poniedziałek, 8 maja 2017

20

Rozdział XX


“All I know is that your skin bled,
Like the ink dripped from my pen.
My bed will be drenched in a scarlet rose red,
And drown in all my mistakes…”

~

Mówią, że nadzieja umiera ostatnia, cóżże więc robił właśnie ze swoim życiem? Trzymając palce zakleszczone wokół jego wąskiej szyi, z oczyma oszalałymi z wściekłości, parą buchającą z uszu i pragnieniem mordu? Był zdania, że jednocześnie czuł wszystkie emocje tego świata, jakby nie był sobą, a wszystko wokół było złym snem, który pierzchnie prędko ze strachu przed porankiem.
Czy to dzieje się naprawdę? Gdzie zaciera się granica między senną marą, a rzeczywistością? Jak można czuć tak wiele, jednocześnie nie wiedząc jak tę destrukcyjną siłę przemienić w coś konstruktywnego, co zaowocuje w przyszłości dobrem, niczym drzewa obrastające kształtnymi, czerwieniącymi się gronami?
- Tom, puść… D… Dusisz mnie… - Bill ułożył dłonie na rękach mężczyzny, próbując bez skutku zminimalizować ich uścisk i uniknąć głupiej śmierci. Zrozumiał, że choć nigdy nie zależało mu na życiu jakoś szczególnie mocno, tak panicznie się jej bał. Obawiał się pustki, która po niej przybędzie, tej niewiadomej, która zaprząta umysł każdego człowieka, odkąd tylko zorientował się, że musi kiedyś umrzeć. Przecież stamtąd nikt nie wraca, więc skąd i my mamy wiedzieć co tam nas czeka?
„Niech to się już skończy, niech da mi spokój i pozwoli odejść…”, szeptał w myślach.
- Proszę… - Czuł łzy zbierające się pod powiekami, jednak nie chciał ich wypuścić, nie, nie teraz… Przecież wiedział jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za wszystko co uczynił, więc czemu wciąż się dziwił? Czemu, do cholery, w ogóle miał nadzieję, że jakiekolwiek z jego słów skruszy serce Toma?! Zasłużył na to wszystko! Był tylko zabawką, małą dziwką, która nie zasługuje na litość… Oczyma wyobraźni widział jak pękają wszystkie blizny pokrywające jego serce, jak krew leje się z nich strumieniami, jak drobne nici trzymające ten mięsień w ryzach, rozrywają się. A on umiera, tonie, traci oddech w otchłani tej rozpaczy, w przerażeniu i z dłońmi ukochanego odbierającego mu życie… Resztką siły wszczepił palce między jego ciemne włosy i przybliżył twarz do własnej, leciutko jak za muśnięciem skrzydeł motyla, ocierając wargami o jego usta. Czuł ich miękką strukturę, smak papierosów i zjedzonego owocu, którego sok zasechł na ich powierzchni. Zanim anioły zagrają arię na jego pogrzebie chciał poczuć je ten jeden, jedyny raz, nawet jeżeli go odtrąci… Ale nie odtrącił. Zamiast tego uścisk na jego szyi zniknął, a dłonie jeszcze przed chwilą próbujące odebrać mu życie, objęły jego gorące policzki. Czerwone i rozpalone, miejscami blade, z drobnymi naczynkami prześwitującymi przez pergaminową skórę. Objął wątłymi ramionami jego kark i nie puszczał, dopóki ukochane wargi nie zaczęły całować żarliwiej, a wścibski język nie posiadł wnętrza jego ust niczym intruz domagający się uiszczenia zaległej zapłaty.
Palce jednego dotykały skóry drugiego, drugi w pragnieniu dotyku oddawał mu się kompletnie, bez oporów, każdym centymetrem swojego istnienia. Cisza dźwięczała w ich uszach, co jakiś czas przerywana głębszym westchnieniem, cichym jękiem, przyspieszonym oddechem. Wścibskie dłonie Toma dosięgły paska u spodni Billa i wniknęły za jego koszulkę, dotykając nagiej skóry brzucha, okrążyły pępek i pomknęły wyżej, ku sutkom, które zdążyły nabrzmieć, a brodawki wokół nich skurczyć się i uwypuklić poszczególne pagórki okalające je. Był tak podniecający, pragnął posiąść go tu i teraz, zerżnąć i pozbawić resztek godności, zresztą… I tak był szmatą, która za odrobinę przyjemności dałaby dupy każdemu. Czemu więc miał się ograniczać, gdy podawał mu się jak na tacy?
