czwartek, 22 grudnia 2016

18, część 2

 Rozdział XVIII,
część II.





- Carmen? – zagrzmiał, bez mrugnięcia okiem wpatrując w piękną kobietę przed sobą. Przecież nie mógł zapomnieć jej twarzy, lunatycznie odwiedzała go w snach niemal każdej nocy. Przyczyna jego zagłady i może małe pragnienie…? Może jej fizyczność oddziaływała na niego w zły sposób, może wyzwalała w nim uśpione żądze, które jego męskość podświadomie pragnęła ugasić? Może, ale… Wiedział przecież kogo tak naprawdę kocha i jak wiele zniszczył poddając się złym podszeptom umysłu. Musiał być silniejszy, nie pozwolić, aby historia zatoczyła koło. Miał przychylność Billa, ba, nawet pozwolił mu się dotknąć, całować, więc teraz kiedy ta cienka nić porozumienia ledwie została odbudowana, ma to zniszczyć? Po jego trupie…
- Już nie pamiętasz? – zdziwiła się sztucznie, układając pełne usta w dzióbek. – Cóż, zbyt bystry nigdy nie byłeś… - zadrwiła, podpierając się dłońmi w talii. Jej cyniczny uśmieszek doprowadzał go do szału! Miał chęć złapać ją za te sztuczne, czarne kudły i wyszarpać, dopóki fałszywe kosmyki nie odkleją się od skóry jej głowy.
- Co tu robisz? Ty w takim miejscu? Myślałem, że to porządna impreza i nie wpuszczają dziwek.
Muzyka dudniła w jego uszach, kolorowe światła zlewały w jedną całość, zabrakło w płucach tchu. Coś mówiło mu, że wszystko zostało ukartowane i to, że spotkał się akurat teraz z nią twarzą w twarz nie jest przypadkiem. Byłby zdolny uwierzyć w to, gdyby wcześniej nie przyuważył Billa opuszczającego imprezę z jegomościem, któremu dziwnie patrzyło z oczu. A może tylko mu się wydawało? W końcu jego twarz widział jedynie z daleka, nie był w stanie powiedzieć zbyt wiele…
- Nie dość, że mało bystry, to jeszcze cham! – Wydęła usta, zmieniając pozycję. Przez chwilę zniknęła Tomowi z pola widzenia, a następnie zlokalizowała się tuż za nim, opierając drobne dłonie na jego umięśnionych barkach; poczuł jak długie, wystylizowane paznokcie wbijają się w jego skórę przez materiał marynarki. – Ale za to wciąż seksowny… - Przybliżała się, by zagryźć płatek jego ucha między zębami, odurzała wonią słodkich, ciężkich perfum. Jeszcze mocniej zakręciło mu się w głowie, złość wezbrała w jego wnętrzu niczym fale na wzburzonym oceanie. Czuł obrzydzenie, niechęć, pragnienie mordu, uduszenia tej poczwary! Nie, on tego nie wytrzyma… Ten dotyk palił i to bynajmniej nie w dobrym guście. Palił, bo czuł się brudny. Czuł się ohydny i obdarty z godności, honoru, własnego ego. Czuł, że jeżeli tego nie przerwie, coś obumrze w nim bezpowrotnie i kto wie? Może żeby wyzbyć się tych uczuć, byłby zgoła gotów znów rzucić się w wir przygody i nie daj Boże, przelecieć ją przy ludziach?
 Tom odwrócił się prędko i złapał ją za nadgarstki, odsuwając od siebie na bezpieczną odległość.
- Szmaty nie są w moim guście. – wycedził przez zaciśnięte zęby, a następnie odepchnął ją szorstko. Zachwiała się na własnych nogach, drżącymi kończynami zataczając się o parę metrów w tył, po czym upadła na twardą posadzkę. Od razu uniosła się na łokciach, obrzuciwszy go jadowitym spojrzeniem.
- Tak teraz traktuje się kobiety?! Ochrona?! Gdzie jest ochrona! Proszę go wyprowadzić! To… to! To jest jakiś…! - zachłysnęła się powietrzem, celując w Toma palcem wskazującym. – Znęca się nade mną! Próbował mnie molestować i zgwałcić! Naruszył moją nietykalność cielesną!
- Sam wyjdę. – Skinął głową w stronę nagromadzonego wokół nich tłumu ludzi.
- Dewiant! Zboczeniec! PEDAŁ!
Jednak nie zdołał tego usłyszeć, myślami był daleko stąd… Błądził i potykał się przez to, czego nie wiedział. A chciał wiedzieć… Chciał wiedzieć gdzie jest Bill, uwolnić go, odebrać, zdobyć. Był wściekły, nie wiedział co bardziej go dręczy; żal, że mógł z własnej woli wybrać innego, czy złość, że ktoś to wszystko ustawił…?
Podświadomie czuł, że dzieje się coś niedobrego…
~
            Ogień przeszył moje ciało, gdy zamknęły się za nami drzwi przypadkowego, luksusowego, hotelowego pokoju. Byłem zamroczony pożądaniem, a mój świat zniknął, zawęził się do tego pomieszczenia, tego ułamka wszechświata, na który składaliśmy się my, w tej chwili – razem, jako jedna całość idealnie dopełniająca luki powstałe przez upływ czasu. W końcu, po tylu latach czekania, w końcu był mój! Bardziej niż chętny i podniecony, wręcz spragniony.
            Szukał wargami moich warg, lunatycznie błądził  po odznaczającym się na szyi zgrubieniu patetycznie nazwanym jabłkiem Adama. Przygryzł skórę podbródka, a następnie wpił się w moje usta jak zwodzony uzależnieniem lekoman. Całował zapamiętale, szalenie, jakby brakowało mu pożywienia, zapomniał czym w istocie jest rozsądek. Chwyciłem dłońmi jego wąskie barki i przesunąłem palcami wzdłuż ramion, zacisnąłem w dłoniach skórę na jego biodrach i bez skrupułów rzuciłem bezwładne ciało na śnieżnobiałą pościel. Machinalnie uniósł się na łokciach i zdmuchując rozwichrzone włosy z twarzy, rzucił mi wyzywające spojrzenie. Na jego ustach czaił się złośliwy uśmiech, a w oku zabłysnął podstępny ognik. Szybko skonfrontował się z rzeczywistością i usiadł w siadzie skrzyżnym; schwyciwszy poły mojej marynarki, gwałtownie przyciągnął do siebie, otarł torsem o mój wciąż skryty za białą koszulą od garnituru i pociągnął na siebie, oplótłszy uda wokół moich bioder niczym ośmiornica schwyciwszy swą ofiarę. Poczułem jak wsuwa dłonie pod materiał na moich plecach i kluczy długimi, zziębniętymi palcami po ich powierzchni.
            A więc chciał się bawić…
            - Nie drażni się lwa, przebywając z nim w jednej jaskini – zaśmiałem się – To moja jama, będzie tak, jak ja chcę. – Mój ton sam w sobie oświadczał, że nie życzę sobie żadnych sprzeciwów. Posłusznie zwrócił mi wolność, odrzucając ramiona za głowę. Wyprężył swe ciało, przymknąwszy powieki koniuszkiem języka lubieżnie przesunął po konturach swoich warg.
            Gwałtownie wciągnąłem powietrze, zsuwając marynarkę ze swoich ramion; odrzuciłem ją za siebie. Byłem podekscytowany, chciałem go, chciałem jak najprędzej pozbyć się zbędnego materiału, który wciąż okrywał moje ciało. O czym, do kurwy, myślałem, ubierając się? Powinienem wiedzieć lepiej, nie pozwolić, aby takie szczegóły zabierały mój cenny czas w chwilach jak ta!
            Ułożył dłoń na moim karku, między palcami drugiej zaciskając materiał białej koszuli na moim torsie; furiacko przyciągnął mnie do swojego ciała, przechylił głowę i z łatwością odnalazł powrotną drogę do moich ust. Wpił się w nie, pochłonął jakby jego ciało smagał głód, a warg nie całował nikt, od dawna. Poczułem ich miękkość, strukturę, każdą, nawet najmniejszą zmarszczkę na ich powierzchni. Poczułem chłodny metal kolczyków utkwionych po obu stronach jego warg, gdy niecierpliwie poruszał nimi, chcąc zdobyć więcej, wpić się głębiej, złączyć swoją ślinę z moją śliną. Parsknąłem śmiechem w ten pocałunek, przejmując inicjatywę; przesunąłem wierzchem palców od jego wystającej grdyki przez załamanie łączące szyję z głową, następnie ująwszy jego podbródek między kciuk, a palec wskazujący, przechyliłem jego twarz w prawo, dając sobie lepszy dostęp do jego słodkich ust. Rozchylił je ulegle, wpuszczając mnie do środka, łakomie czekał na tą chwilę. Czułem to. Elektryczność przepłynęła przez pion mojego kręgosłupa, docierając do zwieńczenia kości ogonowej, co spowodowało, że każdy z drobnych włosków obrastających moje ciało stanął dęba, a skóra pokryła się grubą połacią dreszczy. Eksplorowałem wnętrze jego ust językiem, nie dając Billowi możliwości, żeby odpowiedział na jego pieszczotę. Zresztą, nie chciałem tego. Chodziło tylko i wyłącznie o moją przyjemność, o to, że teraz jest mój i miałem głęboko w dupie, że coś może być dla niego przykre, czy nieprzyjemne. Zasłużył na tą odrobinę cierpienia za wszystkie upokorzenia jakie musiałem przez niego przejść, zasłużył.
