poniedziałek, 26 czerwca 2017

22

Rozdział XXII

Nieufność to mgła,
co przynosi tylko ciszę.
Jak klatka ze szkła,
nie pozwala nam się słyszeć”.


~

            Uchyliłem niechętnie powieki, obudziwszy wśród smrodu, brudu, goryczy własnego upadku. Petami przepalona pościel, prześcieradło nasączone moją własną spermą. Ujadanie psa. Papierek po czekoladowym cukierku, zużyta strzykawka bez igły. Wszystko ma swój czas, nawet degenerująca zmysły choroba duszy. Nadtrawiona rdzą, wciąż wychyla spojrzenie ponad horyzont, jakkolwiek mogłoby to ukoić jej frasunek.
            Skopałem z siebie truchło kołdry, spuściwszy bose stopy na równie zasyfiały dywan. Pies wykorzystując sytuację, wsparł się przednimi łapami o obnażone udo. Spojrzałem na zwierzę jak na debila, schwyciwszy przednie kończyny, niemal gruchocząc kości, odrzuciłem psie ciało na środek pokoju.
            - Spierdalaj, kundlu! – warknąłem przez zaciśnięte zęby, wstając. Podkulił ogon pod siebie, z przerażenia chowając w szczelinie za podstarzałym segmentem. Do cudowności aromatów wiszących w powietrzu niźli mgła, dojdzie zapach psich szczyn. Mało mnie to obchodzi, tak czy siak nie zamierzam tu zostać. Jeszcze kilka dni, parę nocy i zostawię tę kurwę samą, by zdechła załapawszy byle jakie choróbsko.
            Bez środków do życia, skazany sam na siebie, upodlony. Znów nowy facet rżnie moją schlaną matkę za ścianą, jakże cudownie. Głębia jej uczuć głębokością dorównuje kałuży na asfalcie, upokorzy się dla pieniędzy, kolejnej butelki taniej wódki. Jak teraz mam stąd wyjść, żeby się odlać? Jebać nagość rodzicielki i jej nowego kumpla, czy też podlać uryną kwiatki? Pierdolę to, dość już samego siebie obdarłem z honoru.
            Kołatanie serca w piersi, niźli ofiary gonionej przez drapieżnika. Skręcam w jedną ulic wiedząc czego szukam i co chcę odnaleźć. Zdecydowałem się na ten krok… Będzie mój, a nawet jeżeli będzie się przeciwstawiał, znajdę sposób, by spełnić najskrytsze z marzeń. Jakiś nędzarz nurkował w śmietniku zatopiwszy się w nim do połowy ciała. Nisko trzeba upaść, by szukać resztek jedzenia wśród szczurów, siedliska bakterii, zabójczego dla delikatnego żołądka. Idę dalej, założywszy kaptur czarnej bluzy na głowę. Wolę ukrywać swą tożsamość, nie przyznawać się do niej. Cień opadający na moją twarz daje mi poczucie bezpieczeństwa, choć przecież gdybym chciał, pogruchotałbym kości każdemu potencjalnemu złodziejaszkowi. Raz, że nie miał z czego mnie okraść, dwa, lata poświęcone studiowaniu człowieczej anatomii nadały kunszt moim dłoniom. Wiem jak zabić bezboleśnie, wiem jak to zrobić, by wili się w agonii. Każdy układ, każdą tkankę, każdą słabość, lichość i hipotetyczną chorobę. Wielki umysł w kruchej powłoce ziemskiego życia.
            Dzięki metempsychozie, przyszłe wcielenie będzie doskonalsze, wiem o tym. Tymczasem skupiam się na osiągnięciu małych celów, zrealizowaniu marzeń, wyrwaniu z gówna, w którym tkwię po pas, a nawet wyżej. Dosięgło już linii sutków, nie mogę pozwolić, by zawędrowawszy ku nozdrzom, odebrało oddech.
Kopnąłem przypadkowy kamień, echo turlającego się po chodniku odłamka skały dopadło moich uszu. Ciekawski wzrok powędrował poprzez rysy oddzielające od siebie poszczególne płyty ścieżki; leciał tak płynnie, w zapomnieniu, jakby nie obchodziło go nic, zupełnie nic. Byłem prawie u celu, przy jego domostwie. Wtem wielkie, czarne auto nadjechało niewiadomo skąd, parkując z piskiem opon tuż przed jego drzwiami. Wykorzystując własną przebiegłość skryłem się w bujnej roślinności imitującej wysoki płot oraz rozchyliłem nieco gałęzie, by spomiędzy smagających mą twarz liści, dokładnie widzieć o co chodzi. Nie mogłem przecież się zdemaskować, gdyby to był właśnie on, Bill… Miałby mnie za totalnego wariata i splunął mi w gębę, o ile w ogóle zaszczyciłby mnie spojrzeniem swoich pięknych, kasztanowych oczu.
