piątek, 29 lipca 2016

17

Rozdział XVII





“Hold me like you never lost your patience,
Tell me that you love me more than hate me all the time,
And you're still mine”.





~



Rzęsiste łzy spływały kaskadami na jego zapadłe, blade policzki, mamił go ból rozrywający klatkę piersiową, ale paradoksalnie, wcale nie czuł się samotny. Odniósł wrażenie, że jego starsza, silniejsza wersja stoi tuż przy nim, obejmując mocnym uściskiem dłoni jego kruche ramiona, wtula w siebie. Głaszcze rozwichrzone, czarne włosy, szepcząc do ucha uspokajające słowa pocieszenia; „ciii, to już koniec, już nie musisz się bać…”. Ile dałby, żeby jego wyobrażenia mogły być prawdziwe! Och, jak bardzo chciałby! Jednak prawda była inna, dużo bardziej dobijająca, przenikliwa i upadlająca. Jakim cudem pozwolił, żeby tak go poniżono…? Przed jego oczami wciąż rozgrywał się dramat tamtych dni, wyświetlał wyraźnie jak klatki filmowej adaptacji książki, a on, żałośnie słaby i nieporadny, nie mógł zatrzymać ich w miejscu. Z człowieka pełnego energii stał się ledwie robakiem pełznącym po wilgotnej ziemi tuż po deszczu. Dlaczego żadna mądra głowa nie skonstruowała jeszcze wehikułu czasu? Zawróciłby wtedy bez wahania i wybrał inną drogę. A może jednak… może jednak znów popełniłby ten sam błąd, zwiedziony obietnicą lepszego jutra i kogoś, przy czyim boku będzie mógł rozkwitnąć, jak kwiaty magnolii obrastając suche, łyse gałęzie.

Był tylko człowiekiem, a człowiek stanowi zarówno zagadkę, jak i cud biologicznej inżynierii. Dzieło życia matki natury; był machiną pełną wad, wewnętrznych konfliktów, krytycznych błędów i… wyjątkowych talentów.

Jego talent do niszczenia samego siebie był jak śpiew feniksa, zdolny niszczyć, ale i leczyć. Posiłkując się różnorakimi narzędziami wybierał jaki rodzaj krzywdy woli, choć, najlepiej radził sobie z zabijaniem w sobie tego, co dobre, dotąd niewinne. Stawał się upiorem, człowiekiem bez zasad moralnych i duchowych, był nikim. Pusty jak pozbawiona tlenu kosmiczna przestrzeń, jak niepotrzebny odłamek meteorytu, jak ciało niebieskie po kolizji z o wiele, wiele większą planetą. Był katastrofą ubraną w ludzką skórę, był… Życiem wśród śmierci, śmiercią wśród życia.

I tylko on sam wiedział jak bardzo pragnął umrzeć, jednocześnie chcąc żyć.


~


Jeżeli śmierć nie jest śmiercią dla duszy, brak miłości na pewno nią jest.

            Miłość usycha gdy niepielęgnowana, mimo, że wciąż żywa, pełna kolorów i przyjemnych zapachów. Posiniaczona niewprawnym dotykiem szorstkich, mało delikatnych dłoni traci siebie, obraca się w pył. Wyrywa serca, rozpoławia je, rzuca człowiekiem o dno, gardzi nim. Jako wymagająca kochanka zwraca na siebie uwagę: „Hej! Jestem tutaj! Zajmij się mną! Potrzebuję wody, potrzebuję światła, potrzebuję jedzenia…”.

            Gdy w końcu orientujesz się, że jej nie ma… Budzisz się pusty i wybrakowany, jakbyś stał w pokoju wypełnionym przez błyszczące, żywe światło, a ktoś nagle je wyłączył. Zapominasz o strachu, o tym, co dobre i co było złe. Nie żyjesz, a ledwo wegetujesz, próbując wmówić sobie, że najwidoczniej tak musiało być. Walczyłeś, zrobiłeś co mogłeś, aby zatrzymać ją przy sobie.