            Wepchnąwszy mu język niemal do gardła, schwyciłem w garście koszulkę na jego piersi i niemal ją rozdarłem, w końcu podciągając materiał pod same pachy; wtedy rozłączyłem nasze usta, dając mu odetchnąć, a prozaiczna, licha bokserka poległa jak żołnierz na polu bitwy, tuż obok naszych stóp. Ledwo łapał oddech, trzymając dłonie na moich barkach; narkotyk działał coraz mocniej, niwelując prawdopodobieństwo, że kiedy będzie już po wszystkim, zapamięta cokolwiek z tego, co mu zrobiłem. Uśmiechnąłem się złowieszczo, szarpiąc się ze sprzączką jego paska, która – po chwili – wraz ze spodniami i bielizną jaką miał na sobie, upadła obok wcześniejszego materiału.
            Oderwał swoje plecy od materaca, a moje dłonie wsunęły się pod załamania jego kolan, podsadzając, aż oplótł mnie udami wokół bioder. Jego nagie ciało wyglądało cudownie w połączeniu z moim – wciąż – całkowicie ubranym.
            Uniósł ramię, zanurzając długie, smukłe palce w czerni włosów na głowie; pociągnął, dopóki peruka nie odczepiła się od siateczki przykrywającej jego naturalne, nie za długie blond włosy, odrzucił ją w kąt sypialni, czyniąc to samo z lichym materiałem odgradzającym kosmyki od jej sklepienia. Rozwichrzył je dłonią, a przez co kilka pojedynczych opadło mu na oczy.
            Nie mogłem się powstrzymać; obłożyłem jego twarz milionem muśnięć, liźnięć, przygryzień. Przesunął językiem po konturach warg, wzdychając ponętnie. Paznokcie Billa wczepiły się w skórę na moich plecach żłobiąc na niej krwiste smugi, korytarze, którymi rwie się rzeka zrodzona z rozkoszy i pragnień, niecierpliwości umysłu strawionego przez post.
            Jego ciało… Idealnie wyrzeźbione, gładkie i szczupłe, delikatne acz szorstkie. Męskie, a miejscami dziewczęce. Tak smaczne, tak spragnione, jakby nigdy nie zaznało magii dotyku… Chętne by mnie poznać, poznać każde zgrubiałe przez czas wybrzuszenie na moich dłoniach. Jedną z nich objąłem jego gorący policzek; wręcz palił żywym ogniem, przewiercał się przez mięso i rozgrzewał mą kość. Wtulił twarz w jej płaszczyznę, a ja zachwyciłem się jak idealnie pasuje do jej wielkości, kształtu. Zupełnie tak, jakbyśmy zostali stworzeni dla siebie, a ktoś, niepostrzeżenie, postanowił zabić naszą miłość w zalążku. Przymknął powieki, a następnie rozwarł je, wpatrując się we mnie kusząco. Musnął wilgotnymi wargami skórę na mojej dłoni.
~
Wróciłem do niego odziany jedynie w bokserki, z opakowaniem prezerwatyw w ręku. Z pulsującym, nabrzmiałym członkiem i ogromną chęcią, by w końcu go posiąść, a on… Rozwalony na wszystkie strony świata, z lekko przechyloną w lewo głową, po prostu spał. Wątła, naznaczona wieloma tatuażami klatka piersiowa unosiła się i opadała miarowo, a z ust, ze świstem, wypuszczał nagromadzone w płucach powietrze. Wyglądał jak anioł, który spadając z wysokości połamał skrzydła, a w efekcie je stracił. Był taki piękny… Nieskazitelny, delikatny, cudowny… Zapomniałem jak się oddycha i przysiadłem na skraju łóżka, odkładając odnaleziony wcześniej w torbie przedmiot na satynową pościel. Miałbym go teraz budzić…? Niszczyć ten idealny obraz, dzieło natury, jej idealny wręcz oddźwięk? Nie miałbym serca… W sumie i tak go nie mam. Ale też nie zamierzam informować go o tym, że do niczego nie doszło. Jak na razie musiałem pocieszyć się tym, że widziałem go takiego, jakim stworzyła go natura, w okowach nagości i grzechu, że pokazał mi na co go stać i jaki jest wtedy, kiedy wodzi nim pragnienie.
Ułożyłem się bokiem do niego, podpierając głowę na ręce zgiętej w łokciu. Wierzchem wolnej dłoni przesunąłem wzdłuż odznaczającej się kości policzkowej uśpionego kochanka, zjechałem na szyję, wyczuwając jego puls – był szybki, pędził niczym rwące, górskie potoki, choć przecież uśpiony winien być spokojny. Najwidoczniej alkohol ma na niego zły wpływ. Albo wycieńczony organizm.
Ale zaraz, Theo, od kiedy przejmujesz się tym co wolno, a czego nie wolno? Możesz po prostu go zerżnąć i odebrać należne sobie, wziąć i nie patrzeć za siebie. Więc co cię powstrzymuje? Czyżby nagle odezwało się sumienie? Od kiedy, kurwa, przejmujesz się czy ktoś jest zdrowy, czy chory? Straciłeś rozum? Ogarnij się!
Odwróciłem się tyłem, zaciskając mocno powieki.
Wyciszyć głosy, te dręczące szepty, nakazy podświadomości! Zasnąć, zatracić się w nicości, rozpłynąć się w czerń. Zapomnieć. Nie istnieć. Być jak kropla wody wsiąkająca w piasek, tak istotna, a jednocześnie zauważana przez niewielu. Być, ale nie być. Być. I zdechnąć.
Wsłuchałem się w swój oddech, w jego oddech. Odwróciłem się gwałtownie i zagarnąłem jego ciało w objęcia silnych ramion, pozwalając sobie na dotyk. Więcej miał nie będę. Tyle czekałem, dam radę poczekać jeszcze dłużej.
Teraz liczy się jego zapach, jego spokój, jego obecność… Moja miłość do niego, która rozkwita niczym kwiat na pustyni, tuż po deszczu.
Nigdy nikogo tak nie kochałem…
~
Był jak nadciągający wicher. Niespokojny i niezrównoważony, pełen agresji i głęboko skrywanej urazy. Jego oczy, piękne i dzikie, naturalnie czekoladowo-orzechowe, teraz zasnuły się błękitem szaleństwa i smutku, gdzie miejsce czarnych nici tęczówki zajęły perliste krople deszczu. Kim się stał, jeżeli nie potworem niszczącym wszystko, co spotka na swej drodze? Kim…? Stał się wszystkim, czym nie chciał się stać; tym, czego się wyrzekł. Na drodze donikąd stracił umiejętność odczuwania, która miała go chronić. Samego siebie obdarł z niewinności i wrażliwości, a na świat spoglądał nieczułym, martwym okiem. Czując, machinalnie zabijał nagromadzony żal w zalążku. Nie chciał, nie mógł, nie potrafił być słaby – nie potrafił nikomu ofiarować możliwości, by go zabito, zdeptano, podtarto nim buty. Przecież już kiedyś na to pozwolił… I tylko on wiedział jak bardzo wtedy cierpiał…
Przetarł twarz miękkim ręcznikiem i podtrzymując go w linii kości policzkowych, spojrzał na swoje oblicze w lustrze. Zmęczone, podkrążone oczy, z nielicznymi zmarszczkami i sino-purpurowym zabarwieniem tuż pod nimi. Puste, matowe, pozbawione iskry. Smutne.
Odwrócił wzrok i wyszedł z łazienki, odrzucając ręcznik na podłogę. Trudno, gosposia i tak posprząta rano. Nie chciało mu się martwić o coś tak błahego jak kawałek materiału niedbale rzucony na panele.
Wina wypalała piętno na jego sercu, choć był pewien, że został pozbawiony skrupułów przez to, czego nauczyło go życie. Tymczasem czuł do siebie wstręt i niechęć, niechęć tak silną, że gdyby mógł, roztrzaskałby w drobny mak wszystko, co tylko przypominało mu o samym sobie. O tym, co zrobił. W końcu zawsze winił Toma za to jakim był skurwysynem i jak to go zdradził, a tymczasem co zrobił…?
Schlał się jak ostatni cep i pozwolił, by zerżnięto go jak sukę.
Czuł się jak dziwka. Ostatnia kurwa, niewarta złamanego centa; ktoś, kto powinien skończyć w rynsztoku, a nie między zdrowymi ludźmi. Tymi uśmiechniętymi twarzami, rzucającymi mu pogardliwe spojrzenia, skryte pod maską ogólnej serdeczności. Rzygał tym i rzygał tymi, którzy okazywali wobec niego choć odrobinę fałszu. Wolał szczerość choćby tę najgorszą.
Jeżeli podczas świąt miał komuś życzyć zdrowia, choć szczerze życzył mu śmierci… Wolał wspomnieć o swej nadziei apropos rychłego opuszczenia tego świata. Dlatego nienawidziła go rodzina, nienawidzili go wszyscy, którzy jakkolwiek mu podpadli. Wszak wiedział, że owa ludzka niechęć pochodzi jedynie z faktu, że nie potrafią radzić sobie z prawdą, są przyzwyczajeni do kłamstwa i obłudy. Takich jak on – szczerych i bezpośrednich – skazywało się na potępienie i życie w samotności. Jako ta czarna owca, jako ten, który tu nie pasuje i nigdy nie pasował.
Musiał porozmawiać z Tomem. Tylko jak ma do cholery to zrobić, skoro nie odbierał połączeń od niego, nie odpowiadał na smsy…? Coś było nie tak, musiał o czymś wiedzieć. Odnalazł swój telefon na szafce w przedpokoju, uprzednio przewracając ciężką donicę wraz z rosnącą w niej rośliną. Przez chwilę patrzył żałośnie na podłogę ubrudzoną ziemią, a następnie odwrócił się od całego tego bałaganu i wszedł do salonu, gdzie rozwalił się w wygodnym fotelu i po raz kolejny wybrał numer do tego, którego kocha.
Jeden sygnał, drugi… Trzeci, czwarty, piąty…