Uśmiechnął się złośliwie pod nosem, odrywając się od jego ust, by przesunąć językiem wzdłuż pulsującej tętnicy na jego szyi. Smakował wybornie, słodko i słono jednocześnie, pozbawiał go rozumu, wręcz całkowicie go wyłączał. Jak miał oponować, kiedy wcale oponować nie chciał…? Nie mógł nawet myśleć skutkach swoich czynów, choć cichy głos w głowie szeptał, że będzie żałował, niech przestanie i zostawi sytuację taką, jaka jest teraz. Zepchnął go jeszcze głębiej w czeluście swojej głowy, zakneblował, pozbawiwszy umysł sumienia.
Odsunął się od niego nagle, niczym rażony piorunem. Zaparłszy się obiema dłońmi po obu stronach jego ciała, rzucił mu przeciągłe spojrzenie. Bill wiedział, że coś czai się za tą czernią, bo stawały się tak przejmująco ciemne tylko wtedy, kiedy Tomowi przyszedł do głowy iście diabelny pomysł i… Dreszcz podekscytowania przebiegł wzdłuż pionu jego kręgosłupa, stawiając dęba drobne włoski na karku. Zszedł z kanapy i stanął wyprostowany, obserwując jak klatka piersiowa blondyna unosi się i opada, jak drży, błądząc spojrzeniem po ścianach pomieszczenia, byleby tylko nie spoczywało zbyt długo na Tomie.
            - Usiądź – poinstruował go, jednak nie przyniosło to żadnego skutku. Mimo tego, że Bill czuł się podekscytowany tą sytuacją, niebezpieczeństwem i chwilą grozy, był także spetryfikowany, skamieniały, niezdolny wykonać żadnego ruchu. Tak, jakby wszystkie mięśnie okalające jego szkielet spięły się i zesztywniały, tworząc jego postać niczym posąg z krwi i mięsa. – Nie słyszałeś co do ciebie mówiłem?! – Wplótł palce w jego włosy i pociągnął, aż bezwładne ciało opadło pośladkami na ziemię, a plecy wsparły się o kanapę. Rozpostarł ramiona na boki, po prostu patrząc i oddychając, będąc posłusznym i uległym, bo przecież takiego lubił go najbardziej. Zasłużył na bycie nikim, więc i z godnością odczuje na swoim ciele jego gniew…
            Odpiął guzik swoich spodni i rozsunął rozporek, sięgając za materiał bokserek; objął nabrzmiałego penisa dłonią i uwolnił spod okowów zbędnej odzieży. Bill wsparł wypielęgnowane dłonie o jego, teraz odrobinę obnażone biodra i rozchylił wargi, przesuwając kusząco językiem po ich konturach. Tom, zwabiony tym widokiem, złapał jego głowę oburącz i wsunął się bez skrępowania do wnętrza jego ust, docierając główką do samego gardła. Poczuł jego śliskie ścianki, oblekającą go wilgoć, a następnie schylił głowę, by obejrzeć swoje dzieło; spotkało go niewinne spojrzenie dużych, orzechowych tęczówek, błyszczących od łez. Chyba się zakrztusił i już miał się wycofywać, gdy Bill, naśladując odruch przełykania, zamknął go w jeszcze większej ciasnocie własnych ust. Objął go dłonią u nasady i zastępując nią wilgoć własnych ust, przeciągnął do samego napletka i z powrotem, odciągając cienką fałdkę skóry. Czuł pod opuszkami palców każdą uwypuklającą się żyłkę, każdą nierówność, to, jak jego skóra jest delikatna i podatna na dotyk. Zahipnotyzowany każdym z bodźców, uwiedziony rozkoszą i dalszą obietnicą jego wielkości idealnie pasującej, by mógł go objąć i zrobić dobrze ustami, odsunął swoją twarz na kilka centymetrów, by przyjrzeć się wyprężonej erekcji tuż przed własnym nosem i aż westchnął z wrażenia; koniuszkiem języka zahaczył o obnażone ujście cewki moczowej, zamknął żołądź we wnętrzu ust i mocno się na niej zassał. Chwycił dłońmi pośladki Toma i przyciągając go w swoją stronę znów wziął go głęboko, do oporu, na tyle, na ile pozwalała mu własna fizyczność.
