wtorek, 23 maja 2017

21

Rozdział XXI

„The wolf is hungry
He runs the show
He's licking his lips
He's ready to win
On the hunt tonight
For love at first sting”

Jak to miał iść gdziekolwiek, z kimkolwiek? Nic złego nie zrobił, powinni wiedzieć, że został do tej walki sprowokowany, a tymczasem co się działo? Siedział na starej, wyświechtanej ławce z łokciami opartymi o kolana i zwisającymi pomiędzy nimi dłońmi, których nadgarstki skute zostały kajdanami. Modlił się w duchu, aby nie zaważyło to na jego karierze, bo któż to widział, aby duma szpitalnej chirurgii kwaterowała na komisariacie z zarzutem wszczęcia bójki?! Działo się z nim coś niedobrego i miał zamiar to wyjaśnić tu i teraz, powołać się na poważny zawód i nie wprowadzać niepotrzebnego fermentu. Dość już narozrabiał, czego skutki odczuwał wyraźniej, niźliby chciał. Nie wiedział gdzie zabrali tego drugiego i właściwie nie chciał wiedzieć, obawiając się własnych reakcji oraz impulsywnych zachowań. Kiedy stał się tak impertynencki i nieznośny? Tak zaborczy i zazdrosny, że jedno zdanie zdążyło wytrącić go z równowagi? Pałał żądzą posiadania na samo wspomnienie o czarnowłosym chłopcu, który teraz był już przecież mężczyzną… Dorosłym, zarabiającym na siebie, nie potrzebującym ani jego, ani jego pieniędzy. Miał świat u stóp i nie musiał gonić za miłością, wystarczyło skinienie palcem, ledwie przychylność, by co noc spotykał się z kimś nowym. Cóż za plugawe stworzenie, a jakie intrygujące zarazem!
            Kątem oka zauważył podstarzałego policjanta o dość wydatnym mięśniu piwnym. Odchrząknął głośno, a gdy nie poskutkowało, zagaił:
            - Nie jestem niebezpieczny. Obędzie się bez kajdanek. – Starszy mężczyzna obrzucił go ciekawskim spojrzeniem spod siwej, uniesionej brwi, po czym uśmiechnął się sympatycznie.
            - Niestety, nie mogę łamać zasad i procedur z nimi związanych. Nie znam pana ani pańskiej historii, toteż kodeks nakazuje zachować mi należytą ostrożność i przede wszystkim! Nie ufać podejrzanym ani więźniom, bo tacy wykazują niebywałą skłonność do matactw, byleby tylko uniknąć kary.
            - Pal pan licho z karą! Mam pieniądze i nie boję się uiszczenia należytej sumy za swoje uczynki, na boga, mam pracę i napięty harmonogram, czy pan zdaje sobie sprawę z tego, ile ludzi może dziś umrzeć przez moją nieobecność?
            -  Przykro mi, panie… - spojrzał na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, nie wiedząc jak ma się do Toma odnieść. Przecież nie znał jego nazwiska, a luźna pogawędka też niekoniecznie mogła mu je zdradzić.
            - Kaulitz.
            - Panie Kaulitz. Z mojej strony nie mogę zrobić nic, należy poczekać na śledczych i prokuratora, a jeżeli rozstrzygnie sprawę z korzyścią dla pana, zostanie pan zwolniony.
            Sapnął posępnie, niemal wbijając się plecami w ścianę za nim. I miał tak czekać, cholera wie ile? Kilka godzin, dni, tygodni? Dać się zamknąć niczym harpagon, mistyfikator, zwykły bandzior?!Jedynie wymierzył komuś taką sprawiedliwość, na jaką zasłużył. Nie ma moralności na tym świecie, za grosz… Gdyby istniała, puściliby go wolno, wysłuchali na wstępie i nie bawili się we wszczynanie dochodzenia, gdy nikt nie odniósł szkód na zdrowiu, nikt nie ucierpiał, ani też nie umarł. Ba, egoistycznie przekonany, że jedynym poszkodowanym jest on sam, przymknął oczy i schylił głowę, wsparłszy podbródek o klatkę piersiową. Oddał się jedynym przyjemnym myślom, jakie teraz nawiedziły jego umysł; wspomnieniom o tym jak było dobrze, zanim zdołał doszczętnie kogoś zniszczyć… Brutalność jego dłoni nie została stworzona, by pić poranną kawę z porcelanowej filiżanki. Kruchość materii nie wywinie się śmierci, gdy zamaszystym ruchem wbija garście w betonowe mury.