„Hej, tu Tom. Jeżeli nie odbieram jestem cholernie zajęty, więc zadzwoń później, pa”. 

niedziela, 21 sierpnia 2016

18, część 1

Rozdział XVIII,
część I.





„Każde głębsze uczucie prowadzi do cierpienia.
Miłość bez cierpienia nie jest miłością”. 
 Jan Twardowski



~

Zostałem oślepiony blichtrem osobistości plotkujących wokół mnie i blaskiem lamp zawieszonych na bogato zdobionych, kryształowych żyrandolach zwisających z ociekającego złotem sufitu. Każdy z reprezentantów wyższych sfer mienił się niźli diamenty w promieniach słońca, strumień światła przechodząc przez pryzmat rozszczepiał się na siedem kolorów tęczy, które promieniowały w każdy kąt pomieszczenia, niemal zalewały parkiet ulegając zjawisku iryzacji.

Od całego tego przedstawienia zaczęły boleć mnie oczy; oparłszy opuszkę kciuka i wskazującego palca o nasadę nosa, przymknąłem oczy i wsłuchałem się we własny oddech, bicie serca, szum krwi pędzącej żyłami. Hałas z wolna krył się za kurtyną ciszy, wyimaginowanego spokoju. Byłem sam w pomieszczeniu pełnym ludzi i szczęścia, sam we własnym królestwie zbudowanym z cegieł szarości i frasunku. Znalazłem się w świecie który dobrze znałem, gdzie nic ani nikt nie był mi obcy. Nie czułem, że jestem z innego świata, że odstaję od reszty. Odzyskałem nieskazitelność myśli i odczuć, pożerającą mnie pustkę, która doprowadzała niemal do euforii.

Wyprostowawszy plecy poluźniłem splot krawatu pod szyją, następnie rozejrzałem się uważnie wokół siebie. Wzrok leniwie przebiegał po roześmianych twarzach zgromadzonych gości, aż nagle, niezauważenie, tuż pod moim ramieniem zlokalizowała się drobna azjatka ubrana w granatową, obcisłą sukienkę do połowy uda. Między jej piersiami błyszczały niewielkie, złote guziki, a do pukli hebanowych włosów przytwierdzony miała kwiat, sztuczny, którego nazwy nie potrafiłem sprecyzować. Przebiegłem wzrokiem od jej oczu, szerokiego nosa, pełnych, poprawionych chirurgicznie ust, na szyję, ramię, bark i przedramię, dopóki nie dostrzegłem okręgu tacy i trunku wypełniającego smukłe, wysokie naczynia. Mienił się złotem, przerywany gdzie niegdzie pęcherzykami powietrza, które pragnęły wyrwać się z gęstwiny cieczy i połączyć z cząsteczkami w atmosferze.

- Ma pan może ochotę? – zaszczebiotała, a jej angielski akcent pozostawiał wiele do życzenia.

Nie chcąc być niegrzeczny, ani zwracać na siebie większej uwagi, ująłem między palce wąską nóżkę i podziękowałem skinieniem głowy. Już odchodziła, jakby speszona, a wtedy przypomniało mi się, że mogę tę kobiecinę wykorzystać do zdobycia potrzebnych mi informacji.

- Przepraszam… Nie wiesz może, czy Bill Trümper już się pojawił? – uśmiechnąłem się szarmancko, zawężając uścisk na jej ramieniu. Zmarszczyła brwi i wydawało się, że się nad czymś zastanawia. Minęła minuta, może dwie. Kobieta zacisnęła wargi i uniosła wzrok na mnie.

- Bill… Tak tak, on pojawi się tutaj. To nasza gwiazda wieczoru – Zawahała się czy mówić dalej jakby właśnie zdradzała największą i najlepiej strzeżoną tajemnicę w swoim życiu, ale po kilku chwilach uśmiech rozlał się na jej twarzy, rozjaśniając ją i czyniąc przyjemniejszą dla oka.  – Ma być o ósmej.

- Dziękuję… - spojrzałem na plakietkę, którą miała przytwierdzoną do uniformu. – Ria. Możesz odejść. – Wykorzystała okazję i odeszła, a zanim to zrobiła, skorzystałem z możliwości i porwałem jeszcze jednego drinka. Trzymając go między palcami obróciłem się i przytknąłem krawędź drugiego kieliszka do ust, zwilżając ich powierzchnię słodkawym, rześkim szampanem, w którym wyczułem kwiatową nutę, smak brzoskwiń i chyba miodu, acz tego ostatniego stuprocentowo pewny nie byłem.

Kątem oka spojrzałem na szeroką tarczę zegarka na swoim nadgarstku dostrzegając, że godzina, o której mówiła azjatka – prawdopodobnie Koreanka z domieszką innej, obcej krwi – dawno już minęła. Krótsza wskazówka ułożyła się niemal dokładnie na godzinie ósmej, podczas gdy dłuższa, żywsza, bardziej ruchliwa, spoczywała na nieruchomej, pozbawionej życia trójce.

Zrobiłem kwaśną minę.

Musi gdzieś tu być, musi… Musi! Może nawet obok mnie, a ja jestem tego zupełnie nieświadomy?

Zaczęły pocić mi się dłonie. Czuję lepkość między palcami, zimny pot oblewający pion kręgosłupa. Lodowate dreszcze biegnące autostradą połączeń nerwowych, docierające do cebulek włosowych, które unosząc się uwypuklały wzgórki dreszczy i płaszczyznę niewzruszonej skóry między nimi.

Wycisz myśli, wycisz je! Wycisz, wycisz, wycisz…
Pum pum, pum pum, pum pum!
Uspokój się…
Dum dum, dum dum, dum dum!
Niech to dudnienie ustanie… Te głosy, które słyszę, które mówią do mnie; echo słów rozbija się o ściany mojej czaszki doprowadzając do obłędu.

- Cisza, kurwa! – Nie zorientowałem się, że zaciskam głowę w dłoniach w których wcześniej spoczywały kieliszki; upadłszy na ziemię, rozkruszyły się na tysiące drobnych, iskrzących drobinek pochowanych w wilgotnej mogile resztek trunku zaburzającego koordynację psychoruchową. Mój krzyk przybrał formę fizyczną, co również umknęło mojej świadomości. Kilkoro gości spojrzało na mnie zdziwionych, jeden nawet parsknął pod nosem, ale owe zdarzenie nikomu nie wydało się na tyle poważną fanaberią, żeby fatygować służby specjalne.

Ot, zwykły, naćpany człowiek – pomyśleli, puszczając zaistniałą sytuację w niepamięć.

A ja pobladłem, zrozumiawszy jak poważny popełniłem błąd i jak fatalne może mieć skutki. Nie przewidziałem napadu lęku, paniki, które chronicznie powracały, dając mi wolną drogę w poszukiwaniu wrót piekieł. Jasna cholera, że akurat teraz, kiedy jestem tak blisko! Teraz, kiedy zaledwie krok dzieli mnie od…

Uniosłem wzrok w kierunku marmurowych schodów, którymi – nonszalancko trzymając się oszlifowanej poręczy – schodził Bill, wysyłając wszystkim cudowny, szeroki uśmiech i machając otwartą dłonią w bliżej nieokreślonym kierunku.

