czwartek, 22 grudnia 2016

18, część 2

 Rozdział XVIII,
część II.





- Carmen? – zagrzmiał, bez mrugnięcia okiem wpatrując w piękną kobietę przed sobą. Przecież nie mógł zapomnieć jej twarzy, lunatycznie odwiedzała go w snach niemal każdej nocy. Przyczyna jego zagłady i może małe pragnienie…? Może jej fizyczność oddziaływała na niego w zły sposób, może wyzwalała w nim uśpione żądze, które jego męskość podświadomie pragnęła ugasić? Może, ale… Wiedział przecież kogo tak naprawdę kocha i jak wiele zniszczył poddając się złym podszeptom umysłu. Musiał być silniejszy, nie pozwolić, aby historia zatoczyła koło. Miał przychylność Billa, ba, nawet pozwolił mu się dotknąć, całować, więc teraz kiedy ta cienka nić porozumienia ledwie została odbudowana, ma to zniszczyć? Po jego trupie…
- Już nie pamiętasz? – zdziwiła się sztucznie, układając pełne usta w dzióbek. – Cóż, zbyt bystry nigdy nie byłeś… - zadrwiła, podpierając się dłońmi w talii. Jej cyniczny uśmieszek doprowadzał go do szału! Miał chęć złapać ją za te sztuczne, czarne kudły i wyszarpać, dopóki fałszywe kosmyki nie odkleją się od skóry jej głowy.
- Co tu robisz? Ty w takim miejscu? Myślałem, że to porządna impreza i nie wpuszczają dziwek.
Muzyka dudniła w jego uszach, kolorowe światła zlewały w jedną całość, zabrakło w płucach tchu. Coś mówiło mu, że wszystko zostało ukartowane i to, że spotkał się akurat teraz z nią twarzą w twarz nie jest przypadkiem. Byłby zdolny uwierzyć w to, gdyby wcześniej nie przyuważył Billa opuszczającego imprezę z jegomościem, któremu dziwnie patrzyło z oczu. A może tylko mu się wydawało? W końcu jego twarz widział jedynie z daleka, nie był w stanie powiedzieć zbyt wiele…
- Nie dość, że mało bystry, to jeszcze cham! – Wydęła usta, zmieniając pozycję. Przez chwilę zniknęła Tomowi z pola widzenia, a następnie zlokalizowała się tuż za nim, opierając drobne dłonie na jego umięśnionych barkach; poczuł jak długie, wystylizowane paznokcie wbijają się w jego skórę przez materiał marynarki. – Ale za to wciąż seksowny… - Przybliżała się, by zagryźć płatek jego ucha między zębami, odurzała wonią słodkich, ciężkich perfum. Jeszcze mocniej zakręciło mu się w głowie, złość wezbrała w jego wnętrzu niczym fale na wzburzonym oceanie. Czuł obrzydzenie, niechęć, pragnienie mordu, uduszenia tej poczwary! Nie, on tego nie wytrzyma… Ten dotyk palił i to bynajmniej nie w dobrym guście. Palił, bo czuł się brudny. Czuł się ohydny i obdarty z godności, honoru, własnego ego. Czuł, że jeżeli tego nie przerwie, coś obumrze w nim bezpowrotnie i kto wie? Może żeby wyzbyć się tych uczuć, byłby zgoła gotów znów rzucić się w wir przygody i nie daj Boże, przelecieć ją przy ludziach?
 Tom odwrócił się prędko i złapał ją za nadgarstki, odsuwając od siebie na bezpieczną odległość.
- Szmaty nie są w moim guście. – wycedził przez zaciśnięte zęby, a następnie odepchnął ją szorstko. Zachwiała się na własnych nogach, drżącymi kończynami zataczając się o parę metrów w tył, po czym upadła na twardą posadzkę. Od razu uniosła się na łokciach, obrzuciwszy go jadowitym spojrzeniem.