            - Ja pierdolę. – Podniósł się z miejsca nie wytrzymawszy w bezruchu zbyt długo, podszedł do krat. Próbując przecisnąć między nimi głowę, jego twarz została zakleszczona między metalowymi prętami, te o parędziesiąt centymetrów dalej ściskając w palcach. – Nie no, kurwa, jaja sobie robicie?
            - Agresją nic pan nie wskóra, panie Kaulitz. Proszę usiąść.
~
            Stał w korku, ze złością krótkimi paznokciami wystukując rytm o kierownicę. Jakże nienawidził godzin szczytu, wszystkich tych ludzi, którym było spieszno cholera wie dokąd, finalnie kończąc jako pierwsi na światłach. Śmiał się wtedy szyderczo z ich żałosnego zachowania, kręcąc głową z politowaniem. Wariaci najczęściej kończą jako splot rozprutych flaków w kałuży krwi, zdobiąc asfalt niźli szkarłat wina wylany na jasny dywan.
            Telefon rozdzwonił się rzucony wcześniej niedbale na miejsce pasażera. Spojrzał na wyświetlacz, ujrzawszy ciąg nieznanych mu cyfr. Zmarszczył czoło i już miał odbierać, gdy nagle klakson z tyłu ryknął na niego wściekle, że ma ruszać.
            - Gdzie ci tak spieszno, kretynie! – warknął pod nosem, sam do siebie, w końcu przez opuszczone, dźwiękoszczelne szyby nikt nie mógł dosłyszeć jego złorzeczeń. Z piskiem opon puścił maszynę ulicą przed sobą, ledwo kontrolując prędkość z wrzącym w żyłach gniewem. Pieprzył ograniczenia, sygnalizację świetlną, póki koła nie zatrzymały się pod opuszczonym budynkiem prosektorium. Trzasnął drzwiami, zamknąwszy je przyciskiem wbudowanym w moduł pilota. Szybkim krokiem okrążył obiekt dookoła, odnajdując wąskie rozdarcie w murze, przez które się prześliznął. Włócząc między odłamkami rozpadającego się sufitu na podłodze, obijając o obdrapane z emalii ściany, częściowo zwaloną konstrukcją schodów dotarł do piwnicy. Czuł się ślepy przez kilka pierwszych minut, lecz oczy przywykłszy do panującego wokół mroku, w końcu dostrzegły ruch w oddali.
- Pssst!
Zastygł, z sercem dudniącym w piersi. A co, jeżeli to przekręt i zaraz zginie marnie? Przełknął ślinę, wściekły na samego siebie, że szaleństwem i spontanicznością sam na siebie sprowadza zagładę.
- Pssssst!
            Głos dochodził z mniej więcej środka pomieszczenia. Stał tam stary, podniszczony stół prosektoryjny, zapewne pamiętał jeszcze smak trupiej krwi, ciężar stężałych w śmierci ciał, gwałt na nagich korpusach. Znów doszedł do wniosku, że miejsce to jest straszne i dostawszy czego chce, pragnie jak najszybciej uciec. I tak, i tak będzie miał koszmary.
            Wykrzesał z siebie resztki wątpliwej odwagi i podszedł na tyle blisko, by zetknąć się z jegomościem ramieniem. Oparł pośladkami o krawędź blatu, uspokoił oddech, wyłączył myślenie, uruchomiając mechaniczność.
            - Masz ten towar?
            - Kasa.
            Wyciągnął z kieszeni plik banknotów, obojętnie wychylając dłoń w kierunku nieznajomego. Nie mogli widzieć swoich twarzy, zresztą wszystko zaaranżowane zostało tak, by nie narazić żadnego z nich na ryzyko schwytania przez organ sprawujący władzę, kontrolujący bezpieczeństwo, karzący grzesznych. Płócienna sakiewka skrywająca w sobie torebeczkę z syntetycznego tworzywa spoczęła w dłoni wcześniej trzymającej banknoty.
            - Jeżeli sprzedałeś mi krokodyla bądź inne gówno, wypcham ci nim odbyt. Zrozumieliśmy się?
            - Pieniądze równa się jakość. Zwijaj się.
            Ścisnął dłoń w pięść, skrywszy opium w kieszeni spodni. Wracał dużo spokojniejszy niż wchodził, uradowany niewątpliwą perspektywą halucynogennego transu.