Zauważyłem coś dziwnego… To był ten sam Bill, którego poznałem w szkole, którego pragnąłem i pokochałem. Choć dziś był już starszy, nałożył na głowę perukę o kruczoczarnych, półdługich włosach, które miękko opadały na jego szczupłe ramiona. Nie zauważyłem odznaczającego się kilkudniowego zarostu na jego twarzy, co oznaczało tyle, ile to, że specjalnie na tą okazję musiał się go pozbyć kilkoma sprawnymi pociągnięciami maszynki. Z tej odległości nie potrafiłem ocenić jak wielka jest jego metamorfoza, aczkolwiek niepodważalnym faktem była także czarna obwódka oczu i błyszczące, pełne, niewinnie różane, usta.

Był nieskazitelnie piękny. Jego uroda dopełniła atmosferę syntetycznym ogniwem, który wyparł tlen z płuc wszystkich tu zgromadzonych. Wyglądał jak senne marzenie, spełnienie najskrytszych pragnień… Poczułem jak moje wnętrzności zawiązują się na supeł, w gardle powstaje gula, a podbrzusze oblewa potężna, zniewalająca fala gorąca. Członek w moich spodniach machinalnie stwardniał napierając na materiał bielizny; czułem dyskomfort, potężny i nieznoszący sprzeciwu.

Musiałem go zdobyć i zmusić, aby ulegle wyprężył się pode mną; ukazał kształt nagich pośladków, pleców; objął wargami jego główkę; stękał jak posłuszna suka.

Zbiegł po ostatnich kilku stopniach, od razu zostając porwany w okrąg życzliwych mu osób; kilkoro mężczyzn i kobiet z potężnymi, ciężkimi lustrzankami biegało wokół nich starając się o jak najlepsze ujęcie dla swoich zdjęć. Przycupnąłem przy jednym ze stolików, zaczepiwszy tą samą dziewczynę z obsługi, poprosiłem o szklankę wody z cytryną. Musiałem całkowicie zniwelować działanie alkoholu, – choć jego ilość w moim organizmie była znikoma – aby przystąpić do działania. W ukrytej kieszonce garnituru, odziana w foliową torebkę z zatrzaskiem, spoczywała tajemnicza broń jaka miała ułatwić mi wydostanie się z tej imprezy wraz ze swoją ofiarą.

Którą przerżnę tak, aż zedrze sobie gardło od krzyków.
Ofiarą, której pozbawię resztek niewinności, resztek wolnej woli…
W obscenicznym akcie przemocy, wyuzdania, części ciała idealnie dopasowujących się do siebie. Urywanych oddechach. Wiotkości mięśni, siły muskularnych ramion, pchnięć bioder i wilgotnych odgłosów oddzielających się od siebie fizyczności.

Czekałem jak sęp górujący nad padliną, jak noc tęskniąca zmierzchu, żeby przykryć nieboskłon granatem zapomnienia. Czaiłem się, ostrzyłem zęby, warowałem jak wygłodniały pies nad kością. A okazja nadarzyła się kilka godzin później, kiedy Bill, już nieco wstawiony, podszedł do niedawno otwartego baru, gdzie każdy mógł zamówić drinka, jakiego tylko mógłby sobie wymarzyć. Od kolorowych margherit, przez orzeźwiające mojito, złocistą whiskey, aż po mocny, szybko uderzający do głowy absynt.

Prędko, uważając by pozostać niezauważonym jak lampart obserwujący swoją kolację zza zeschniętych traw, przeszedłem przez parkiet i zlokalizowałem się tuż obok niego.

Wsparł się łokciami o dębowy kontuar, wpatrując zawzięcie w zbiór alkoholi. Widać było, że ma trudności z wyborem odpowiedniego napoju… Był tak pochłonięty przez własne myśli, że nawet mnie nie zauważył!

 Punkt dla mnie. Pora, aby działać.
Tik, tak. Tik, tak.
Zegar śmierci ruszył.

Czerwień świateł musnęła mocno zaznaczoną kość policzkową Billa  rozlewając się na jego całą powierzchnię; lubieżnie zsunąwszy się na łuk wystającego obojczyka dosięgło obnażonego barku. Lubił kusić, uwodzić, zniewalać. Stąd zmiana kreacji na obcisłe, skórzane spodnie i jasną, ściśle przylegającą do skóry bluzkę. Jakby robił to specjalnie, jakby robił to dla mnie, jakby chciał należeć do mnie i nigdy nie złamać – jeszcze niewypowiedzianej – obietnicy o… przynależności.

Niby przypadkiem trąciłem łokciem literatkę wypełnioną płynem stojącą tuż obok jego ręki; szkło zachwiało się niebezpiecznie, przechyliwszy się na lewo opadło na drewniany blat z głuchym łoskotem. Złocista ciecz, zorientowawszy się, że nie ograniczają jej już żadne granice, że brak przezroczystych, wysokich, szklanych ścian zwraca jej wolność, znalazła drogę ujścia i pobiegła ciurkiem prosto na ubranie mojego towarzysza, obficie je zwilżając. Z jego gardła wydobył się krzyk, a może pisk tak głośny, że przez chwilę zdołał zagłuszyć wypełniającą przestrzeń muzykę. Musiałem zdusić w sobie chęć roześmiania się w niebogłosy.

- Och… Przepraszam – wydusiłem zdławionym głosem. Moja twarz zastygła w wyrazie szczerego pożałowania dla swojego ślamazarstwa. – Poproszę chusteczkę – rzuciłem do barmana, który pospiesznie podał mi jakąś – niezbyt czystą – szmatę, jaką, bardziej niż chętnie, zacząłem pocierać koszulkę na jego piersi; w zamyśle płyn miał przeniknąć z włókien jednego materiału na włókna drugiego, ale, oczywiście, na niewiele się to zdało. Czułem pod opuszkami palców gorąc jaki bił od jego skóry przez ubranie, co wypełniło moje myśli sennymi wyobrażeniami na temat tego, jaka jest w dotyku w rzeczywistości. Czy jest gładka i śliska jak jedwab, szorstka i chropowata, jakby zaniedbana? Czy pachnie olejkiem kwiatowym, kokosem i migdałami, a może to inny, bardziej orientalny zapach? Pragnąłem zanurzyć nos w jego włosach, polizać je, skosztować koniuszkiem języka smaku skóry za jego uchem.

- Uważaj kurwa co robisz, kretynie – warknął rozwścieczony i nim zdążyłem się zorientować, wyrwał skrawek materiału z moich dłoni. Odetchnąłem w duchu, uciszając potwora, który chciał po prostu złapać go za gardło, przyprzeć do blatu, zsunąć spodnie do połowy ud i pozwolić męskości wsiąknąć w niego niemal tak, jak whiskey wsiąkała w jego ubrania. Ugh… Wspominałem już, że nawet w takim stanie rozpalał moje zmysły? Doprowadzał mnie do obłędu, och, gdyby tylko wiedział…

- Przepraszam za swoją ciamajdowatość… Powinienem bardziej uważać. – Odezwałem się po paru minutach spędzonych na wlepianiu wzroku w jego poczynania. Starannie dobierałem słowa, przywołując na usta ton skruszonego człowieka. Zawiesiłem spojrzenie na swoich pustych dłoniach, po czym poluzowałem splot krawatu pod szyją i uśmiechnąłem się do niego kątem ust. – Czy mogę zreflektować się za to niefortunne wydarzenie zamawiając ci kolejnego drinka? W końcu...

- Nie pieprz, tylko to zrób. Zmarnowałeś mój alkohol. – Uniósł brew i kącik ust w wyzywającym geście. Pewne było, że w jego organizmie krąży już dość etanolu by przeciążyć  system, a mokre ubranie stało się tylko niekomfortowym dodatkiem o którym zapomni, gdy znów obejmie wargami kant szklanki i zanurzy usta w trunku.

- To mi się podoba – zaśmiałem się i skinąłem dłonią na mężczyznę stojącego za kontuarem, który w tej chwili obsługiwał innych gości. Nienawidziłem czekać nawet, jeżeli innego wyjścia nie miałem.

- Zrujnowałeś mój ubiór i dobry humor, masz jeszcze czelność się śmiać? – łypnął na mnie spode łba, odchylając się na krześle. Wsparł się łokciami o jego oparcie, zawzięcie świdrując wzrokiem ludzi bawiących się nieopodal nas.

Człowiek widać, że zmęczony życiem zjawił się przy nas; spojrzałem przenikliwie w jego oczy, ciemne sińce pod nimi, zastanawiając się – co go aż tak złamało? Kłótnia z żoną? Samotność? Głowa pełna marzeń, które nijak mają szansę na spełnienie?