- Tak teraz traktuje się kobiety?! Ochrona?! Gdzie jest ochrona! Proszę go wyprowadzić! To… to! To jest jakiś…! - zachłysnęła się powietrzem, celując w Toma palcem wskazującym. – Znęca się nade mną! Próbował mnie molestować i zgwałcić! Naruszył moją nietykalność cielesną!
- Sam wyjdę. – Skinął głową w stronę nagromadzonego wokół nich tłumu ludzi.
- Dewiant! Zboczeniec! PEDAŁ!
Jednak nie zdołał tego usłyszeć, myślami był daleko stąd… Błądził i potykał się przez to, czego nie wiedział. A chciał wiedzieć… Chciał wiedzieć gdzie jest Bill, uwolnić go, odebrać, zdobyć. Był wściekły, nie wiedział co bardziej go dręczy; żal, że mógł z własnej woli wybrać innego, czy złość, że ktoś to wszystko ustawił…?
Podświadomie czuł, że dzieje się coś niedobrego…
~
            Ogień przeszył moje ciało, gdy zamknęły się za nami drzwi przypadkowego, luksusowego, hotelowego pokoju. Byłem zamroczony pożądaniem, a mój świat zniknął, zawęził się do tego pomieszczenia, tego ułamka wszechświata, na który składaliśmy się my, w tej chwili – razem, jako jedna całość idealnie dopełniająca luki powstałe przez upływ czasu. W końcu, po tylu latach czekania, w końcu był mój! Bardziej niż chętny i podniecony, wręcz spragniony.
            Szukał wargami moich warg, lunatycznie błądził  po odznaczającym się na szyi zgrubieniu patetycznie nazwanym jabłkiem Adama. Przygryzł skórę podbródka, a następnie wpił się w moje usta jak zwodzony uzależnieniem lekoman. Całował zapamiętale, szalenie, jakby brakowało mu pożywienia, zapomniał czym w istocie jest rozsądek. Chwyciłem dłońmi jego wąskie barki i przesunąłem palcami wzdłuż ramion, zacisnąłem w dłoniach skórę na jego biodrach i bez skrupułów rzuciłem bezwładne ciało na śnieżnobiałą pościel. Machinalnie uniósł się na łokciach i zdmuchując rozwichrzone włosy z twarzy, rzucił mi wyzywające spojrzenie. Na jego ustach czaił się złośliwy uśmiech, a w oku zabłysnął podstępny ognik. Szybko skonfrontował się z rzeczywistością i usiadł w siadzie skrzyżnym; schwyciwszy poły mojej marynarki, gwałtownie przyciągnął do siebie, otarł torsem o mój wciąż skryty za białą koszulą od garnituru i pociągnął na siebie, oplótłszy uda wokół moich bioder niczym ośmiornica schwyciwszy swą ofiarę. Poczułem jak wsuwa dłonie pod materiał na moich plecach i kluczy długimi, zziębniętymi palcami po ich powierzchni.
            A więc chciał się bawić…
            - Nie drażni się lwa, przebywając z nim w jednej jaskini – zaśmiałem się – To moja jama, będzie tak, jak ja chcę. – Mój ton sam w sobie oświadczał, że nie życzę sobie żadnych sprzeciwów. Posłusznie zwrócił mi wolność, odrzucając ramiona za głowę. Wyprężył swe ciało, przymknąwszy powieki koniuszkiem języka lubieżnie przesunął po konturach swoich warg.
            Gwałtownie wciągnąłem powietrze, zsuwając marynarkę ze swoich ramion; odrzuciłem ją za siebie. Byłem podekscytowany, chciałem go, chciałem jak najprędzej pozbyć się zbędnego materiału, który wciąż okrywał moje ciało. O czym, do kurwy, myślałem, ubierając się? Powinienem wiedzieć lepiej, nie pozwolić, aby takie szczegóły zabierały mój cenny czas w chwilach jak ta!