            Filigranowa laleczka w otchłań przepaści niewidzialną ręką tknięta opadła, krusząc porcelanowe lico, żłobiąc korytarze nacięć i rys. Włosy rozsypały się wśród cmentarzyska skalnych odpadków, powieka drgnęła, w pół przymykając. Zastygła w bezruchu nie dostawszy ni grama wyczekanej czułości, zawiedziona własnymi mrzonkami, obwiniała postronnych za swą marność. Samą siebie skrewiła, nie wsłuchując w dokładność wypowiadanych pod jej adresem słów. Gniła, gnije, gnić będzie w niedoli swojej.
            Wyciągnął oprawiony w skórę kalendarz ze schowka, ułożywszy na własnych kolanach, z portfela porwał kartę do bankomatu, z kieszeni zaś wyjął uprzednio schowany tam pakunek. Wysypawszy odrobinę białego proszku na płaszczyznę okładki, uformował cienki, biały pasek. Zwinął banknot w rulon i schyliwszy się, niemal jednym pociągnięciem zaserwował upragniony haj. Byle wyłączyć myśli i przestać analizować, by nie czuć tego wstrętu i brudu, które od czasu do czasu do niego wracały. Przyłapywał się na tym, iż w samotności miał ochotę szorować sobie usta żrącym detergentem, skórę zedrzeć szczotą ryżową, wyrwać włosy, by już nikt, nigdy nie mógł go za nie ciągnąć. Najbardziej zranił go ten, któremu ufał, którego kochał, bez którego nie mógł się obejść.
            Nie brak miłości zabija człowieka, a miłość sadystycznych dłoni. Ogień rodzi pożądanie, śpiew wypełnia przestrzeń, sztylet przebija na wskroś. Zepsuty człowiek, skruszone wnętrze, pogrzebane marzenia. Niewinność grzechu nauczona, niepostrzeżenie piętnem powłokę cielesną naznaczy. Gorący dzień, rękawy opuszczone do nadgarstków, by nikt nie zdołał zadrwić z naruszonej struktury. Aktor drgający w artyzmie Tantalskich męk słabnie w samotności, pod przykryciem sieci gwiazd wyścielającej granatowe niebo. Rozkłada bezwładne ręce, ciało na ciosy wystawiając.
~
            Zielonego pojęcia nie miał ile czasu upłynęło odkąd zatracił się we własnych urojeniach. Godzina, dwie, sześć, dwanaście? Jedyne co do niego dotarło to fakt, że jest ciemno, a jego samochód wciąż zaparkowany jest w tym samym, przerażającym miejscu. Przeklął siarczyście pod nosem, spoglądając w bok, na swój nieszczęsny telefon. No tak! Całkowicie zapomniał o fakcie, że miał oddzwonić pod ten tajemniczy, próbujący dobić się do niego, numer. Niech go sam diabeł zbluźni, ale w końcu to jego życie, nie zawsze musi być dostępny. Czasem potrzebuje czasu tylko dla siebie, z dala od problemów, wyciszyć się, ujarzmić niepokorne myśli, chełpić upadłością własnej duszy. Zadzwoni wtedy, gdy już wymsknie się z gęstwiny drzew otaczającej to – z pewnością – nawiedzone miejsce.
            Był coraz dalej, umęczony i ledwie przytomny, lecz zdążył dojechać na peryferia, parkując nieopodal urwiska z którego rozciągała się panorama świateł rozjaśniających miasto w ciemną noc.
            Z ledwością wyczłapał się z auta i usiadł na pobliskiej ławce, trzymając w ręku telefon. Paliła go ciekawość, a jednocześnie jakaś niechęć. Czy w takim stanie w ogóle powinien do kogoś dzwonić? Język zacznie mu się plątać, bądź nie zrozumie czegoś i palnie największą głupotę w życiu.
            Odpoczął jeszcze chwilę, następnie wykręcając numer.
            - No cześć, dzwoniłam do ciebie chyba pięćset razy! – Usłyszał w słuchawce rozradowany głos Natalie, jednej ze swoich przyjaciółek. – Słuchaj jakie jaja, po prostu nie uwierzysz jak ci powiem.
            - Rany boskie, nie mogłaś wstrzymać się z takimi nowinkami do momentu, w którym się spotkamy? Mieszkasz tak blisko, że mogłaś bez pytania wparować mi do chaty, a nie z nieznanych numerów wydzwaniasz.
            - Uwierz, że próbowałam, ale ciebie jak zwykle w niej nie było. Więc, co? Jesteś ciekaw co mam ci do przekazania?
            Zamyślił się przez chwilę, zawzięcie żując wargę. To nie tak, że nie był ciekawy, ale również niezbyt paliło mu się, by poznać prawdę.