- Co podać? – zapytał, wycierając ręce w szmatę przewieszoną przez szlufkę w roboczych spodniach. Westchnął zniecierpliwiony, wystukując o blat tylko sobie znany rytm.

- Dwa razy to samo, na co ma chęć ten pan. I rad byłbym… - wyjąłem z kieszeni spodni portfel, szukając banknotów o odpowiednim nominale. W końcu znalazłem kilka studolarówek, zgiąłem je i uważając, aby nikt nie zauważył, przesunąłem przez blat w jego kierunku. – Gdyby obsługa była częściej na naszą wyłączność. Zgodzisz się? – Wbiłem w niego wyczekujący wzrok. Czekałem, nie zniżając spojrzenia choćby o milimetr, byłem wymagający i nieustępliwy. W końcu ugiął się, skinąwszy lekko głową.

Dostawszy do rąk swoje drinki, pozwoliliśmy ciszy przejąć kontrolę. Ale trwała tylko krótką chwilę, bo Bill ponownie uraczywszy własne zmysły alkoholem, nakręcił się jak katarynka, nie przestając mówić. Paplał i paplał, gadał po to, żeby gadać. Wspominał o tym, co robił wczoraj, o swoich sercowych rozterkach, choć nie wychwyciłem trzech liter, które układały się w imię jego miłości. To śmieszne… Gdyby tylko wiedział, że wiem o nim samym być może więcej, niż on sam… Czy bałby się mnie? Czy wciąż siedziałby u mojego boku tak beztroski, wyluzowany, uśmiechnięty? Zdawało się, że zapomniał o drobnym incydencie, który spreparowałem bezczelnie, ażeby mieć wymówkę do rozmowy.

Bill stawał się coraz bardziej wstawiony podczas, gdy mnie omijało zgubne działanie alkoholu. Powoli sączyłem wciąż tego samego drinka, którego zamówiłem na początku; udawałem jednak, że biorę ich więcej, a chłopak był tak zaaferowany rozmową, że nie zorientował się nawet, iż moje słowa nijak nie trzymają się prawdy.

Sięgnąłem dłonią za pazuchę marynarki, sięgając palcami do małej kieszonki po jej wewnętrznej stronie; chwyciwszy małą torebeczkę ledwie koniuszkami szybko schowałem ją między uda. Wciąż byłem czujny, aby jego wzrok nie przesunął się z mojej twarzy na ręce, ale szczęście mi dopisało, bo gdy wyciągałem zawartość z opakowania, odwrócił się, żwawo wymachując rękoma. Połowę jego słów zagłuszała głośna muzyka wydobywająca się z wysokich kolumn, jakimi obwieszone były ściany.

- … i wtedy ja mu mówię…

- … ja bym tego nie założył nawet, gdyby zaproponował mi to sam Yves Saint Laurent…

- … taki byłem pijany…

-  … chcę się pieprzyć…

            - … haha, zobacz w co ona się ubrała…

-  … gdzie jest Tom?… 

            To imię… Wściekłem się. Czułem, jak każdy nerw w moim ciele napina się, jak wstrząsa nim sztorm, a ja tracę panowanie. Drżały mi dłonie i podbródek, nie potrafiłem opanować swojego ciała, to, co się działo wprawiało mnie w coraz większe zakłopotanie. W końcu przymknąłem oczy, głęboko wciągając powietrze, mentalnie błagając nieistniejącego Boga o spokój. Nie odpowiedziałem, aby nie zdradzić nerwowości w swoim głosie i, z udawanym uśmiechem, podałem mu kolejną porcję ulubionej, krwistej Margherity.

            Z satysfakcją patrzyłem jak opróżnia szkło o rozszerzającej się czaszy z cieczy, która miała zetrzeć mu jego imię z ust, na długo.

~



            Odepchnął od siebie zaprawioną w trupa kobietę, wykrzywiając usta w grymasie obrzydzenia. Za każdym razem pojawiając się w takich miejscach, wśród tłumu wprawionego w rytm tańca za sprawą alkoholu, zastanawiał się: co ja właściwie tu robię? Tom miał wrażenie, że jego mózg wpada w odrętwienie i zapomina, że podobne zabawy nigdy nie wpasowywały się w kanony jego gustu, a wręcz irytowały. Wewnętrznie spalał się z nerwów i wrogości wobec każdej zgromadzonej tu osoby. Dotarłszy do rzędu stolików stojących po prawej stronie sali, opadł na jedno z krzeseł i zaczerpnął głęboki haust powietrza, czując, jak tlen wypycha nagromadzony w pęcherzykach płucnych dwutlenek węgla, uspokajając go i napełniając dziwną, euforyczną przyjemnością.

            Tak, jakby wetknęli mu głowę pod taflę wody w jeziorze i przytrzymali, a następnie ktoś podał mu akwalung, dzięki któremu powietrze na nowo podrażniło jego nozdrza.

            Odebrał od drobnej kelnerki kieliszek z jakimś cudacznym, kolorowym drinkiem, od razu prosząc o filiżankę mocnej, czarnej kawy. Od tego hałasu zaczynała boleć go głowa, a i tak był tutaj tylko z jednego powodu: by go ujrzeć, wesprzeć, podążyć za nim gdy zgasną światła i otulić płaszczem muskularnych ramion. Czy da mu szansę…? Czy wybaczy mu te kilka dni milczenia, to, że praca zwaliła mu się na łeb, że jedynym, na co miał siłę gdy z niej wracał, było położenie się z rozmachem – jeszcze w ubraniach – na kanapie i natychmiastowe odpłynięcie do krainy snów? Czy wysłucha go, czy porozmawiają? Co do tego, że wpierw wymyślnie zwyzywa go i znieważy, nie miał nawet najmniejszych obiekcji.

            Obrócił w palcach szkło, przyglądając się szczegółom, które ktoś wygrawerował na nim wprawną ręką. Były piękne, choć proste. Niczym niewyróżniające się wzory splatały się wspólnie, rozwidlały w wąskie płatki na wzór kwiatów, obrastały każdą krzywiznę i wybrzuszenie jak trujący bluszcz. Tak, to było dość szczególne dzieło ludzkich rąk i aż zdziwił się, że akurat jemu przypadło raczyć się alkoholem z naczynia, które w jego mniemaniu winno być schowane za szkłem w kredensie – po to, żeby je podziwiać, a nie po to, żeby z niego pić.

            Z drugiej strony, właśnie dlatego nienawidził snobów. Zaopatrywali się w piękne, drogie przedmioty, wcale ich nie szanując. Zapominali o wartości pieniądza, a także o wartości tego, czego za pieniądze kupić nie można.

            Uniósł wzrok znad zajmującego go widoku, skupiając się co rusz na innej twarzy. Tłum przerzedził się, a mu wpadło na myśl, że musiał się spóźnić, przeoczyć wielkie wejście największej gwiazdy wieczoru. Zaklął siarczyście pod nosem, nie bacząc na to, że ktoś może spojrzeć na niego krzywo, czy też się obruszyć. Gdzieś miał maniery i dobre wychowanie: był wściekły na samego siebie! Na pracę! Na to, co go przetrzymało! A może na to, że źle zapisał w swoim terminarzu godzinę tego eventu, ze zwykłego, ludzkiego zmęczenia.

            Zależało mu na tym, żeby pojawić się o czasie, aby Bill go zauważył i wiedział, że znalazł się tu specjalnie dla niego. Nie dla drogich drinków, nie dla towarzystwa. Dla niego. Chciał patrzeć na niego i podziwiać go, pożerać wzrokiem i pragnąć w ciszy, cieszyć się jego sukcesem. W końcu zawsze był dla niego, wspierał go na tyle, ile starczało mu sił. Kłócili się, ale ludzie zawsze kłócą się wtedy, gdy zależy im na sobie. Zdrowy związek potrzebuje burzy, deszczu, który zwilży zeschnięte ziemie i przygotuje grunt dla roślin, dla kwiatów, by mogły rosnąć. Tak, jak żywa materia nie potrafi żyć bez wody, tak związki rozpadają się bez drobnych wybuchów złości, bez kontrastów i tej pojedynczej nici porozumienia, która warunkuje, czy będziecie trwać przy sobie przez wieczność, czy rozpadniecie się po krótkim czasie, lekko i bez wyrzutów sumienia.

            Może to pech… A może miłość to tylko złudzenie.

            Oderwał się od swoich myśli, łapczywie opróżniając szkło z wypełniającego je alkoholu. Poczuł jak gorycz szczypie go w język, ostrość rozpala przełyk, jak pali i trawi żywym ogniem jego trzewia, jak dreszcz wypełnia każdą komórkę jego skóry, stawiając włoski na jego ramionach w pionie. Wzdrygnął się i skrzywił, ocierając usta wierzchem dłoni.

            Wtedy zamarł, z dłonią wciąż zastygłą przy miękiszu jego warg.

