nie zmieniało… Ludzie wciąż biegli donikąd, mając zerowe pojęcie o dramacie, jaki rozgrywał się w jego sercu. W jego głowie wygrywało niedokończone Requiem Mozarta, niechybnie spraszając gości na pogrzeb. Tak… Z chęcią położyłby się w wykopanym przez siebie samego dole i czekał na śmierć, nawet, gdyby sępy po kawałku miały wyrywać mu wątrobę, a ta – niestrudzenie – odrastać, od nowa i od nowa. W końcu zmarłby z wycieńczenia i nieskończonego bólu… To byłoby lepsze, niż wrażliwe serce usłane cierniami, lepsze, niż budzenie się każdego z dnia z przeświadczeniem, że ktoś, kto dotąd był tylko jego, już zawsze będzie napiętnowany smolistą substancją, zdradą, brudem.
            Blada, nieskazitelnie czysta skóra, jego własność, ubrudzona smołą obcych łap…
            Gniew zapłonął w nim od nowa. Odwrócił się na pięcie, zacisnąwszy dłonie w pięści. Trząsł się ze złości.
            - Byłem tam. – wypalił, nie pozwoliwszy dojść do słowa Billowi. – Byłem tam, kurwa, dla ciebie. Czekałem aż się pojawisz, spóźniłem się ledwie kilka minut i co zobaczyłem? Ciebie z jakimś cholernym dupkiem! Bezczelnym, brązowowłosym Antonio Banderasem łapiącym cię za dupę! I ciebie, śmiejącego się do niego niczym niewypieprzona, nowoorleańska dziewica! Jeszcze masz czelność przychodzić tu z miną zbitego psa i prosić o jakiekolwiek wytłumaczenie?! Jeżeli ktoś ma się tłumaczyć, to ty! Ty, Bill!
            A więc jednak… Wiedział, widział to. Wezbrały w nim wyrzuty sumienia i jakby skulił się w sobie, obejmując wątłą sylwetkę ramionami. Po chwili uniósł dłonie zasłaniając nimi usta, a następnie zacisnął powieki, żeby nie pozwolić łzom wypłynąć na światło dnia, bo choć chciał, naprawdę chciał płakać, nie mógł się ot tak, po prostu rozkleić. Pokazać, że można go zranić. Nie pokaże przecież, że wciąż można go zdeptać! Zdawał sobie również sprawę, że nieważne jakich argumentów użyje, żaden nie będzie na tyle dobry, by zdołać się wybielić. Teraz pytanie: powinien kłamać, narysować przed sobą ścieżkę brukowaną fałszywymi kolorami, czy też mówić prawdę, choć ta na bank wyda się mniej prawdopodobna, niż jawna fantasmagoria?
            - Tom… - jęknął tylko, błagalnie.
            - I co gorsza, możesz mi wytłumaczyć, co do cholery robiła tam Carmen?
            - Carmen…? – powtórzył głucho. Tego imienia nigdy nie zapomniał, nie… Sprawiło mu tyle bólu…
            - Nie udawaj, że nie pamiętasz. To jakaś gra? Chcesz mnie sprawdzić? W co ty pogrywasz, Bill?! Bo jeżeli to jakaś twoja pieprzona zachciewajka, to możesz wypierdalać  i to już teraz!
            - Myślisz, że chciałbym oglądać tę dziwkę?! – Zezłościł się. To już było przegięcie! Zarzucać mu ustawienie czegoś, na co nie zgodziłby się nawet pijany jak bela, zataczający się jak alkoholik pod niskiej klasy sklepem monopolowym. Wstał i przeszedł drogę dzielącą go od Toma, po czym uderzył zaciśniętymi pięściami o jego tors. Nie panował nad sobą, wpadł w szał. – Po tym wszystkim?! Po tym, jak upadłem ryjem w błoto i nie chciałem żyć?! Kiedy wszystko, co kochałem, zostało mi odebrane, bo do jasnej cholery, wsadziłeś chuja w jakąś łatwą pizdę? Nie wiesz co mówisz  Tom, nie masz zielonego, kurwa, pojęcia!
            - Dla mnie to dziwne, tyle. Ty i jakiś koleś, jawnie z tobą flirtujący, rzucający mi wyzywające spojrzenie typu; „patrz, teraz jest mój, zobacz co straciłeś”, a później ona. – Tom jakby się uspokoił, bynajmniej głos mu nie drżał, a w głowie zapaliło się czerwone światełko. – Nawet, jeżeli mnie zdrad… Nie, to złe słowo. Nawet, jeżeli się z nim przespałeś, trudno, zasłużyłem, choć nie powiem, że to nie boli jak chuj. Bo boli, ze względu na to, że nigdy nie przestałem cię kochać.
            - Może nigdy mnie nie kochałeś, żeby rozliczać mnie z czegoś, co ledwo pamiętam! – syknął, odwracając się z zamiarem wyjścia. Nie powinien tu przychodzić, zresztą na co liczył? Że Tom, ten cudowny, czuły, kochający, męski, ten ostatni kretyn i łajdak, zdoła go pocieszyć?! Jakże był głupi, a jego myślenie infantylne! Powinien to przewidzieć, w końcu od zawsze leżało to w jego zwyczajach – zruganie go, przedstawienie w złym świetle, obdarcie z godności i z pewnością, że zasłużył na to, by traktowano go jak ścierę do podłogi. Kilka lat temu pozwoliłby na to z łatwością w imię miłości, bo gdy kochał nie był dumny, zapominał o własnym honorze; wszystko, byle być kochanym. Lecz teraz, gdy rzeczywistość zdążyła wymierzyć mu srogi policzek, unosił się częściej niżby chciał, a jedno, źle wypowiedziane słowo prowokowało do walki na noże.