            Tom tracił grunt pod stopami, a przyjemna błogość objęła jego sylwetkę. Dawno nie czuł się tak lekki, nie pamiętał, aby czyjekolwiek usta potrafiły lepiej się nim zająć. Nikt nie brał go tak głęboko, nikt nie potrafił przełknąć jego nasienia bez oporów i jeszcze uśmiechnąć się przy tym, oblizawszy kąciki warg spić resztki jego spełnienia, by nasycić się nim i dłużej mieć go w sobie. Bill był wspaniały i chciał go zerżnąć, tu, teraz… Pieprzyć, dopóki nie poczuje się całkowicie jego, a pośladków nie pokryje szkarłat. Wstąpił w niego demon, nie chciał być delikatny, nawet nie potrafił. Kto myślałby o delikatności, gdy piekielne języki ognia smagałyby jego plecy? Na pewno nie on. Nie Tom.
            Odepchnął go od siebie, a ten, zachwiawszy się, opadł plecami na twardą podłogę. Uniósł się szybko na łokciach, nie rozumiejąc nic; przecież był dobry, robił to najlepiej jak potrafił, oddał mu resztki godności, i… to nie wystarczało…? Nie był wystarczająco dobry…?
            Nim wykonał jakikolwiek inny ruch, zorientował się, że leży na brzuchu, a jego biodra siłą zostały wypchnięte ku górze. No tak, chciał skończyć w nim, to było do przewidzenia… Poczuł mocne uderzenie na swoim pośladku, aż syknął pod nosem i chciał protestować, strzelić mu w twarz i opuścić jego gabinet, lecz zamiast tego, znów wtulił policzek w zimne panele, za sprawą dużej, silnej, męskiej dłoni między jego barkami. Pięknie, jest ugotowany i nie zdoła zrobić nic więcej… Rzucił mu rozwścieczone spojrzenie zaciskając kurczowo nogi. Niczego mu nie ułatwi, o nie, nie tym razem.
Zdarł jego spodnie wraz z bielizną do połowy ud, eksponując dla swoich oczu tylko tyle, ile akurat potrzebował. Objął dłońmi jego szczupłe uda i rozchylił na tyle szeroko, by móc dostrzec ukryty okrąg mięśni między jego pośladkami, strzegących największych cielesnych rozkoszy, jakie tylko mógł mu ofiarować.  Znów zaczęła podobać mu się ta gra, co się z nim działo…? Raz psioczył, to znów się poddawał, zniewolony dotykiem. Był więźniem całej tej sytuacji, ledwie sługą…
            - Zerżnij mnie… - Do uszu Toma dobiegło ciche pragnienie drugiego człowieka. Jego męskość zareagowała nabrzmiewając jeszcze mocniej, a ciśnienie rozrywające wtenczas jego żyły, skupiło się na jego penisie. – Pieprz mnie, rżnij! – ponaglił swoje żądanie, bo i sam zdążył się nieźle podniecić, choć jeszcze przed chwilą wył z przerażenia. Jednak ten miał inne zamiary, był bezlitosny… Zwilżył palce własną śliną, potarł zaciśnięte mięśnie wokół jego wejścia i wniknął w niego łatwo. Wpierw jednym, później dwoma, aż dotarł do trzech palców. Rozchylał je, to ocierał się o wilgotne ścianki wyścielające jego wnętrze, to wyjmował na kilka centymetrów, by patrzeć, jak zaciska się na nim, pozwolić, by wyobraźnia zobaczyła coś innego niż palce, by poczuł tę ciasnotę gdzie indziej, niż na członkach własnej dłoni… Znów wniknął w niego, tym razem głębiej, mocniej, brutalniej, boleśniej, gwałtowniej. Chciał rozerwać go na strzępy, nie zostawić nic, by i też nikt inny nie mógł go posiąść, już nigdy… By brzydził się obcego dotyku i jeżeli wracałby do pragnień, wracałby tylko do tych, w których znajduje się w jego, Toma, ramionach.
            Pieścił się sam, obserwując to przedstawienie, dopóki skurcz nie objął jego podbrzusza, a lepka ciecz spełnienia nie wytrysnęła z jego penisa, osiadając grubymi kroplami na obnażonych pośladkach Billa. Wracał do siebie powoli, wiedząc, że zaspokoił się egoistycznie nawet nie spełniając jego prośby, wykorzystał go i poniżył, dając ponieść się nerwom.