            Nie udało się.
                       
            Najwidoczniej nikogo nie można zmusić do miłości, obojętnie jak wielka by nie była twoja wiara w szczerość wyznań i uczuć. Gdy zajmujesz się nią nieumiejętnie, odpłaci się, zabijając wewnątrz ciebie to, co było w tobie największą cnotą.

            Przestaje ci zależeć. Na życiu, na pieniądzach, na karierze. Marzysz o powrocie do dawnych dni mimo, że logiczne jest, iż nigdy nie powrócą. Jesteś ty i ścieżka, którą obrałeś; zimna, poczerniała, zapomniana.

            Zostałeś sam w tajemniczym ogrodzie utkanym jako wasze przytulne gniazdko; jesteś tu sam… Błądzisz między ścieżkami obrośniętymi z obu stron przez wysokie trawy, a każdy szczegół przypomina ci o tym co robiliście, gdy przechadzaliście się nimi razem. Największa błahostka wbija szpile w twoje serce, wyciska łzy z oczu, choć myślałeś, że już nie potrafisz płakać.

            A później pojawia się nadzieja. Mały promyk światła wśród całego tego chaosu.

            Wiesz, że jesteś stracony i nie zważając na swoją dumę, biegniesz w tamtym kierunku. Tylko po to, aby wpaść prosto na gruby mur, który – wydaje ci się – wyrósł spod ziemi, bo przecież wcześniej go tutaj nie było.

            Blokada. Przeszkody. A miłość śmieje się z ciebie, śmieje się ozięble i przerażająco, obnażając długie, ostre kły w ironicznym uśmieszku.

            „Jeszcze nie skończyłam, nie…”, szepcze. Budzisz się zlany potem, w dobrze znanym ci miejscu, z człowiekiem, którego nie znasz. I zastanawiasz się; jak długo ma to jeszcze trwać…?

            W taki sposób obudził się Bill,  jakiś czas po feralnym wydarzeniu na dachu.

            Wsparł się łokciami o satynowe prześcieradło, nieprzytomnie rozglądając na boki. Pierwszym co zauważył był jego obnażony tors, dwa drobne sutki wyłaniające się spod puszystej kołdry, jeden z nich ozdobiony okrągłą, metalową ozdobą. Zmarszczył czoło, następnie uniósł brew, przesuwając wzrok na wybrzuszenie pościeli tuż obok niego i – centralnie – usta rozdziawiły mu się ze zdziwienia.

            „Kto to kurwa jest?”, pytał nieprzytomnie własnych myśli, „Ile musiałem kurwa zaćpać, żeby tego nie pamiętać…?”.

            Nieświadomy człowiek chrząknął przez sen, odwracając się plecami do Billa. Podłożywszy dłonie złożone jak do modlitwy pod głowę, zapadł w głęboki sen.

            Zdrętwiał, oblało go przeraźliwe zimno i strach. Jak ma się teraz wytłumaczyć przed Tomem? Zresztą… Czy miał jakiekolwiek podstawy, zobowiązania wobec niego, aby zacząć snuć zawiłą sieć wyjaśnień? Przespali się ze sobą, owszem, było zajebiście… Nie, zajebiście to słowo zbyt błahe i proste, to, co mu ofiarował porównać można z wybuchem tysiąca bomb wodorowych, z witaniem świtu w obcej galaktyce oglądając inne słońca, inne gwiazdy, inne planety. Tom miał energię, Tom był przystojny, Tom był… Jasna cholera. Tom był po prostu Tomem.