            Rozpoznałby tę sylwetkę wszędzie, rozpoznałby jej właściciela… Te włosy, ubrania, sposób, w jaki się poruszał. Kątem oka spostrzegł profil jego twarzy, biel zębów wyszczerzonych w uśmiechu i spojrzenie wlepione w swojego kompana. Oczy szybko przesunęły się na człowieka u boku Billa. Był jakiś dziwny… Wysoki, o brązowych, rozwichrzonych włosach i ostro wyciętych wargach. Omiatał opuszkami palców mocno zarysowaną, kwadratową szczękę pokrytą kilkudniowym zarostem, pilnując blondyna – teraz zresztą czarnowłosego za sprawą peruki – jak oka w głowie. Dosłownie, warował przy nim jak pies nad kością, chcąc upewnić się, że wszyscy doskonale wiedzą z kim Bill opuszcza dzisiejszego wieczoru lokal.

            W Tomie wezbrała wściekłość. Zacisnął dłonie w pięści i rąbnął nimi o blat stolika, machinalnie unosząc się do pionu. Serce waliło w jego piersi prędko jak dzwon, przepływ krwi dźwięczał w uszach, a pomieszczenie, w którym przebywał, zamarło. Lodowata cisza przepływała w zdeprymowany umysł w chwili, gdy nogi ugięły się pod nim w kolanach, a Tom na powrót opadł na krzesło. Co, do jasnej cholery, sobie myślał przychodząc tutaj? Że uda mu się załagodzić sytuację, zniwelować ból i odepchnąć od siebie tęsknotę, która doprowadzała go do szaleństwa? Wzrok leniwie przesunął się po ścianach, zsuwając orzechowe zwierciadło z powrotem na nich. Jego umysł chyba zaczął płatać mu figle, bo był zdolny przysiąc, że oczy człowieka, który posiadł Billa na tę noc, wpatrują się z niego z drwiną i wyraźną satysfakcją.

            Chciał się podnieść i podejść do nich, odebrać mu to, co należało do niego, ale zabrakło mu siły. Bill wydawał się taki szczęśliwy, ale jak…? Schował twarz w dłoniach, przymykając powieki. Niepotrzebnie pił, nie odnosiłby wrażenia, że traci panowanie nad swoim życiem. Miał go chronić, miał przy nim być, nie pozwolić, aby ktoś go dotknął… Ale nie potrafił sprzeciwić się swoim morałom, swoim przekonaniom i temu, że był zagorzałym przeciwnikiem wszystkiego, co choć w małym stopniu zakrawało o egoizm czy hipokryzję.

            Jego serce rozpadało się na pół, jednak, wbrew swoim myślom, przekonaniom i ogarniającej go słabości, wstał. Zaczął przedzierać się przez tłum w ich kierunku, w uszach dudniła mu muzyka, woń ocierających się o niego ciał doprowadzała do obłędu, jednak adrenalina trzymała go przy zdrowych zmysłach, nie pozwalała się zatrzymać. Teraz dotarło do niego, że Bill z własnej woli nigdy nie zgodziłby się na opuszczenie lokalu z kimś, kogo nie zna… O ile go nie znał, oczywiście…

            I wtedy, gdy był już niemal u celu, u wyjścia z tego całego koszmaru i dogonienia ich, ktoś zagrodził mu drogę, uśmiechając się bezczelnie. Bystre spojrzenie przebiegło po jego przystojnej twarzy, po każdej drobnej zmarszczce, którą przyozdobił ją czas.

            - Szmat czasu, Tom… 

piątek, 29 lipca 2016

17

Rozdział XVII





“Hold me like you never lost your patience,
Tell me that you love me more than hate me all the time,
And you're still mine”.





~



Rzęsiste łzy spływały kaskadami na jego zapadłe, blade policzki, mamił go ból rozrywający klatkę piersiową, ale paradoksalnie, wcale nie czuł się samotny. Odniósł wrażenie, że jego starsza, silniejsza wersja stoi tuż przy nim, obejmując mocnym uściskiem dłoni jego kruche ramiona, wtula w siebie. Głaszcze rozwichrzone, czarne włosy, szepcząc do ucha uspokajające słowa pocieszenia; „ciii, to już koniec, już nie musisz się bać…”. Ile dałby, żeby jego wyobrażenia mogły być prawdziwe! Och, jak bardzo chciałby! Jednak prawda była inna, dużo bardziej dobijająca, przenikliwa i upadlająca. Jakim cudem pozwolił, żeby tak go poniżono…? Przed jego oczami wciąż rozgrywał się dramat tamtych dni, wyświetlał wyraźnie jak klatki filmowej adaptacji książki, a on, żałośnie słaby i nieporadny, nie mógł zatrzymać ich w miejscu. Z człowieka pełnego energii stał się ledwie robakiem pełznącym po wilgotnej ziemi tuż po deszczu. Dlaczego żadna mądra głowa nie skonstruowała jeszcze wehikułu czasu? Zawróciłby wtedy bez wahania i wybrał inną drogę. A może jednak… może jednak znów popełniłby ten sam błąd, zwiedziony obietnicą lepszego jutra i kogoś, przy czyim boku będzie mógł rozkwitnąć, jak kwiaty magnolii obrastając suche, łyse gałęzie.

Był tylko człowiekiem, a człowiek stanowi zarówno zagadkę, jak i cud biologicznej inżynierii. Dzieło życia matki natury; był machiną pełną wad, wewnętrznych konfliktów, krytycznych błędów i… wyjątkowych talentów.

Jego talent do niszczenia samego siebie był jak śpiew feniksa, zdolny niszczyć, ale i leczyć. Posiłkując się różnorakimi narzędziami wybierał jaki rodzaj krzywdy woli, choć, najlepiej radził sobie z zabijaniem w sobie tego, co dobre, dotąd niewinne. Stawał się upiorem, człowiekiem bez zasad moralnych i duchowych, był nikim. Pusty jak pozbawiona tlenu kosmiczna przestrzeń, jak niepotrzebny odłamek meteorytu, jak ciało niebieskie po kolizji z o wiele, wiele większą planetą. Był katastrofą ubraną w ludzką skórę, był… Życiem wśród śmierci, śmiercią wśród życia.

I tylko on sam wiedział jak bardzo pragnął umrzeć, jednocześnie chcąc żyć.


~


Jeżeli śmierć nie jest śmiercią dla duszy, brak miłości na pewno nią jest.

            Miłość usycha gdy niepielęgnowana, mimo, że wciąż żywa, pełna kolorów i przyjemnych zapachów. Posiniaczona niewprawnym dotykiem szorstkich, mało delikatnych dłoni traci siebie, obraca się w pył. Wyrywa serca, rozpoławia je, rzuca człowiekiem o dno, gardzi nim. Jako wymagająca kochanka zwraca na siebie uwagę: „Hej! Jestem tutaj! Zajmij się mną! Potrzebuję wody, potrzebuję światła, potrzebuję jedzenia…”.

            Gdy w końcu orientujesz się, że jej nie ma… Budzisz się pusty i wybrakowany, jakbyś stał w pokoju wypełnionym przez błyszczące, żywe światło, a ktoś nagle je wyłączył. Zapominasz o strachu, o tym, co dobre i co było złe. Nie żyjesz, a ledwo wegetujesz, próbując wmówić sobie, że najwidoczniej tak musiało być. Walczyłeś, zrobiłeś co mogłeś, aby zatrzymać ją przy sobie.

            Nie udało się.
                       
            Najwidoczniej nikogo nie można zmusić do miłości, obojętnie jak wielka by nie była twoja wiara w szczerość wyznań i uczuć. Gdy zajmujesz się nią nieumiejętnie, odpłaci się, zabijając wewnątrz ciebie to, co było w tobie największą cnotą.

            Przestaje ci zależeć. Na życiu, na pieniądzach, na karierze. Marzysz o powrocie do dawnych dni mimo, że logiczne jest, iż nigdy nie powrócą. Jesteś ty i ścieżka, którą obrałeś; zimna, poczerniała, zapomniana.

            Zostałeś sam w tajemniczym ogrodzie utkanym jako wasze przytulne gniazdko; jesteś tu sam… Błądzisz między ścieżkami obrośniętymi z obu stron przez wysokie trawy, a każdy szczegół przypomina ci o tym co robiliście, gdy przechadzaliście się nimi razem. Największa błahostka wbija szpile w twoje serce, wyciska łzy z oczu, choć myślałeś, że już nie potrafisz płakać.

            A później pojawia się nadzieja. Mały promyk światła wśród całego tego chaosu.

            Wiesz, że jesteś stracony i nie zważając na swoją dumę, biegniesz w tamtym kierunku. Tylko po to, aby wpaść prosto na gruby mur, który – wydaje ci się – wyrósł spod ziemi, bo przecież wcześniej go tutaj nie było.