            - Wynocha stąd, ale już! – zagrzmiał, czując, że jeżeli dalej tak pójdzie, rozklei się i zacznie błagać go o przebaczenie. Nie mógł tego zrobić i już, wolał pozbyć się widoku jego zawiedzionej twarzy, kiedy znów na niego spojrzy.
            - Ale Tom, my, przecież… - Bill zdawał się mieć za nic to, że wykorzystano jego ciało i potraktowano jak zwykłą, szmacianą zabawkę.
            - Jazda, nie chcę cię widzieć!
            - Ale dlaczego? – Wciąż nie rozumiał tego, co tutaj zaszło, był rozkojarzony. Tom szybko wsunął bieliznę i spodnie na biodra, nerwowo zapinając sprzączkę od paska. Nie mając innego wyjścia Bill zrobił to samo, jednak zamiast wyjść, usiadł na kanapie, składając na kolanach dłonie w koszyczek. – Myślałem, że…
            Minuty płynęły, lecz żaden z nich nie odzywał się przez dłuższą chwilę, każdy skupiony na własnych myślach, w swoim własnym świecie. Nie wiedzieli czy odpuścić i pójść dalej, czy też wciąż obstawiać przy swoim. Nad Tomem przejął kontrolę honor i duma, męskie ego, wściekłość płynąca wraz z nurtem krwi. Nie wiedział co się z nim dzieje; zawsze opanowany, spokojny i skory do rozmowy, tak teraz ani nie chciał nikogo słuchać, tym bardziej jego, Billa. Chciał się go pozbyć. Ot tak, jak najprędzej, zapomnieć.
            Ale czy można zapomnieć krzywdy raz uczynione…? Czas nie leczy ran, pozwala jedynie zabliźnić się im i zniwelować krwawienie.
            - Nie ma o czym myśleć, wynocha, spierdalaj, bo i tak niszczysz mnie i moją karierę! Jak nie da się po dobroci, sam cię stąd wypierdolę.
            Nie chciał odpuszczać, ale słysząc jego głos, jego gniew… Czuł się jeszcze podlej. W końcu pozwolił zrobić ze sobą wszystko co rzewnie mu się podobało i dostał za tą zapłatę… Dusząc smutek i łzy, które nabiegły mu do oczu, bez słowa odszedł. Odszedł, prąc przed siebie, nie wiedząc dokąd pójść, gdzie się podziać.
~
            Przewracał beznamiętnie kolejne strony magazynu modowego, nie czując kompletnie nic. Ogarnęła go znieczulica, pustka, totalna obojętność na wszystko, co działo się wokół. Mogli go zabić, mogli wznieść na piedestał świętości, wciąż miał cały świat za nic i właściwie wcale go nie obchodził. Wciąż czuł w ustach gorzki smak porażki zmieszanej z jego spermą, było to obrzydliwe, lecz nawet tego nie zdołał odczuć.
            Zgnił, przesiąkł nicością do szpiku kości, jakby był powietrzem, a świat obok stał się jedynie filmem, zmieniającym się klatka po klatce.
            Wiedział też, że spieprzył, ale nie potrafił inaczej, było w tym facecie coś, co go przyciągało. Jakaś tajemnica, nowość, dreszcz emocji. Złe przeczucie. A Tom…? Miał się nim przejmować, gdy bez precedensów kazał mu spierdalać ze swojego życia, uprzednio wpychając mu kutasa do ust, którym niemal się zadławił?
            „Pomińmy, że ciągnąłem mu z uwielbieniem…”, zganił się za własne, głupawe myśli i pokręcił głową z dezaprobatą.
            Wolny duchem, choć poniżony do granic możliwości, poszedł wziąć prysznic i odświeżony, elegancko ubrany, zszedł do jednej z knajpek mieszczących się pod jego apartamentowcem, by napić się pysznej kawy i dać zarobić ludziom, którzy przygotują dla niego śniadanie. Uwielbiał życie bogacza, człowieka, którego twarz i ciało staje się ikoną, nawet jeżeli przez tylu zostało zeszmacone i wzgardzone. Podbudowywała go myśl, że pragnie go tyle kobiet i mężczyzn, tylu mógłby mieć na ledwie skinienie palcem…
            Kto go straci, niech żałuje. Jest tylko jeden, więcej nie będzie.
            „Tylko czemu wciąż, w głębi duszy myślisz o Tomie, by obronił cię przed fleszem reflektorów i wstydem, którego możesz sam sobie narobić…?”.