            -  Zależy czego ona dotyczy. – Odpowiedział wolno.
            - Toma. Wiesz, że ten palant w więzieniu wylądował?
            Szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Wprawdzie w pierwszym odczuciu pojawiła się satysfakcja, bo za to co mu zrobił, należało mu się, by odsiedzieć swoje za kratami. Drugą sprawą było to, że nie puścił pary z gęby, więc coś musiało być na rzeczy, skoro sprawy zaszły aż tak daleko.
            - Niby czemu?
            - To znaczy siedzi w areszcie, bo wdał się w jakąś bójkę. Ale z tego, co udało mi się dowiedzieć, tych dwóch pobiło się o ciebie! Masz jakiegoś nowego kochanka, o którym nie wiem?
            Głęboka zmarszczka wyżłobiła się na jego czole. Czyżby wpadł na tego bruneta, którego twarz od czasu do czasu przewijała się przez myśl? Ciekawe cóż takiego zbroił, w jakie tarapaty się wpakował. Z reguły uciekał zwadom, stawał okoniem i choć miał krzepę w barach, raczej unikał przemocy. Znów mąci mu w głowie, choć poprzysiągł sobie, że ten raz będzie ostatnim. Odrzucił go, więc z jakiej racji miałby się o niego bić? Natalie poprzekręcała coś i tyle, może pomyliła go, Billa, z nowym obiektem westchnień przystojnego Toma. Schwyciłby go za gardło i zadusił z wściekłości, dokładnie tak samo, jak on tego dnia, gdy ukorzył się przed nim.
            - Gadaj co wiesz.

poniedziałek, 8 maja 2017

20

Rozdział XX


“All I know is that your skin bled,
Like the ink dripped from my pen.
My bed will be drenched in a scarlet rose red,
And drown in all my mistakes…”

~

Mówią, że nadzieja umiera ostatnia, cóżże więc robił właśnie ze swoim życiem? Trzymając palce zakleszczone wokół jego wąskiej szyi, z oczyma oszalałymi z wściekłości, parą buchającą z uszu i pragnieniem mordu? Był zdania, że jednocześnie czuł wszystkie emocje tego świata, jakby nie był sobą, a wszystko wokół było złym snem, który pierzchnie prędko ze strachu przed porankiem.
Czy to dzieje się naprawdę? Gdzie zaciera się granica między senną marą, a rzeczywistością? Jak można czuć tak wiele, jednocześnie nie wiedząc jak tę destrukcyjną siłę przemienić w coś konstruktywnego, co zaowocuje w przyszłości dobrem, niczym drzewa obrastające kształtnymi, czerwieniącymi się gronami?
- Tom, puść… D… Dusisz mnie… - Bill ułożył dłonie na rękach mężczyzny, próbując bez skutku zminimalizować ich uścisk i uniknąć głupiej śmierci. Zrozumiał, że choć nigdy nie zależało mu na życiu jakoś szczególnie mocno, tak panicznie się jej bał. Obawiał się pustki, która po niej przybędzie, tej niewiadomej, która zaprząta umysł każdego człowieka, odkąd tylko zorientował się, że musi kiedyś umrzeć. Przecież stamtąd nikt nie wraca, więc skąd i my mamy wiedzieć co tam nas czeka?
„Niech to się już skończy, niech da mi spokój i pozwoli odejść…”, szeptał w myślach.
- Proszę… - Czuł łzy zbierające się pod powiekami, jednak nie chciał ich wypuścić, nie, nie teraz… Przecież wiedział jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za wszystko co uczynił, więc czemu wciąż się dziwił? Czemu, do cholery, w ogóle miał nadzieję, że jakiekolwiek z jego słów skruszy serce Toma?! Zasłużył na to wszystko! Był tylko zabawką, małą dziwką, która nie zasługuje na litość… Oczyma wyobraźni widział jak pękają wszystkie blizny pokrywające jego serce, jak krew leje się z nich strumieniami, jak drobne nici trzymające ten mięsień w ryzach, rozrywają się. A on umiera, tonie, traci oddech w otchłani tej rozpaczy, w przerażeniu i z dłońmi ukochanego odbierającego mu życie… Resztką siły wszczepił palce między jego ciemne włosy i przybliżył twarz do własnej, leciutko jak za muśnięciem skrzydeł motyla, ocierając wargami o jego usta. Czuł ich miękką strukturę, smak papierosów i zjedzonego owocu, którego sok zasechł na ich powierzchni. Zanim anioły zagrają arię na jego pogrzebie chciał poczuć je ten jeden, jedyny raz, nawet jeżeli go odtrąci… Ale nie odtrącił. Zamiast tego uścisk na jego szyi zniknął, a dłonie jeszcze przed chwilą próbujące odebrać mu życie, objęły jego gorące policzki. Czerwone i rozpalone, miejscami blade, z drobnymi naczynkami prześwitującymi przez pergaminową skórę. Objął wątłymi ramionami jego kark i nie puszczał, dopóki ukochane wargi nie zaczęły całować żarliwiej, a wścibski język nie posiadł wnętrza jego ust niczym intruz domagający się uiszczenia zaległej zapłaty.