            Jedynym w swoim rodzaju, niepowtarzalnym. Nieważne jak bardzo starałby wmówić sobie, że go nienawidzi, jak bardzo nie chce go znać i widzieć, gdzieś tam w głębi serca zdawał sobie sprawę, że jest jego jedyną, prawdziwą miłością. Tą, o której śnił i powtarzał każdemu napotkanemu człowiekowi o ideach, jakie w sobie kryje. Tą, którą wzgardził, pogrzebał w wiecznej zmarzlinie arktycznego lądu i ani myślał, by zbierać szczątki tego, co zdążyło się rozłożyć i zamienić w składniki odżywcze dla roślin.

            Ale… Przecież żywa materia nie zdoła zgnić na mrozie, ale hibernować, aby któregoś dnia wpuścić w ziemię korzenie i odrosnąć jako piękniejsza, zdrowsza i odurzająco pachnąca roślina.

            Powoli zsunął kołdrę ze swojego ciała, zorientowawszy się, że bokserek także na sobie nie posiada, a nie znajdują się też nigdzie w zasięgu jego wzroku. Przeklął w myślach własny idiotyzm, zachowując pozorny spokój już miał wstawać, ale obce palce, niczym intruz, okręciły się wokół jego smukłego nadgarstka. Spetryfikowało go jeszcze mocniej, jak gdyby właśnie znalazł się w rzece pełnej krwiożerczych bestii które tylko czekają na to, aby zatopić ostre kły w jego ciepłym i smacznym mięsie.
           
            - A ty gdzie mi uciekasz…? – Zachrypnięty i jeszcze zaspany głos zawibrował w przestrzeni. Bill napiął się jak struna, gotowy wystrzelić z tego pomieszczenia choćby nago, teraz, zaraz. – Nigdzie nie uciekniesz… - Obnażył białe, proste zęby w ohydnym uśmiechu. Blondyn odniósł wrażenie, że jego żołądek zaraz wywinie fikołka, a żrąca ciecz przeznaczona do trawienia pokarmów wyleje się przez przełyk prosto na drogi dywan.

            Wiedział, że zachowa się jak totalny skurwysyn opuszczając nowo poznanego kochanka zaraz po upojnej nocy – której nawet nie pamiętał – ale, egoistycznie, nie widział dla siebie innego ratunku. To było jedyne. Wyjść stąd, zapomnieć i mieć nadzieję, że wydarzenia tej nocy zostaną jedynie permanentną wizją jego umysłu. Czcze nadzieje…

            - Zapomniałem, że mam sesję, muszę uciekać – wywinął się małym, niewinnym, białym kłamstewkiem. Przecież nie może udowodnić mu, że łże jak z nut, nie…? A nawet jeśli, miał to gdzieś. Mężczyzna którego ze zdziwieniem odkrył w łóżku w którym spał był tylko przygodą, przeszłością, zabawą. Substytutem bliskości, elementem, który mógł ofiarować mu namiastkę przyjemności. Powinien to wiedzieć, że tacy jak on są niezwykle trudni do zatrzymania, a wręcz graniczy to z cudem.

            - Wczoraj twierdziłeś, że nic cię nie ogranicza, że możesz ze mną zostać… Billy… - mówił miękko, czule, z wyraźną nutą smutku w głosie. Bill skrzywił się na sam dźwięk swojego imienia padającego z ust mężczyzny, a raczej jego zdrobnienia.

            - Nie masz prawa mówić do mnie mnie per „Billy” – warknął. – Lepiej, żebyś to prędko przyswoił. -  Wyszarpnąwszy rękę ze zniewalającego uścisku wstał z łóżka. Wyciągnął prześcieradło spod przygodnego kochanka i oplótł się nim w pasie, tym samym odgradzając wygłodniały wzrok od dolnych rejonów swojego ciała. Sposób, w który na niego patrzył palił jego skórę i potęgował wyrzut niechcianych myśli w głowie, krzyk zranionego sumienia, o ile jeszcze takowe posiadał. Przeszywającym spojrzeniem przestudiował całą powierzchnię podłogi sypialni, nie znajdując swej garderoby, przeciągnął poszukiwania na korytarz. Tam, tuż obok drzwi wejściowych, znalazł wszystko; białą, poszarpaną koszulkę (nie przypominał sobie, aby w oryginale tak wyglądała… „Byłem tak nagrzany? Boże…”, jęknął w myślach), spodnie, bieliznę. Ubrał się w ułamku sekundy, a wtedy, zupełnie nagi, podszedł do niego ten, którego chciał jak najprędzej pozbyć się z pola widzenia.