            Gwałtownie otwarłszy drzwi ze strony pasażera, wypadł z auta jak huragan, zasłaniając usta dłonią, lecz oczy… Błyszczące od łez, z drobnymi zmarszczkami w kącikach zdradzały, że został rozbawiony. Wyglądał zjawiskowo. Grube łańcuchy biżuterii oplatały smukłą szyję, szara bluzka włożona w ciemne, obcisłe spodnie, metal sprzączki paska błysnął w świetle latarni. Czarna, zwiewna ramoneska bez rękawów marszcząca na brzuchu, opływająca sylwetkę, rękawiczki bez palców, za to zdobione paskami jaśniejszej skóry. Oczy podkreślone mocnym, rockowym akcentem, pełne, słodkie, błyszczące pudrowo-różową pomadką wargi, rozpuszczone, miękkie włosy, z białymi dredami prześwitującymi przez granatową czerń. Tatuaż na lewym przedramieniu. Tak się zagapiłem na jego zjawiskowość, iż umknął mi moment, gdy drzwi otworzyły się z drugiej strony, a jego filigranowe ciało zostało przyparte do lakierowanej powierzchni. Silny, wysportowany mężczyzna, koło trzydziestki, przystojny jak młody bóg, albo i lepiej. Wsparł dłoń o karoserię z prawej strony jego głowy, chwycił podbródek między palce, wgryzł w wypielęgnowane usta, wypełniając językiem po same migdałki. Bill owinął jedno ze szczupłych ud wokół jego bioder, przypierając do siebie, by poczuł rozmiar jego podniecenia. Pozwalał bezwstydnie całować się po szyi, przymrużywszy powieki, wzdychał na tyle głośno, bym mógł go słyszeć. Dłoń zakończona francuskim, czarno-białym manicure’m na paznokciach wbiła się w jego kark, odbijając pocałunek, zagłębiając w ustach tego drugiego. 
Źrenice rozszerzyły mi się ze zdziwienia, patrzyłem i nie wierzyłem w to, co widzę. Ale, ale… Ale jak to? Przecież miał, kurwa, czekać na mnie! Mi był zapisany w gwiazdach! MI! Nie jemu, kimkolwiek owy ktoś był! To na mnie miał patrzeć i mnie tak całować! Wściekłość zawrzała w całym moim organizmie, trzęsłem się, nawet tego nie wiedząc. Co najlepsze, nie wiem kiedy moja dłoń wylądowała w spodniach, obejmując nabrzmiałego penisa, gotowego, by wbić się w jego ciało miękko niźli nóż w masło. Zakryłem usta dłonią, by nie zacząć jęczeć jak opętany, spomiędzy przerzedzonych gałęzi doskonale widząc co wyprawiają… Upadł przed nim na kolana, wydobywając erekcję z okowów ubrań i, bezwstydnie, zassał go po samą linię jąder nie spuszczając wzroku z twarzy swojego kochanka.
A ja stałem w tych krzakach, pieprząc sam siebie, własną ręką. Jak nisko trzeba upaść, by w furii napalić się jak młody chłopak w obliczu pierwszego razu i za nic mając, że nie znajduję się we własnym łóżku (własnym, jak własnym), trzepać sobie na środku ulicy, kiedy nóż widelec, ktokolwiek może mnie przyłapać… Zupełnie jak ich.
~
- Wiele spodziewałbym się po tym człowieku, lecz na pewno nie tego, że jest tak agresywny – Skrzywił się malowniczo, mieszając słomką w swoim drinku.