Palce jednego dotykały skóry drugiego, drugi w pragnieniu dotyku oddawał mu się kompletnie, bez oporów, każdym centymetrem swojego istnienia. Cisza dźwięczała w ich uszach, co jakiś czas przerywana głębszym westchnieniem, cichym jękiem, przyspieszonym oddechem. Wścibskie dłonie Toma dosięgły paska u spodni Billa i wniknęły za jego koszulkę, dotykając nagiej skóry brzucha, okrążyły pępek i pomknęły wyżej, ku sutkom, które zdążyły nabrzmieć, a brodawki wokół nich skurczyć się i uwypuklić poszczególne pagórki okalające je. Był tak podniecający, pragnął posiąść go tu i teraz, zerżnąć i pozbawić resztek godności, zresztą… I tak był szmatą, która za odrobinę przyjemności dałaby dupy każdemu. Czemu więc miał się ograniczać, gdy podawał mu się jak na tacy?
Uśmiechnął się złośliwie pod nosem, odrywając się od jego ust, by przesunąć językiem wzdłuż pulsującej tętnicy na jego szyi. Smakował wybornie, słodko i słono jednocześnie, pozbawiał go rozumu, wręcz całkowicie go wyłączał. Jak miał oponować, kiedy wcale oponować nie chciał…? Nie mógł nawet myśleć skutkach swoich czynów, choć cichy głos w głowie szeptał, że będzie żałował, niech przestanie i zostawi sytuację taką, jaka jest teraz. Zepchnął go jeszcze głębiej w czeluście swojej głowy, zakneblował, pozbawiwszy umysł sumienia.
Odsunął się od niego nagle, niczym rażony piorunem. Zaparłszy się obiema dłońmi po obu stronach jego ciała, rzucił mu przeciągłe spojrzenie. Bill wiedział, że coś czai się za tą czernią, bo stawały się tak przejmująco ciemne tylko wtedy, kiedy Tomowi przyszedł do głowy iście diabelny pomysł i… Dreszcz podekscytowania przebiegł wzdłuż pionu jego kręgosłupa, stawiając dęba drobne włoski na karku. Zszedł z kanapy i stanął wyprostowany, obserwując jak klatka piersiowa blondyna unosi się i opada, jak drży, błądząc spojrzeniem po ścianach pomieszczenia, byleby tylko nie spoczywało zbyt długo na Tomie.
            - Usiądź – poinstruował go, jednak nie przyniosło to żadnego skutku. Mimo tego, że Bill czuł się podekscytowany tą sytuacją, niebezpieczeństwem i chwilą grozy, był także spetryfikowany, skamieniały, niezdolny wykonać żadnego ruchu. Tak, jakby wszystkie mięśnie okalające jego szkielet spięły się i zesztywniały, tworząc jego postać niczym posąg z krwi i mięsa. – Nie słyszałeś co do ciebie mówiłem?! – Wplótł palce w jego włosy i pociągnął, aż bezwładne ciało opadło pośladkami na ziemię, a plecy wsparły się o kanapę. Rozpostarł ramiona na boki, po prostu patrząc i oddychając, będąc posłusznym i uległym, bo przecież takiego lubił go najbardziej. Zasłużył na bycie nikim, więc i z godnością odczuje na swoim ciele jego gniew…
            Odpiął guzik swoich spodni i rozsunął rozporek, sięgając za materiał bokserek; objął nabrzmiałego penisa dłonią i uwolnił spod okowów zbędnej odzieży. Bill wsparł wypielęgnowane dłonie o jego, teraz odrobinę obnażone biodra i rozchylił wargi, przesuwając kusząco językiem po ich konturach. Tom, zwabiony tym widokiem, złapał jego głowę oburącz i wsunął się bez skrępowania do wnętrza jego ust, docierając główką do samego gardła. Poczuł jego śliskie ścianki, oblekającą go wilgoć, a następnie schylił głowę, by obejrzeć swoje dzieło; spotkało go niewinne spojrzenie dużych, orzechowych tęczówek, błyszczących od łez. Chyba się zakrztusił i już miał się wycofywać, gdy Bill, naśladując odruch przełykania, zamknął go w jeszcze większej ciasnocie własnych ust. Objął go dłonią u nasady i zastępując nią wilgoć własnych ust, przeciągnął do samego napletka i z powrotem, odciągając cienką fałdkę skóry. Czuł pod opuszkami palców każdą uwypuklającą się żyłkę, każdą nierówność, to, jak jego skóra jest delikatna i podatna na dotyk. Zahipnotyzowany każdym z bodźców, uwiedziony rozkoszą i dalszą obietnicą jego wielkości idealnie pasującej, by mógł go objąć i zrobić dobrze ustami, odsunął swoją twarz na kilka centymetrów, by przyjrzeć się wyprężonej erekcji tuż przed własnym nosem i aż westchnął z wrażenia; koniuszkiem języka zahaczył o obnażone ujście cewki moczowej, zamknął żołądź we wnętrzu ust i mocno się na niej zassał. Chwycił dłońmi pośladki Toma i przyciągając go w swoją stronę znów wziął go głęboko, do oporu, na tyle, na ile pozwalała mu własna fizyczność.