            Blokada. Przeszkody. A miłość śmieje się z ciebie, śmieje się ozięble i przerażająco, obnażając długie, ostre kły w ironicznym uśmieszku.

            „Jeszcze nie skończyłam, nie…”, szepcze. Budzisz się zlany potem, w dobrze znanym ci miejscu, z człowiekiem, którego nie znasz. I zastanawiasz się; jak długo ma to jeszcze trwać…?

            W taki sposób obudził się Bill,  jakiś czas po feralnym wydarzeniu na dachu.

            Wsparł się łokciami o satynowe prześcieradło, nieprzytomnie rozglądając na boki. Pierwszym co zauważył był jego obnażony tors, dwa drobne sutki wyłaniające się spod puszystej kołdry, jeden z nich ozdobiony okrągłą, metalową ozdobą. Zmarszczył czoło, następnie uniósł brew, przesuwając wzrok na wybrzuszenie pościeli tuż obok niego i – centralnie – usta rozdziawiły mu się ze zdziwienia.

            „Kto to kurwa jest?”, pytał nieprzytomnie własnych myśli, „Ile musiałem kurwa zaćpać, żeby tego nie pamiętać…?”.

            Nieświadomy człowiek chrząknął przez sen, odwracając się plecami do Billa. Podłożywszy dłonie złożone jak do modlitwy pod głowę, zapadł w głęboki sen.

            Zdrętwiał, oblało go przeraźliwe zimno i strach. Jak ma się teraz wytłumaczyć przed Tomem? Zresztą… Czy miał jakiekolwiek podstawy, zobowiązania wobec niego, aby zacząć snuć zawiłą sieć wyjaśnień? Przespali się ze sobą, owszem, było zajebiście… Nie, zajebiście to słowo zbyt błahe i proste, to, co mu ofiarował porównać można z wybuchem tysiąca bomb wodorowych, z witaniem świtu w obcej galaktyce oglądając inne słońca, inne gwiazdy, inne planety. Tom miał energię, Tom był przystojny, Tom był… Jasna cholera. Tom był po prostu Tomem.

            Jedynym w swoim rodzaju, niepowtarzalnym. Nieważne jak bardzo starałby wmówić sobie, że go nienawidzi, jak bardzo nie chce go znać i widzieć, gdzieś tam w głębi serca zdawał sobie sprawę, że jest jego jedyną, prawdziwą miłością. Tą, o której śnił i powtarzał każdemu napotkanemu człowiekowi o ideach, jakie w sobie kryje. Tą, którą wzgardził, pogrzebał w wiecznej zmarzlinie arktycznego lądu i ani myślał, by zbierać szczątki tego, co zdążyło się rozłożyć i zamienić w składniki odżywcze dla roślin.

            Ale… Przecież żywa materia nie zdoła zgnić na mrozie, ale hibernować, aby któregoś dnia wpuścić w ziemię korzenie i odrosnąć jako piękniejsza, zdrowsza i odurzająco pachnąca roślina.

            Powoli zsunął kołdrę ze swojego ciała, zorientowawszy się, że bokserek także na sobie nie posiada, a nie znajdują się też nigdzie w zasięgu jego wzroku. Przeklął w myślach własny idiotyzm, zachowując pozorny spokój już miał wstawać, ale obce palce, niczym intruz, okręciły się wokół jego smukłego nadgarstka. Spetryfikowało go jeszcze mocniej, jak gdyby właśnie znalazł się w rzece pełnej krwiożerczych bestii które tylko czekają na to, aby zatopić ostre kły w jego ciepłym i smacznym mięsie.
           
            - A ty gdzie mi uciekasz…? – Zachrypnięty i jeszcze zaspany głos zawibrował w przestrzeni. Bill napiął się jak struna, gotowy wystrzelić z tego pomieszczenia choćby nago, teraz, zaraz. – Nigdzie nie uciekniesz… - Obnażył białe, proste zęby w ohydnym uśmiechu. Blondyn odniósł wrażenie, że jego żołądek zaraz wywinie fikołka, a żrąca ciecz przeznaczona do trawienia pokarmów wyleje się przez przełyk prosto na drogi dywan.

            Wiedział, że zachowa się jak totalny skurwysyn opuszczając nowo poznanego kochanka zaraz po upojnej nocy – której nawet nie pamiętał – ale, egoistycznie, nie widział dla siebie innego ratunku. To było jedyne. Wyjść stąd, zapomnieć i mieć nadzieję, że wydarzenia tej nocy zostaną jedynie permanentną wizją jego umysłu. Czcze nadzieje…

            - Zapomniałem, że mam sesję, muszę uciekać – wywinął się małym, niewinnym, białym kłamstewkiem. Przecież nie może udowodnić mu, że łże jak z nut, nie…? A nawet jeśli, miał to gdzieś. Mężczyzna którego ze zdziwieniem odkrył w łóżku w którym spał był tylko przygodą, przeszłością, zabawą. Substytutem bliskości, elementem, który mógł ofiarować mu namiastkę przyjemności. Powinien to wiedzieć, że tacy jak on są niezwykle trudni do zatrzymania, a wręcz graniczy to z cudem.

            - Wczoraj twierdziłeś, że nic cię nie ogranicza, że możesz ze mną zostać… Billy… - mówił miękko, czule, z wyraźną nutą smutku w głosie. Bill skrzywił się na sam dźwięk swojego imienia padającego z ust mężczyzny, a raczej jego zdrobnienia.

            - Nie masz prawa mówić do mnie mnie per „Billy” – warknął. – Lepiej, żebyś to prędko przyswoił. -  Wyszarpnąwszy rękę ze zniewalającego uścisku wstał z łóżka. Wyciągnął prześcieradło spod przygodnego kochanka i oplótł się nim w pasie, tym samym odgradzając wygłodniały wzrok od dolnych rejonów swojego ciała. Sposób, w który na niego patrzył palił jego skórę i potęgował wyrzut niechcianych myśli w głowie, krzyk zranionego sumienia, o ile jeszcze takowe posiadał. Przeszywającym spojrzeniem przestudiował całą powierzchnię podłogi sypialni, nie znajdując swej garderoby, przeciągnął poszukiwania na korytarz. Tam, tuż obok drzwi wejściowych, znalazł wszystko; białą, poszarpaną koszulkę (nie przypominał sobie, aby w oryginale tak wyglądała… „Byłem tak nagrzany? Boże…”, jęknął w myślach), spodnie, bieliznę. Ubrał się w ułamku sekundy, a wtedy, zupełnie nagi, podszedł do niego ten, którego chciał jak najprędzej pozbyć się z pola widzenia.

            Zmierzył go wzrokiem, a ochrypły śmiech wydobył się z jego krtani; był tak chłodny, przeraźliwy… Wszystkie włoski na karku Billa stanęły dęba, przestraszył się. Nie wiedział z kim ma do czynienia. I nagle poczuł jak te dłonie, które niedawno wsparł na biodrach, zostają uniesione ponad jego głowę, a jego plecy dociśnięte do płaszczyzny ściany za nim. Czuł na swoim udzie pokaźną erekcję, ciepły oddech na odsłoniętej skórze szyi, jego gorący tors ocierający się o jego ciało. Zadrżał, nie wiedząc czy dana sytuacja bardziej go podnieca, czy przeraża. To było chore, niemoralne, nie znał tego człowieka… Ale działał na niego. Działał tak bardzo, że w wystarczyło jego zdecydowanie, żeby znów zechciał prężyć się pod nim, zostawić krwawe pręgi na jego łopatkach i zedrzeć gardło, krzycząc z rozkoszy.

            Tom…

            To imię, niechciane, pojawiło się w jego umyśle i nagle, jak gdyby nigdy nic, zalały go potworne wyrzuty sumienia. Co może robić, czy myśli o nim? Czy zastanawia się jak spędził noc? W końcu tyle się nie widzieli, żaden nie miał czasu się odezwać…

            Tamtą noc spędzili razem, kochając się wśród nocy na dachu. O poranku przenieśli się do jego łoża, a później, nie mogąc spać, zaparzyli kawę z ekspresu i raczyli się nią w milczeniu, wspólnie. W południe rozstali się gdy pager Toma zaczął niemiłosiernie piszczeć, wzywając go w pilnej sprawie do szpitala, w którym pracował.

            I nastała cisza… Dokładnie ten rodzaj ciszy, który występuje przed burzą. Nie napisał smsa, nie zadzwonił, nie szukał z nim kontaktu. Czyżby to było to? Może zdobył to, co chciał i już nie chciał go widzieć? Czy mógł być aż takim draniem…? Potraktować go tak bestialsko, doskonale wiedząc jakie wywołuje na nim wrażenie? Nie chciał w to wierzyć, nie mógł… Sama myśl o tym, że to czysta zagrywka sprawiła, że powieki zaczęły palić go od niechcianych łez, ale przełknął gorzko ślinę, przeganiając je w oka mgnieniu.