            - W afekcie można popełnić najgorszą ze zbrodni, nie lekceważ tego. – Natalie stwierdziła rzeczowo, unosząc brew i pociągając sążnistego łyka z plastikowego kubka wypełnionego do połowy bursztynowym płynem. Biała otoczka piany osiadła ponad jej górną wargą, szybko otarła ją wierzchem dłoni. Bill tego wieczoru miał chęć na kolorowe, wysokoprocentowe trunki, chciał się po prostu urżnąć, ażeby wyłączyć myślenie i przestać analizować. Mogło być jeszcze gorzej, fakt, jeżeli schleje się na smutno. W innym przypadku nic nie będzie w stanie zepsuć jego znamienitego humoru. Też, być może, doda odwagi ku działaniom… Zrzuci na dalszy tor to, co w nim wrzało wywoławszy niechęć.
            - Powinienem się cieszyć, a jakoś… Mam ochotę wyciągnąć go z tego pierdla. – Skarcił w myślach własny imbecylizm, bo w końcu nie powinien się przejmować, nie? Był dumny ze swoich ran, wbrew pozorom. Chociaż on, Tom, nigdy nie zostawiłby go bez pomocy w podobnej sytuacji… A może jednak? Przecież udowodnił mu, że tak naprawdę, wszystkiego można się po nim spodziewać i nic, ale to nic, nie powinno go dziwić.
            - Pogrzało cię. Masz temperaturę? – przyłożyła dłoń do jego czoła, którą automatycznie strącił, wywołując salwę śmiechu wstrząsającą kobiecym ciałem.
            - Nie, Nat. Po prostu nie można go tak zostawić, przecież to dobry człowiek.
            - I mówisz to mimo tego, że dorobił ci poroże, którego żaden jeleń by się nie powstydził?
            - Sama wiesz, że nie byłem święty, a pierdolnięty i zazdrosny. Poza tym, też go zdradziłem…
            - Co proszę?
            - Ech, kurwa, nieważne. Zadzwoń do Oliwii, opowie ci to lepiej niż ja, nie chcę do tego wracać, było i już. Nic mnie nie usprawiedliwia, najebałem się jak szmata i ot, stało się, nawet nie pamiętam, może jakieś początkowe urywki.
            Uniosła ręce ponad głowę, w geście poddaństwa i nie powiedziała już nic, wlepiając spojrzenie w bok, na jakiegoś przystojnego faceta siedzącego przy stoliku obok. Bill jednak, niewzruszony, kontynuował swój monolog, dalej mącąc napój wypełniający wysoką szklankę.
            - Nic, nic go nie usprawiedliwia… Jadę tam. – Wstał nagle, odrzucił słomkę na drewniany blat, opróżniwszy szkło do cna. Huk rąbniętego z impetem naczynia rozerwał niemal membranę chroniącą słuch. Posiadał odpowiednią wiedzę, Natalie nie wytrzymała nie wyjawiwszy wszystkich szczegółów. Wprawił ją w osłupienie, gdy tak po prostu odszedł, wychodząc z lokalu.
            Zależy mu… Zależy.
            - Miłość jest ślepa… - Wywróciła z oczami, samej unosząc ciało do pionu. Jak gdyby nigdy nic, odważniejsza dzięki wypitemu alkoholowi, podeszła do mężczyzny, który wcześniej przykuł jej wzrok. No cóż, Bill uciekł, to może choć ona ma szansę na przystojnego faceta w swoim łóżku tej nocy, bez żadnych zobowiązań.
            Bladego pojęcia nie posiadał cóż w niego wstąpiło, iż tak nagle, bez żadnych oczekiwań czy też zobowiązań postanowił wybawić go z opresji. Być może przemówiło przez niego ukryte podskórnie dobro, bądź udowodnić chciał, – jemu, sobie – iż jest wartościowy. Mimo kłód, jakie los podłożył pod ich stopami, wciąż chciał zdobyć… Nieważne jak, nieważne gdzie i kiedy, pragnienia zamgliły trzeźwy osąd. Wiedział przecież, że jest idiotą goniąc za czymś, co nigdy nie będzie jego. Działali na siebie toksycznie, tak, jak funkcjonować potrafili z dala od siebie, tęskniąc, nienawidząc, schodząc raz po raz, umiejętności nie nabyli, ażeby tworzyć zdrowy związek, polegający na czymś więcej niż wspaniałym seksie. Zastanowił się przez chwilę, może tylko to go do niego, Toma, ciągnęło? Wielkość przyrodzenia, cudowne rżnięcie, emocje, których nie wzbudził żaden inny?
            Wszystko jedno, zamrożono mu serce w piersi. Jedynie instynkt podpowiadał co należy zrobić.