            Tom tracił grunt pod stopami, a przyjemna błogość objęła jego sylwetkę. Dawno nie czuł się tak lekki, nie pamiętał, aby czyjekolwiek usta potrafiły lepiej się nim zająć. Nikt nie brał go tak głęboko, nikt nie potrafił przełknąć jego nasienia bez oporów i jeszcze uśmiechnąć się przy tym, oblizawszy kąciki warg spić resztki jego spełnienia, by nasycić się nim i dłużej mieć go w sobie. Bill był wspaniały i chciał go zerżnąć, tu, teraz… Pieprzyć, dopóki nie poczuje się całkowicie jego, a pośladków nie pokryje szkarłat. Wstąpił w niego demon, nie chciał być delikatny, nawet nie potrafił. Kto myślałby o delikatności, gdy piekielne języki ognia smagałyby jego plecy? Na pewno nie on. Nie Tom.
            Odepchnął go od siebie, a ten, zachwiawszy się, opadł plecami na twardą podłogę. Uniósł się szybko na łokciach, nie rozumiejąc nic; przecież był dobry, robił to najlepiej jak potrafił, oddał mu resztki godności, i… to nie wystarczało…? Nie był wystarczająco dobry…?
            Nim wykonał jakikolwiek inny ruch, zorientował się, że leży na brzuchu, a jego biodra siłą zostały wypchnięte ku górze. No tak, chciał skończyć w nim, to było do przewidzenia… Poczuł mocne uderzenie na swoim pośladku, aż syknął pod nosem i chciał protestować, strzelić mu w twarz i opuścić jego gabinet, lecz zamiast tego, znów wtulił policzek w zimne panele, za sprawą dużej, silnej, męskiej dłoni między jego barkami. Pięknie, jest ugotowany i nie zdoła zrobić nic więcej… Rzucił mu rozwścieczone spojrzenie zaciskając kurczowo nogi. Niczego mu nie ułatwi, o nie, nie tym razem.
Zdarł jego spodnie wraz z bielizną do połowy ud, eksponując dla swoich oczu tylko tyle, ile akurat potrzebował. Objął dłońmi jego szczupłe uda i rozchylił na tyle szeroko, by móc dostrzec ukryty okrąg mięśni między jego pośladkami, strzegących największych cielesnych rozkoszy, jakie tylko mógł mu ofiarować.  Znów zaczęła podobać mu się ta gra, co się z nim działo…? Raz psioczył, to znów się poddawał, zniewolony dotykiem. Był więźniem całej tej sytuacji, ledwie sługą…
            - Zerżnij mnie… - Do uszu Toma dobiegło ciche pragnienie drugiego człowieka. Jego męskość zareagowała nabrzmiewając jeszcze mocniej, a ciśnienie rozrywające wtenczas jego żyły, skupiło się na jego penisie. – Pieprz mnie, rżnij! – ponaglił swoje żądanie, bo i sam zdążył się nieźle podniecić, choć jeszcze przed chwilą wył z przerażenia. Jednak ten miał inne zamiary, był bezlitosny… Zwilżył palce własną śliną, potarł zaciśnięte mięśnie wokół jego wejścia i wniknął w niego łatwo. Wpierw jednym, później dwoma, aż dotarł do trzech palców. Rozchylał je, to ocierał się o wilgotne ścianki wyścielające jego wnętrze, to wyjmował na kilka centymetrów, by patrzeć, jak zaciska się na nim, pozwolić, by wyobraźnia zobaczyła coś innego niż palce, by poczuł tę ciasnotę gdzie indziej, niż na członkach własnej dłoni… Znów wniknął w niego, tym razem głębiej, mocniej, brutalniej, boleśniej, gwałtowniej. Chciał rozerwać go na strzępy, nie zostawić nic, by i też nikt inny nie mógł go posiąść, już nigdy… By brzydził się obcego dotyku i jeżeli wracałby do pragnień, wracałby tylko do tych, w których znajduje się w jego, Toma, ramionach.