            Zmierzył go wzrokiem, a ochrypły śmiech wydobył się z jego krtani; był tak chłodny, przeraźliwy… Wszystkie włoski na karku Billa stanęły dęba, przestraszył się. Nie wiedział z kim ma do czynienia. I nagle poczuł jak te dłonie, które niedawno wsparł na biodrach, zostają uniesione ponad jego głowę, a jego plecy dociśnięte do płaszczyzny ściany za nim. Czuł na swoim udzie pokaźną erekcję, ciepły oddech na odsłoniętej skórze szyi, jego gorący tors ocierający się o jego ciało. Zadrżał, nie wiedząc czy dana sytuacja bardziej go podnieca, czy przeraża. To było chore, niemoralne, nie znał tego człowieka… Ale działał na niego. Działał tak bardzo, że w wystarczyło jego zdecydowanie, żeby znów zechciał prężyć się pod nim, zostawić krwawe pręgi na jego łopatkach i zedrzeć gardło, krzycząc z rozkoszy.

            Tom…

            To imię, niechciane, pojawiło się w jego umyśle i nagle, jak gdyby nigdy nic, zalały go potworne wyrzuty sumienia. Co może robić, czy myśli o nim? Czy zastanawia się jak spędził noc? W końcu tyle się nie widzieli, żaden nie miał czasu się odezwać…

            Tamtą noc spędzili razem, kochając się wśród nocy na dachu. O poranku przenieśli się do jego łoża, a później, nie mogąc spać, zaparzyli kawę z ekspresu i raczyli się nią w milczeniu, wspólnie. W południe rozstali się gdy pager Toma zaczął niemiłosiernie piszczeć, wzywając go w pilnej sprawie do szpitala, w którym pracował.

            I nastała cisza… Dokładnie ten rodzaj ciszy, który występuje przed burzą. Nie napisał smsa, nie zadzwonił, nie szukał z nim kontaktu. Czyżby to było to? Może zdobył to, co chciał i już nie chciał go widzieć? Czy mógł być aż takim draniem…? Potraktować go tak bestialsko, doskonale wiedząc jakie wywołuje na nim wrażenie? Nie chciał w to wierzyć, nie mógł… Sama myśl o tym, że to czysta zagrywka sprawiła, że powieki zaczęły palić go od niechcianych łez, ale przełknął gorzko ślinę, przeganiając je w oka mgnieniu.

            Można powiedzieć, że w powolnym zabijaniu siebie posiadł tytuł mistrzowski.

            Do porządku doprowadziły go zęby zagłębiające się w skórze szyi; syknął z bólu machinalnie odciągając głowę w bok, jakoby chcąc dać kochankowi lepszy dostęp do siebie. Ten wsunął dłoń pod jego kolano, opierając udo na swoim biodrze. Przesunął opuszkami palców od zgięcia, przez wewnętrzną część nogi po samą pachwinę. Bill jęknął, choć jednocześnie chciał wyć z rozpaczy.

            - Słuchaj, naprawdę muszę iść… Byłem wczoraj nawalony, zapomniałem o tym. Zapisz mi swoje imię i numer telefonu na kartce i zadzwonię jak będę wolny, obiecuję – mruknął markotnie. Kłamał.

            Mężczyzna zmierzył go wzrokiem, lecz nie zmienił swojego położenia. Zamiast tego wsparł się czołem o jego czoło, opuszkę palca zatrzymując na jego dolnej wardze. Pozwolił palcu wniknąć głębiej, zahaczając o zęby, a później koniuszek języka Billa.