            Ułożył dłoń na moim karku, między palcami drugiej zaciskając materiał białej koszuli na moim torsie; furiacko przyciągnął mnie do swojego ciała, przechylił głowę i z łatwością odnalazł powrotną drogę do moich ust. Wpił się w nie, pochłonął jakby jego ciało smagał głód, a warg nie całował nikt, od dawna. Poczułem ich miękkość, strukturę, każdą, nawet najmniejszą zmarszczkę na ich powierzchni. Poczułem chłodny metal kolczyków utkwionych po obu stronach jego warg, gdy niecierpliwie poruszał nimi, chcąc zdobyć więcej, wpić się głębiej, złączyć swoją ślinę z moją śliną. Parsknąłem śmiechem w ten pocałunek, przejmując inicjatywę; przesunąłem wierzchem palców od jego wystającej grdyki przez załamanie łączące szyję z głową, następnie ująwszy jego podbródek między kciuk, a palec wskazujący, przechyliłem jego twarz w prawo, dając sobie lepszy dostęp do jego słodkich ust. Rozchylił je ulegle, wpuszczając mnie do środka, łakomie czekał na tą chwilę. Czułem to. Elektryczność przepłynęła przez pion mojego kręgosłupa, docierając do zwieńczenia kości ogonowej, co spowodowało, że każdy z drobnych włosków obrastających moje ciało stanął dęba, a skóra pokryła się grubą połacią dreszczy. Eksplorowałem wnętrze jego ust językiem, nie dając Billowi możliwości, żeby odpowiedział na jego pieszczotę. Zresztą, nie chciałem tego. Chodziło tylko i wyłącznie o moją przyjemność, o to, że teraz jest mój i miałem głęboko w dupie, że coś może być dla niego przykre, czy nieprzyjemne. Zasłużył na tą odrobinę cierpienia za wszystkie upokorzenia jakie musiałem przez niego przejść, zasłużył.
            Wepchnąwszy mu język niemal do gardła, schwyciłem w garście koszulkę na jego piersi i niemal ją rozdarłem, w końcu podciągając materiał pod same pachy; wtedy rozłączyłem nasze usta, dając mu odetchnąć, a prozaiczna, licha bokserka poległa jak żołnierz na polu bitwy, tuż obok naszych stóp. Ledwo łapał oddech, trzymając dłonie na moich barkach; narkotyk działał coraz mocniej, niwelując prawdopodobieństwo, że kiedy będzie już po wszystkim, zapamięta cokolwiek z tego, co mu zrobiłem. Uśmiechnąłem się złowieszczo, szarpiąc się ze sprzączką jego paska, która – po chwili – wraz ze spodniami i bielizną jaką miał na sobie, upadła obok wcześniejszego materiału.
            Oderwał swoje plecy od materaca, a moje dłonie wsunęły się pod załamania jego kolan, podsadzając, aż oplótł mnie udami wokół bioder. Jego nagie ciało wyglądało cudownie w połączeniu z moim – wciąż – całkowicie ubranym.
            Uniósł ramię, zanurzając długie, smukłe palce w czerni włosów na głowie; pociągnął, dopóki peruka nie odczepiła się od siateczki przykrywającej jego naturalne, nie za długie blond włosy, odrzucił ją w kąt sypialni, czyniąc to samo z lichym materiałem odgradzającym kosmyki od jej sklepienia. Rozwichrzył je dłonią, a przez co kilka pojedynczych opadło mu na oczy.
            Nie mogłem się powstrzymać; obłożyłem jego twarz milionem muśnięć, liźnięć, przygryzień. Przesunął językiem po konturach warg, wzdychając ponętnie. Paznokcie Billa wczepiły się w skórę na moich plecach żłobiąc na niej krwiste smugi, korytarze, którymi rwie się rzeka zrodzona z rozkoszy i pragnień, niecierpliwości umysłu strawionego przez post.