            Pieścił się sam, obserwując to przedstawienie, dopóki skurcz nie objął jego podbrzusza, a lepka ciecz spełnienia nie wytrysnęła z jego penisa, osiadając grubymi kroplami na obnażonych pośladkach Billa. Wracał do siebie powoli, wiedząc, że zaspokoił się egoistycznie nawet nie spełniając jego prośby, wykorzystał go i poniżył, dając ponieść się nerwom.
            - Wynocha stąd, ale już! – zagrzmiał, czując, że jeżeli dalej tak pójdzie, rozklei się i zacznie błagać go o przebaczenie. Nie mógł tego zrobić i już, wolał pozbyć się widoku jego zawiedzionej twarzy, kiedy znów na niego spojrzy.
            - Ale Tom, my, przecież… - Bill zdawał się mieć za nic to, że wykorzystano jego ciało i potraktowano jak zwykłą, szmacianą zabawkę.
            - Jazda, nie chcę cię widzieć!
            - Ale dlaczego? – Wciąż nie rozumiał tego, co tutaj zaszło, był rozkojarzony. Tom szybko wsunął bieliznę i spodnie na biodra, nerwowo zapinając sprzączkę od paska. Nie mając innego wyjścia Bill zrobił to samo, jednak zamiast wyjść, usiadł na kanapie, składając na kolanach dłonie w koszyczek. – Myślałem, że…
            Minuty płynęły, lecz żaden z nich nie odzywał się przez dłuższą chwilę, każdy skupiony na własnych myślach, w swoim własnym świecie. Nie wiedzieli czy odpuścić i pójść dalej, czy też wciąż obstawiać przy swoim. Nad Tomem przejął kontrolę honor i duma, męskie ego, wściekłość płynąca wraz z nurtem krwi. Nie wiedział co się z nim dzieje; zawsze opanowany, spokojny i skory do rozmowy, tak teraz ani nie chciał nikogo słuchać, tym bardziej jego, Billa. Chciał się go pozbyć. Ot tak, jak najprędzej, zapomnieć.
            Ale czy można zapomnieć krzywdy raz uczynione…? Czas nie leczy ran, pozwala jedynie zabliźnić się im i zniwelować krwawienie.
            - Nie ma o czym myśleć, wynocha, spierdalaj, bo i tak niszczysz mnie i moją karierę! Jak nie da się po dobroci, sam cię stąd wypierdolę.
            Nie chciał odpuszczać, ale słysząc jego głos, jego gniew… Czuł się jeszcze podlej. W końcu pozwolił zrobić ze sobą wszystko co rzewnie mu się podobało i dostał za tą zapłatę… Dusząc smutek i łzy, które nabiegły mu do oczu, bez słowa odszedł. Odszedł, prąc przed siebie, nie wiedząc dokąd pójść, gdzie się podziać.
~
            Przewracał beznamiętnie kolejne strony magazynu modowego, nie czując kompletnie nic. Ogarnęła go znieczulica, pustka, totalna obojętność na wszystko, co działo się wokół. Mogli go zabić, mogli wznieść na piedestał świętości, wciąż miał cały świat za nic i właściwie wcale go nie obchodził. Wciąż czuł w ustach gorzki smak porażki zmieszanej z jego spermą, było to obrzydliwe, lecz nawet tego nie zdołał odczuć.
            Zgnił, przesiąkł nicością do szpiku kości, jakby był powietrzem, a świat obok stał się jedynie filmem, zmieniającym się klatka po klatce.