~
                I znów powitały go światła stroboskopów zawieszone pod sufitem, znów przedzierał się przez tłum śmierdzących alkoholem ciał, by jak najprędzej dostać się do baru. Zajął miejsce jak najbardziej oddalone od innych, gestem zaznaczając znajomemu barmanowi, że zamawia to, co zawsze. Wszyscy dobrze go tu znali, zawsze upijał się niemal do nieprzytomności gdy coś go gryzło i pozwalał, by laski łasiły się do niego, prężyły zgrabne ciała w nadziei na coś więcej. Ale nie dzisiaj, dzisiaj chciał być sam i w tej oto samotności przeżyć dręczące go myśli. Nabroił, o tak, jeszcze jak… Rzekłby, że nigdy przedtem nie poniosło go aż tak, nie pozwolił sobie puścić wodzy, zachowywał granice. Czymże była Carmen w porównaniu z tym, co mu zrobił…? Jak on musiał się czuć? Ale należało mu się! Mógł nie iść nigdzie z tamtym, mógł przecież odmówić, a nie zrobił tego! Tak wiele mówił, tyle obiecywał i na co zdało się to wszystko?
            Nie miał nic oprócz swojej pracy, pieniędzy, renomy i jego. Wszystkie rzeczy blakły w cieniu tego, którego sobie ukochał, ale aż wstyd było mu przyznać to przed samym sobą.
            - Och Boże, Tom, coś ty narobił…? – mruknął do siebie pod nosem, wpatrując się w szklankę bursztynowego płynu tuż przed sobą. Przyparł grawerowane szkło do ust i opróżnił jego zawartość jednym haustem, z hukiem odstawiając na blat, by wszyscy wiedzieli, że chce jeszcze.
            Minęło już parę dni, a każde z nich milczało… Jak to będzie dalej, jak będzie? Czy powinien się odezwać, porozmawiać z kimś, dać znać, że nic nie jest takie jak być powinno? Przeprosić? Może powinien pójść do niego z wielkim bukietem krwistych róż, które uwielbiał i błagać na kolanach o przebaczenie?
            Między tymi rozterkami, zauważył w tłumie znajomą sylwetkę, błysk krótkich, brązowych włosów. Nim zdążył się zorientować, jego postać zmaterializowała się tuż przed nim, tak wyraźna jak nigdy dotąd, bo przecież wtedy, kiedy to wszystko się stało, nie zdołał zarejestrować wszystkich szczegółów jego twarzy.
            - Mam wszystko, co należało kiedyś do ciebie. Jesteś zerem, Tomie Kaulitz… Całkowitym zerem. – zanosząc się śmiechem, obrzucił go lodowatym spojrzeniem. Ubodły go jego słowa, dlatego ośmielony działaniem alkoholu, rzucił się na niego z pięściami, wpierw celując w szczękę, która odskoczyła w bok pod wpływem siły uderzenia.
            - Licz się ze słowami! – odkrzyknął, a później nie wiedział co się dzieje. Chciał zabić, zamordować, sprowadzić go na ziemię i zetrzeć ten debilny uśmieszek z twarzy! Poczuł tylko szarpnięcie na ramionach, jak ktoś ciągnie go w tył, powtarzając:

            „Pan pójdzie z nami…”.

1 komentarz:

  1. Bedę pierwsza? :D Ooch Tom, ten impulsywny Tom... Alkohol odebrał mu zdrowy rozsądek i co z tego ma? Trafi do aresztu za to, że rzucił się na Theo. Ale powiedzmy sobie szczerze, czy ktoś odczuwający całą gamę emocji i dodatkowo zamroczony alkoholem, zachowałby trzeźwość umysłu wobec takiej prowokacji? Nie wydaje mi się...
    Powiedz mi, dlaczego oni ciągle mają pod górkę? No dlaczego? Lubisz ich dreczyc,co? xD Znam to skądś XD
    I choć mam mało czasu i często czytam teksty z wielkim opóźnieniem, to czekam na kontynuację z wielką niecierpliwością!
    Buziaki kochana! Niech wena Cię nie opuszcza :*

    OdpowiedzUsuń