            Jego ciało… Idealnie wyrzeźbione, gładkie i szczupłe, delikatne acz szorstkie. Męskie, a miejscami dziewczęce. Tak smaczne, tak spragnione, jakby nigdy nie zaznało magii dotyku… Chętne by mnie poznać, poznać każde zgrubiałe przez czas wybrzuszenie na moich dłoniach. Jedną z nich objąłem jego gorący policzek; wręcz palił żywym ogniem, przewiercał się przez mięso i rozgrzewał mą kość. Wtulił twarz w jej płaszczyznę, a ja zachwyciłem się jak idealnie pasuje do jej wielkości, kształtu. Zupełnie tak, jakbyśmy zostali stworzeni dla siebie, a ktoś, niepostrzeżenie, postanowił zabić naszą miłość w zalążku. Przymknął powieki, a następnie rozwarł je, wpatrując się we mnie kusząco. Musnął wilgotnymi wargami skórę na mojej dłoni.
~
Wróciłem do niego odziany jedynie w bokserki, z opakowaniem prezerwatyw w ręku. Z pulsującym, nabrzmiałym członkiem i ogromną chęcią, by w końcu go posiąść, a on… Rozwalony na wszystkie strony świata, z lekko przechyloną w lewo głową, po prostu spał. Wątła, naznaczona wieloma tatuażami klatka piersiowa unosiła się i opadała miarowo, a z ust, ze świstem, wypuszczał nagromadzone w płucach powietrze. Wyglądał jak anioł, który spadając z wysokości połamał skrzydła, a w efekcie je stracił. Był taki piękny… Nieskazitelny, delikatny, cudowny… Zapomniałem jak się oddycha i przysiadłem na skraju łóżka, odkładając odnaleziony wcześniej w torbie przedmiot na satynową pościel. Miałbym go teraz budzić…? Niszczyć ten idealny obraz, dzieło natury, jej idealny wręcz oddźwięk? Nie miałbym serca… W sumie i tak go nie mam. Ale też nie zamierzam informować go o tym, że do niczego nie doszło. Jak na razie musiałem pocieszyć się tym, że widziałem go takiego, jakim stworzyła go natura, w okowach nagości i grzechu, że pokazał mi na co go stać i jaki jest wtedy, kiedy wodzi nim pragnienie.
Ułożyłem się bokiem do niego, podpierając głowę na ręce zgiętej w łokciu. Wierzchem wolnej dłoni przesunąłem wzdłuż odznaczającej się kości policzkowej uśpionego kochanka, zjechałem na szyję, wyczuwając jego puls – był szybki, pędził niczym rwące, górskie potoki, choć przecież uśpiony winien być spokojny. Najwidoczniej alkohol ma na niego zły wpływ. Albo wycieńczony organizm.
Ale zaraz, Theo, od kiedy przejmujesz się tym co wolno, a czego nie wolno? Możesz po prostu go zerżnąć i odebrać należne sobie, wziąć i nie patrzeć za siebie. Więc co cię powstrzymuje? Czyżby nagle odezwało się sumienie? Od kiedy, kurwa, przejmujesz się czy ktoś jest zdrowy, czy chory? Straciłeś rozum? Ogarnij się!
Odwróciłem się tyłem, zaciskając mocno powieki.
Wyciszyć głosy, te dręczące szepty, nakazy podświadomości! Zasnąć, zatracić się w nicości, rozpłynąć się w czerń. Zapomnieć. Nie istnieć. Być jak kropla wody wsiąkająca w piasek, tak istotna, a jednocześnie zauważana przez niewielu. Być, ale nie być. Być. I zdechnąć.
Wsłuchałem się w swój oddech, w jego oddech. Odwróciłem się gwałtownie i zagarnąłem jego ciało w objęcia silnych ramion, pozwalając sobie na dotyk. Więcej miał nie będę. Tyle czekałem, dam radę poczekać jeszcze dłużej.
Teraz liczy się jego zapach, jego spokój, jego obecność… Moja miłość do niego, która rozkwita niczym kwiat na pustyni, tuż po deszczu.