            - Poczekaj… - Znienacka dopadły go obce ramiona, tak ciasne i silne, ubezwłasnowolniające, dobrze znane. Zapach męskich perfum zmieszanych z wyblakłą wonią tytoniu wdarł się w jego nozdrza, przyspieszył bicie serca, a twardy tors za plecami rozpalił uśpione zmysły, te, które akurat teraz były najmniej potrzebne. Już chyba tylko z czystej przekory próbował wyszarpnąć się ze zniewalającego nacisku, ale im mocniej napierał, tym mocniej zaciskały się kneblujące go ramiona. Tym mocniej wiedział, że chce być zniewolony przez wieczność, przez niego… Czuł, że nogi miękną mu w kolanach tak, jakby stawy zastąpiła żelowa maź na podobieństwo truskawkowej galaretki.
            - Jak to nie pamiętasz? – Zachrypnięty, męski głos był tuż przy jego uchu, szarpiąc za naprężone do granic wytrzymałości pragnienia niczym pochłonięty pasją skrzypek przeciągający smyczkiem po strunach instrumentu. Przełknął głośno ślinę, wyrzucając sobie w myślach, że znów się poddał i stopniał pod wpływem jego bliskości. Wystarczało tak niewiele, by mógł się zatracić… Tak niewiele, bądź żar miłości tlącej się w jego duszy był jego jedyną słabością. Miłość to słabość, a jednocześnie największa siła… Bo tylko kochając możemy zdobywać góry i niszczyć strach, tak, jak odsłaniać najbardziej podatne części siebie na zranienie.
            - Tak to, o – odpowiedział krótko. Wciąż starał się zebrać na odwagę i wyjawić mu całą prawdę wraz ze szczegółami, lecz co otwierał usta, to zaraz je zamykał. Strach paraliżował go, a niemożność przewidzenia konsekwencji skutecznie odwodził od piśnięcia choćby słówka.
            - Jak to: tak to, o? Musisz coś wiedzieć. – Bill objął jego nadgarstki dłońmi i rozluźnił  zniewalający go splot ramion, a następnie zapadł się w miękkości obitej szarym pokrowcem sofy. Westchnął, nie spoglądając na Toma, bo szczerze nie mógł znieść siły jego spojrzenia. Ta iskrząca czerń budziła uśpione demony, stawała się przyczyną jego zagłady i bólu tej części serca, którego nie zaleczą nawet najdroższe medykamenty.
            - Wiesz co, Tom?
            Spojrzał na niego z twarzą zastygłą w martwym wyrazie, zmarszczył czoło i gestem zasugerował, by mówił dalej.
            - Naprawdę nienawidzę ludzi – Ni z gruszki, ni z pietruszki, wypalił Bill, wpatrując się w Toma jak orzeł w swą ofiarę, którą miał zamiar schwycić. To stało się tak nagle, tak nagle zobojętniał na wszystko, co się wydarzy. Albo mu wybaczy, albo go pożegna. Trudno. Chowając myśli i uczucia we wnętrzu swojej głowy ani nie zyska, ani nie straci, lecz gdy wyjawi je ktoś inny, zaczną się kłopoty. – Wśród wszystkich zwierząt, jakie żyją na Ziemi – gadów, ptaków, ssaków – nie ma gorszego, niż człowiek. Lew, jako drapieżca zabija z potrzeby, a człowiek? Robi to dla zabawy, z nudów, dla satysfakcji. Zwierzę broni członków swej grupy, gotowe oddać życie w walce o swoich, a my, ludzie? Wykluczamy siebie nawzajem wskazując najsłabsze ogniwo, skazujemy je na samotność. Ranimy, dopóki serce nie stanie się skruszoną taflą szkła… Czarną dziurą, pochłaniającą każdą wpuszczoną w nią wiązkę światła… - Zamilknął na chwilę. Wsparł łokcie o kolana, chowając twarz w dłoniach. – My. Jesteśmy najgorsi.
            - Okej, ale do czego zmierzasz? – Tom zdążył już zgłupieć od całej tej przemowy, a gdyby było to możliwe, nad jego głową zabłysnąłby wielki,  jarzący się czerwienią znak zapytania. Bill wciąż milczał, więc dodał: - Więc?
            Mężczyzna odjął dłonie od twarzy, wyglądając nagle na zmęczonego, o dziesięć lat starszego człowieka. Odchrząknął, zwilżył wargi, a następnie odezwał się:
            - Przespałem się z innym.
            Czuliście kiedyś jak zamarza świat, a ciało staje się wiotkie…? Gdy wydźwięk prawdy strąca was z nóg, bo choć doskonale o niej wiedzieliście, wciąż tliła się nadzieja, że to tylko wytwór wyobraźni, coś pozbawionego realnych kształtów. Ot, niczym duch pozbawiony cielesnej powłoki. Serce przestaje bić, oddech zwalnia, na twej twarzy maluje się szok… I co dalej? Co dalej? Jak żyć, jak nie zabić, jak cofnąć czas?
            Chwilę później zorientował się, że siedzi okrakiem na biodrach Billa, przypierając go za szyję do tkaniny oblekającej siedzenie.