            Wiedział też, że spieprzył, ale nie potrafił inaczej, było w tym facecie coś, co go przyciągało. Jakaś tajemnica, nowość, dreszcz emocji. Złe przeczucie. A Tom…? Miał się nim przejmować, gdy bez precedensów kazał mu spierdalać ze swojego życia, uprzednio wpychając mu kutasa do ust, którym niemal się zadławił?
            „Pomińmy, że ciągnąłem mu z uwielbieniem…”, zganił się za własne, głupawe myśli i pokręcił głową z dezaprobatą.
            Wolny duchem, choć poniżony do granic możliwości, poszedł wziąć prysznic i odświeżony, elegancko ubrany, zszedł do jednej z knajpek mieszczących się pod jego apartamentowcem, by napić się pysznej kawy i dać zarobić ludziom, którzy przygotują dla niego śniadanie. Uwielbiał życie bogacza, człowieka, którego twarz i ciało staje się ikoną, nawet jeżeli przez tylu zostało zeszmacone i wzgardzone. Podbudowywała go myśl, że pragnie go tyle kobiet i mężczyzn, tylu mógłby mieć na ledwie skinienie palcem…
            Kto go straci, niech żałuje. Jest tylko jeden, więcej nie będzie.
            „Tylko czemu wciąż, w głębi duszy myślisz o Tomie, by obronił cię przed fleszem reflektorów i wstydem, którego możesz sam sobie narobić…?”.

~
                I znów powitały go światła stroboskopów zawieszone pod sufitem, znów przedzierał się przez tłum śmierdzących alkoholem ciał, by jak najprędzej dostać się do baru. Zajął miejsce jak najbardziej oddalone od innych, gestem zaznaczając znajomemu barmanowi, że zamawia to, co zawsze. Wszyscy dobrze go tu znali, zawsze upijał się niemal do nieprzytomności gdy coś go gryzło i pozwalał, by laski łasiły się do niego, prężyły zgrabne ciała w nadziei na coś więcej. Ale nie dzisiaj, dzisiaj chciał być sam i w tej oto samotności przeżyć dręczące go myśli. Nabroił, o tak, jeszcze jak… Rzekłby, że nigdy przedtem nie poniosło go aż tak, nie pozwolił sobie puścić wodzy, zachowywał granice. Czymże była Carmen w porównaniu z tym, co mu zrobił…? Jak on musiał się czuć? Ale należało mu się! Mógł nie iść nigdzie z tamtym, mógł przecież odmówić, a nie zrobił tego! Tak wiele mówił, tyle obiecywał i na co zdało się to wszystko?
            Nie miał nic oprócz swojej pracy, pieniędzy, renomy i jego. Wszystkie rzeczy blakły w cieniu tego, którego sobie ukochał, ale aż wstyd było mu przyznać to przed samym sobą.
            - Och Boże, Tom, coś ty narobił…? – mruknął do siebie pod nosem, wpatrując się w szklankę bursztynowego płynu tuż przed sobą. Przyparł grawerowane szkło do ust i opróżnił jego zawartość jednym haustem, z hukiem odstawiając na blat, by wszyscy wiedzieli, że chce jeszcze.
            Minęło już parę dni, a każde z nich milczało… Jak to będzie dalej, jak będzie? Czy powinien się odezwać, porozmawiać z kimś, dać znać, że nic nie jest takie jak być powinno? Przeprosić? Może powinien pójść do niego z wielkim bukietem krwistych róż, które uwielbiał i błagać na kolanach o przebaczenie?
            Między tymi rozterkami, zauważył w tłumie znajomą sylwetkę, błysk krótkich, brązowych włosów. Nim zdążył się zorientować, jego postać zmaterializowała się tuż przed nim, tak wyraźna jak nigdy dotąd, bo przecież wtedy, kiedy to wszystko się stało, nie zdołał zarejestrować wszystkich szczegółów jego twarzy.
            - Mam wszystko, co należało kiedyś do ciebie. Jesteś zerem, Tomie Kaulitz… Całkowitym zerem. – zanosząc się śmiechem, obrzucił go lodowatym spojrzeniem. Ubodły go jego słowa, dlatego ośmielony działaniem alkoholu, rzucił się na niego z pięściami, wpierw celując w szczękę, która odskoczyła w bok pod wpływem siły uderzenia.
            - Licz się ze słowami! – odkrzyknął, a później nie wiedział co się dzieje. Chciał zabić, zamordować, sprowadzić go na ziemię i zetrzeć ten debilny uśmieszek z twarzy! Poczuł tylko szarpnięcie na ramionach, jak ktoś ciągnie go w tył, powtarzając:

            „Pan pójdzie z nami…”.