Nigdy nikogo tak nie kochałem…
~
Był jak nadciągający wicher. Niespokojny i niezrównoważony, pełen agresji i głęboko skrywanej urazy. Jego oczy, piękne i dzikie, naturalnie czekoladowo-orzechowe, teraz zasnuły się błękitem szaleństwa i smutku, gdzie miejsce czarnych nici tęczówki zajęły perliste krople deszczu. Kim się stał, jeżeli nie potworem niszczącym wszystko, co spotka na swej drodze? Kim…? Stał się wszystkim, czym nie chciał się stać; tym, czego się wyrzekł. Na drodze donikąd stracił umiejętność odczuwania, która miała go chronić. Samego siebie obdarł z niewinności i wrażliwości, a na świat spoglądał nieczułym, martwym okiem. Czując, machinalnie zabijał nagromadzony żal w zalążku. Nie chciał, nie mógł, nie potrafił być słaby – nie potrafił nikomu ofiarować możliwości, by go zabito, zdeptano, podtarto nim buty. Przecież już kiedyś na to pozwolił… I tylko on wiedział jak bardzo wtedy cierpiał…
Przetarł twarz miękkim ręcznikiem i podtrzymując go w linii kości policzkowych, spojrzał na swoje oblicze w lustrze. Zmęczone, podkrążone oczy, z nielicznymi zmarszczkami i sino-purpurowym zabarwieniem tuż pod nimi. Puste, matowe, pozbawione iskry. Smutne.
Odwrócił wzrok i wyszedł z łazienki, odrzucając ręcznik na podłogę. Trudno, gosposia i tak posprząta rano. Nie chciało mu się martwić o coś tak błahego jak kawałek materiału niedbale rzucony na panele.
Wina wypalała piętno na jego sercu, choć był pewien, że został pozbawiony skrupułów przez to, czego nauczyło go życie. Tymczasem czuł do siebie wstręt i niechęć, niechęć tak silną, że gdyby mógł, roztrzaskałby w drobny mak wszystko, co tylko przypominało mu o samym sobie. O tym, co zrobił. W końcu zawsze winił Toma za to jakim był skurwysynem i jak to go zdradził, a tymczasem co zrobił…?
Schlał się jak ostatni cep i pozwolił, by zerżnięto go jak sukę.
Czuł się jak dziwka. Ostatnia kurwa, niewarta złamanego centa; ktoś, kto powinien skończyć w rynsztoku, a nie między zdrowymi ludźmi. Tymi uśmiechniętymi twarzami, rzucającymi mu pogardliwe spojrzenia, skryte pod maską ogólnej serdeczności. Rzygał tym i rzygał tymi, którzy okazywali wobec niego choć odrobinę fałszu. Wolał szczerość choćby tę najgorszą.
Jeżeli podczas świąt miał komuś życzyć zdrowia, choć szczerze życzył mu śmierci… Wolał wspomnieć o swej nadziei apropos rychłego opuszczenia tego świata. Dlatego nienawidziła go rodzina, nienawidzili go wszyscy, którzy jakkolwiek mu podpadli. Wszak wiedział, że owa ludzka niechęć pochodzi jedynie z faktu, że nie potrafią radzić sobie z prawdą, są przyzwyczajeni do kłamstwa i obłudy. Takich jak on – szczerych i bezpośrednich – skazywało się na potępienie i życie w samotności. Jako ta czarna owca, jako ten, który tu nie pasuje i nigdy nie pasował.
Musiał porozmawiać z Tomem. Tylko jak ma do cholery to zrobić, skoro nie odbierał połączeń od niego, nie odpowiadał na smsy…? Coś było nie tak, musiał o czymś wiedzieć. Odnalazł swój telefon na szafce w przedpokoju, uprzednio przewracając ciężką donicę wraz z rosnącą w niej rośliną. Przez chwilę patrzył żałośnie na podłogę ubrudzoną ziemią, a następnie odwrócił się od całego tego bałaganu i wszedł do salonu, gdzie rozwalił się w wygodnym fotelu i po raz kolejny wybrał numer do tego, którego kocha.
Jeden sygnał, drugi… Trzeci, czwarty, piąty…

„Hej, tu Tom. Jeżeli nie odbieram jestem cholernie zajęty, więc zadzwoń później, pa”.