            - Jeżeli tego nie zrobisz… Znajdę cię… - nachylił się nad jego uchem, lubieżnie przeciągając językiem po jego chrząstce. Zagryzł zęby na jego płatku, po czym wniknął jego wnętrza, zwilżając śliną. – Pachniesz mną… Masz w sobie moje nasienie… - kontynuował – Jesteś mój i choćbyś zapadł się pod ziemię, wyciągnę cię spod niej i przerżnę jak małą dziwkę. Zrozumiałeś? – Opuścił dłoń i zakleszczył jego pośladek w dużej dłoni, zaciskając ją tak mocno, że Bill był pewien, że zostały na nim czerwone smugi.

            - T-t-tak – powiedział posłusznie, samemu dziwiąc się skąd w nim taka potulność. Zawsze był tym wyszczekanym, niepozwalającym się zastraszyć… Cholera, on się bał. Był podniecony i przerażony. Co za chora sytuacja.

            - Co tak? Mów pełnym zdaniem… Billy.

            - Nie nazywaj mnie tak! – krzyknął buńczucznie.

            Schwycił go za policzki, wpijając palce w ich miękką skórę.

            - Powtórz: zrozumiałem i zadzwonię do ciebie.
           
            - Nic nie będę ci powtarzał.
                       
            Palce mocniej wcisnęły się w skórę, a jego głowa odskoczyła na bok. Syknął z bólu.

            - Mów.

            - Nie.

            - Już.

            - Nie znam cię.

            - To poznasz. Gadaj, albo cię zabiję.

            Zimny dreszcz.
            Strużka potu spływająca ze skroni.
            Szybsze bicie serca.
            Panika.
           
            - Obiecuję, że zadzwonię.




            Wychodził z jego mieszkania z małą, białą karteczką w dłoni i pakunkiem w drugiej. Skąd wziął czas, aby go skombinować…? Nie wiedział, ale może to po prostu jakaś pamiątka, artefakt, który znalazł w swoim mieszkaniu i zapragnął, aby miał go przy sobie. Jedyne, co było pewne to świadomość, że jego stopy więcej nie postaną w tym miejscu, że choćby owy gość był ostatnim mężczyzną stąpającym po ziemi, nie wróci do tej jaskini lwa. Nigdy. Zrobi wszystko, żeby nie musieć tu wracać, by przepaść jak igła w stogu siana nawet, gdyby musiał wyprowadzić się na obcą planetę.

            Nie wiedział tylko, że karuzela śmierci zaczęła się kręcić, a on, krwawym pocałunkiem, przypieczętował pakt z samym diabłem.

            Zmiął zwitek w dłoni i wyrzucił na chodnik po przejściu kilku przecznic. Nie zauważył, że zdążył się rozwinąć, a na jego białej powierzchni, napisane smolistym atramentem, ujawniły się litery układające w imię, ciąg cyfr i koślawo narysowane serce przebite strzałą. Jednak nie było to serce, które rysują dzieci w swoich malutkich zeszycikach; było to anatomiczne serce, takie, które tłucze się w człowieczej piersi, z każdym uderzeniem przybliżając dzień w którym ciało zostanie złożone do grobu w którym będzie miało spocząć już na całą wieczność.

            Nie miał pojęcia co go czeka i, zupełnie nieświadomy, że wciąż jest obserwowany przez całkiem znajomą mu parę oczu.

            Gdyby tylko był bardziej uważny, zauważyłby kobietę, która zwiastowała początek końca, koniec początków. Gdyby uważał, wiedziałby, że sznur na jego szyi zaciska się coraz mocniej, ciaśniej, że dzielą go sekundy od zawiśnięcia na stryczku.