            Można powiedzieć, że w powolnym zabijaniu siebie posiadł tytuł mistrzowski.

            Do porządku doprowadziły go zęby zagłębiające się w skórze szyi; syknął z bólu machinalnie odciągając głowę w bok, jakoby chcąc dać kochankowi lepszy dostęp do siebie. Ten wsunął dłoń pod jego kolano, opierając udo na swoim biodrze. Przesunął opuszkami palców od zgięcia, przez wewnętrzną część nogi po samą pachwinę. Bill jęknął, choć jednocześnie chciał wyć z rozpaczy.

            - Słuchaj, naprawdę muszę iść… Byłem wczoraj nawalony, zapomniałem o tym. Zapisz mi swoje imię i numer telefonu na kartce i zadzwonię jak będę wolny, obiecuję – mruknął markotnie. Kłamał.

            Mężczyzna zmierzył go wzrokiem, lecz nie zmienił swojego położenia. Zamiast tego wsparł się czołem o jego czoło, opuszkę palca zatrzymując na jego dolnej wardze. Pozwolił palcu wniknąć głębiej, zahaczając o zęby, a później koniuszek języka Billa.

            - Jeżeli tego nie zrobisz… Znajdę cię… - nachylił się nad jego uchem, lubieżnie przeciągając językiem po jego chrząstce. Zagryzł zęby na jego płatku, po czym wniknął jego wnętrza, zwilżając śliną. – Pachniesz mną… Masz w sobie moje nasienie… - kontynuował – Jesteś mój i choćbyś zapadł się pod ziemię, wyciągnę cię spod niej i przerżnę jak małą dziwkę. Zrozumiałeś? – Opuścił dłoń i zakleszczył jego pośladek w dużej dłoni, zaciskając ją tak mocno, że Bill był pewien, że zostały na nim czerwone smugi.

            - T-t-tak – powiedział posłusznie, samemu dziwiąc się skąd w nim taka potulność. Zawsze był tym wyszczekanym, niepozwalającym się zastraszyć… Cholera, on się bał. Był podniecony i przerażony. Co za chora sytuacja.

            - Co tak? Mów pełnym zdaniem… Billy.

            - Nie nazywaj mnie tak! – krzyknął buńczucznie.

            Schwycił go za policzki, wpijając palce w ich miękką skórę.

            - Powtórz: zrozumiałem i zadzwonię do ciebie.
           
            - Nic nie będę ci powtarzał.
                       
            Palce mocniej wcisnęły się w skórę, a jego głowa odskoczyła na bok. Syknął z bólu.

            - Mów.

            - Nie.

            - Już.

            - Nie znam cię.

            - To poznasz. Gadaj, albo cię zabiję.

            Zimny dreszcz.
            Strużka potu spływająca ze skroni.
            Szybsze bicie serca.
            Panika.
           
            - Obiecuję, że zadzwonię.




            Wychodził z jego mieszkania z małą, białą karteczką w dłoni i pakunkiem w drugiej. Skąd wziął czas, aby go skombinować…? Nie wiedział, ale może to po prostu jakaś pamiątka, artefakt, który znalazł w swoim mieszkaniu i zapragnął, aby miał go przy sobie. Jedyne, co było pewne to świadomość, że jego stopy więcej nie postaną w tym miejscu, że choćby owy gość był ostatnim mężczyzną stąpającym po ziemi, nie wróci do tej jaskini lwa. Nigdy. Zrobi wszystko, żeby nie musieć tu wracać, by przepaść jak igła w stogu siana nawet, gdyby musiał wyprowadzić się na obcą planetę.

            Nie wiedział tylko, że karuzela śmierci zaczęła się kręcić, a on, krwawym pocałunkiem, przypieczętował pakt z samym diabłem.

            Zmiął zwitek w dłoni i wyrzucił na chodnik po przejściu kilku przecznic. Nie zauważył, że zdążył się rozwinąć, a na jego białej powierzchni, napisane smolistym atramentem, ujawniły się litery układające w imię, ciąg cyfr i koślawo narysowane serce przebite strzałą. Jednak nie było to serce, które rysują dzieci w swoich malutkich zeszycikach; było to anatomiczne serce, takie, które tłucze się w człowieczej piersi, z każdym uderzeniem przybliżając dzień w którym ciało zostanie złożone do grobu w którym będzie miało spocząć już na całą wieczność.

            Nie miał pojęcia co go czeka i, zupełnie nieświadomy, że wciąż jest obserwowany przez całkiem znajomą mu parę oczu.

            Gdyby tylko był bardziej uważny, zauważyłby kobietę, która zwiastowała początek końca, koniec początków. Gdyby uważał, wiedziałby, że sznur na jego szyi zaciska się coraz mocniej, ciaśniej, że dzielą go sekundy od zawiśnięcia na stryczku.


~


Listy piętrzyły się na kuchennym blacie, a on nie żywił większej potrzeby, żeby czytać je od deski do deski; kilka z nich wybiórczo przejrzał i odłożył, czując, że zaczyna być chory przez swojego stukniętego prześladowcę. Tygodnie upływały im na bezsensownym nieróbstwie. Wprawdzie Tom miewał dyżury prawie każdej nocy, to i tak – nawet w czasie ich trwania – Bill znajdował sposób, aby prześliznąć się niezauważenie wśród strzegących korytarzy pielęgniarek i wpasować się w szparę w drzwiach od gabinetu Toma, aby choć chwilę z nim porozmawiać. Patrzeć na niego. Przebywać w jego towarzystwie.

Jego głowa myślała inaczej, niż reagowało ciało. Sam nie był pewien, czy zdoła dotrwać i zrealizować pragnienia umysłu, te zakwitłe podczas pierwszego, przelotnego spojrzenia w tłumie, wtedy, w tym klubie, do którego wybrał się całkiem spontanicznie. Tamtym razem pragnął go zabić, a teraz? Teraz chciał się po prostu kochać, oddychać nim i nie oddalać choćby na krok. Potrzebował Toma jak powietrza, bez którego życie nie mogłoby istnieć. On, koegzystował z nim w symbiozie, leczył jego niestabilne emocje, paradoksalnie zabliźniał stare rany.

Nie zdołał jednak wyplenić kilku rzeczy… Wyrzutów sumienia po pamiętnej nocy, gdy pozwolił sobie na zatracenie i oddał swoje ciało mężczyźnie, który w najmniejszym stopniu nie przypominał Toma. Żałował nocy, których nie pamiętał. Był pełen strachu i miłości, która rozrosła się do niebotycznych rozmiarów, rozmiarów tak wielkich, że Bill mógłby zacząć histeryzować, ale nie chciał robić z siebie większej ofiary, niż rzeczywiście był.

Mimo każdej negatywnej myśli, był także wdzięczny sile wyższej za to, że spotkał go ponownie. Ten dar od losu uszczęśliwił go i tchnął nadzieją żywą jak czerwień maków w polu zeschniętej na złoto pszenicy.

Leżał wpatrzony w sufit na sporej, obitej szarym, porządnym materiałem, wersalce. Gabinet Toma należał do tych nowoczesnych i schludnych, gdzie każdy okruch miał swoje miejsce, a tłusty odcisk dłoni na nieskazitelnej powierzchni gładkiego, lśniącego biurka wywoływał odrazę. Okręcił wokół palca kosmyk włosów, wykrzywiając twarz w grymasie niezadowolenia. Gdzie on, do cholery, polazł? Siedzi już tu z pół godziny albo i lepiej, a Toma wciąż nie widać, ani nie słychać. Czyżby źle zrozumiał? Czy miał dzisiaj wolne? Ale nie, wtedy drzwi tego pomieszczania byłyby hermetycznie zamknięte, a on nie znalazłby sposobu, aby się tu wśliznąć. Więc, jeżeli to nie było przeoczenie, w takim razie co? Jakiś nagły wypadek? A może…? „Nie, Bill, przestań, musisz mu zaufać, przecież nie chciałby cię na nowo, gdybyś był jakimś tam dodatkiem, tanią zabawką, którą można wyrzucić na śmietnik, bo z brzuszka zaczęła wychodzić wata, a oczko odpadło… Prawda? A może jednak?”, panikował. W końcu, zmęczony swoimi rozmyśleniami, poderwał się z twardej powierzchni i podszedł do korkowej tablicy wiszącej za biurkiem. Przebiegł wzrokiem po poszczególnych pozycjach, ale nie zauważył żadnej wskazówki, która mogłaby naprowadzić go na właściwy tor rozumowania. Opadł więc zrezygnowany na wysoki, biurowy fotel i wsparł łokcie o blat biurka, opierając dłonie na swoich skroniach; palce wsunęły się między włosy, drapiąc zawzięcie skórę głowy. Westchnął z ciężkim sercem, bo choć nienawidził czekać, innego wyjścia nie miał.

Niestety.