            Pchnął ciężkie drzwi i schował dłonie w kieszeniach, rozglądając z ciekawością na boki. Pusty hall, żadnej recepcji, czegokolwiek, co też mogłoby wskazać mu właściwą drogę, naprowadzić na trop skazanego. Kątem oka spostrzegł schody, których pionem niespiesznie się wspiął.
            Przytrzymawszy potężnej poręczy, przyłożył dłoń do śródpiersia, chyląc nieco ku ziemi. Serce kołatało jak oszalałe w klatce żeber, nie tyle co z wysiłku, a emocji. Strachu. Lęku, iż obłęd w oczach drugiego upodli jego duszę… Zawsze powstaje, to prawda, ale wolałby uniknąć niepotrzebnych negatywów w swoim, jeszcze dość krótkim, życiu. „Dalej, idź dalej tym korytarzem”, powtórzył w myślach, czując siłę między włóknami mięśnia prostego, a krawieckiego.
            Wiedziony instynktem, pozwolił stopom prowadzić ciało w wyznaczonym kierunku. Miał wrażenie, że zwariował, czuł jego zapach igrający między rozszczepionymi atomami powietrza. Zawsze by go rozpoznał… Toksyczna miłość, wrysowana podskórnie, szerokością czarnego atramentu. Złożą go do trumny z inkaustem ukochanego.
            Wetknął głowę w szparę między rozchylonymi drzwiami, rozejrzawszy wokół z błyskiem w oku. Czuł się jak złodziej, a co najzabawniejsze… Podniecała go cała ta sytuacja, choć tak bardzo psychodeliczna. Czy może był tak mocno odrealniony przez alkohol i szereg innych, pobocznych substancji? Nigdy tu nie był, chory obraz, dla najgorszych złoczyńców. I on… Z dłońmi skrzyżowanymi w wolnej przestrzeni między kolanami, spuszczona głowa. Tak bardzo samotny, skrzywdzony, pozbawiony nadziei…
            Jeden krok, drugi, dziesiąty. Wszczepił dłoń we własne biodro, oparłszy o jeden z prętów prywatnego więzienia.
            - Hej… Spóźniłem się, ale zawsze wrócę - I wtedy uniósł na niego swój wzrok. Wystrzelił jak z procy, schwyciwszy za potylicę obojgiem skrępowanych rąk, aż cała jego fizyczność wklęsła w stalową konstrukcję. Ledwo, bo ledwo, ale dosięgnął jego warg, zatapiając całe uczucie w miękiszu ust.
            Bezgłośne „przepraszam…”, oni zrozumieli bez słów.
            - Zawsze cię odnajdę…
            Wrócił, by zostać w piekle?
~
Pierdolony kundel mimo wszystko, co możecie myśleć, został ze mną. Kochałem go swoją popieprzoną miłością wiedząc, iż jego wnętrze jest głębsze, niż połowy ludzkości. Bardzo go skrzywdziłem, miotając w zapomnieniu codzienności. Ależ cóż mogę zrobić z przeszłością? Nic. Teraz, gdy otrzeźwiałem z piekielności jaką zgotował mi los, mogłem zaopiekować się nim jak należy. Nie ufał mi, ale z każdym dniem coraz mocniej przekonywał się, że jest we mnie wpisany.
Biedne, stare psisko. Niewiele życia już mu zostało, chociaż wynagrodzę mu wszelakie cierpienia, które zadałem.
Odłożyłem skalpel na blat, upadając na kolana, by objąć jego cielsko w siłę swoich ramion. Wsparł się przednimi łapami o mój tors i oblizał szorstkim językiem moją twarz.
- Ja pierdolę, weź się, psie… - Zacząłem się śmiać, mierzwiąc sierść na jego łbie. Cokolwiek by się nie działo, on zostanie, zawsze.
Zupełnie jak Bill… Mój Bill.
Pomyślałem, wiedząc, co degeneruje moje psisko. Smutne spojrzenie w ufne oczy, profil pyska schwycony oburącz, skręcony kark, opadł bezwiednie na umięśnione uda, nie zaczerpnąwszy już powietrza. Wlepiłem przez chwilę spojrzenie w obraz przede mną, chyba czując nawet jakąś nostalgię. Szybko zwróciłem się ku niemu.
- Przepraszam…
I zostawiłem go, pod osłoną nocy zakopawszy pod rozłożystym dębem w moim ogrodzie. Ciekawe, czy kolejne trofeum spocznie koło psiego truchła… Mój Bill… Na mojej farmie trupów.