~


Listy piętrzyły się na kuchennym blacie, a on nie żywił większej potrzeby, żeby czytać je od deski do deski; kilka z nich wybiórczo przejrzał i odłożył, czując, że zaczyna być chory przez swojego stukniętego prześladowcę. Tygodnie upływały im na bezsensownym nieróbstwie. Wprawdzie Tom miewał dyżury prawie każdej nocy, to i tak – nawet w czasie ich trwania – Bill znajdował sposób, aby prześliznąć się niezauważenie wśród strzegących korytarzy pielęgniarek i wpasować się w szparę w drzwiach od gabinetu Toma, aby choć chwilę z nim porozmawiać. Patrzeć na niego. Przebywać w jego towarzystwie.

Jego głowa myślała inaczej, niż reagowało ciało. Sam nie był pewien, czy zdoła dotrwać i zrealizować pragnienia umysłu, te zakwitłe podczas pierwszego, przelotnego spojrzenia w tłumie, wtedy, w tym klubie, do którego wybrał się całkiem spontanicznie. Tamtym razem pragnął go zabić, a teraz? Teraz chciał się po prostu kochać, oddychać nim i nie oddalać choćby na krok. Potrzebował Toma jak powietrza, bez którego życie nie mogłoby istnieć. On, koegzystował z nim w symbiozie, leczył jego niestabilne emocje, paradoksalnie zabliźniał stare rany.

Nie zdołał jednak wyplenić kilku rzeczy… Wyrzutów sumienia po pamiętnej nocy, gdy pozwolił sobie na zatracenie i oddał swoje ciało mężczyźnie, który w najmniejszym stopniu nie przypominał Toma. Żałował nocy, których nie pamiętał. Był pełen strachu i miłości, która rozrosła się do niebotycznych rozmiarów, rozmiarów tak wielkich, że Bill mógłby zacząć histeryzować, ale nie chciał robić z siebie większej ofiary, niż rzeczywiście był.

Mimo każdej negatywnej myśli, był także wdzięczny sile wyższej za to, że spotkał go ponownie. Ten dar od losu uszczęśliwił go i tchnął nadzieją żywą jak czerwień maków w polu zeschniętej na złoto pszenicy.

Leżał wpatrzony w sufit na sporej, obitej szarym, porządnym materiałem, wersalce. Gabinet Toma należał do tych nowoczesnych i schludnych, gdzie każdy okruch miał swoje miejsce, a tłusty odcisk dłoni na nieskazitelnej powierzchni gładkiego, lśniącego biurka wywoływał odrazę. Okręcił wokół palca kosmyk włosów, wykrzywiając twarz w grymasie niezadowolenia. Gdzie on, do cholery, polazł? Siedzi już tu z pół godziny albo i lepiej, a Toma wciąż nie widać, ani nie słychać. Czyżby źle zrozumiał? Czy miał dzisiaj wolne? Ale nie, wtedy drzwi tego pomieszczania byłyby hermetycznie zamknięte, a on nie znalazłby sposobu, aby się tu wśliznąć. Więc, jeżeli to nie było przeoczenie, w takim razie co? Jakiś nagły wypadek? A może…? „Nie, Bill, przestań, musisz mu zaufać, przecież nie chciałby cię na nowo, gdybyś był jakimś tam dodatkiem, tanią zabawką, którą można wyrzucić na śmietnik, bo z brzuszka zaczęła wychodzić wata, a oczko odpadło… Prawda? A może jednak?”, panikował. W końcu, zmęczony swoimi rozmyśleniami, poderwał się z twardej powierzchni i podszedł do korkowej tablicy wiszącej za biurkiem. Przebiegł wzrokiem po poszczególnych pozycjach, ale nie zauważył żadnej wskazówki, która mogłaby naprowadzić go na właściwy tor rozumowania. Opadł więc zrezygnowany na wysoki, biurowy fotel i wsparł łokcie o blat biurka, opierając dłonie na swoich skroniach; palce wsunęły się między włosy, drapiąc zawzięcie skórę głowy. Westchnął z ciężkim sercem, bo choć nienawidził czekać, innego wyjścia nie miał.

Niestety.