Rozdział
I
„Przeszedłem piekło żyjąc z twoim zimnem,
I straciłem całą nadzieję”.
~
Granatowa połać nocy zasnuła niebo, rozpościerając
się wokół z prędkością krzepnącej tafli jeziora na mrozie. Skutecznie
zagarniała jak najwięcej powierzchni w zaborcze objęcia swych chłodnych ramion.
Przebiegły syk oznajmił, że dziś, właśnie teraz, kiedy świat oświetla jedynie
blask miliardów gwiazd, czyjeś serce zostanie złamane. Czyjeś nadzieje rozbiją
się o twardy grunt niczym drobiny szkła spadające z wysokości. Marzenia odejdą
w niepamięć, a rzeczywistość wymierzy srogi policzek, dzięki któremu zrozumiesz,
że żyjesz. Ponieważ egzystencja nie polega jedynie na serii łatwych wyborów; to
ciągła walka między tym, co słuszne, a tym, co konieczne. Musisz trwać, aby
walczyć o oddech. Musisz oddychać, aby osiągać cele, które nie zostały jeszcze
zaprzepaszczone. A w całym tym biegu nie możesz zapomnieć o sobie, bo jeżeli
raz pozwolisz sobie na zatracenie, twoja dusza powróci do stanu autodestrukcji.
Cielesnych rozkoszy i uniesień, żądzy władzy i posiadania wszystkiego, co
wyrazi swoją uległość wobec majestatu istoty, którą jesteś.
Czarnowłosy mężczyzna o grubych brwiach i gęstej,
równie ciemnej brodzie, umięśnionym ciele i szerokich barach, w świetle lamp
stroboskopowych kroczył szybko między ocierającymi się o niego ciałami,
wprawionymi w ruch przez stopy podrygujące w rytm muzyki. Irytował
się za każdym razem, kiedy jego umysł wracał ze stanu upojenia alkoholowego na
właściwe tory, by oznajmić mu, że po raz kolejny przesadził. Kolejny,
pierdolony raz, urżnął się w klubie niczym ostatnia świnia i przestał panować
nad zwierzęcymi instynktami. Próbował skupić wzrok na choć jednej osobie,
jednakże każda zdawała się nie wyróżniać niczym szczególnym. Lubił
oryginalność, co uzmysławiał swoim rozmówcom na pierwszym kroku.
Trącił koniuszkiem języka kolczyk w wardze, po
czym oparł ciężar ciała na stopie wspartej o metalową podpórkę wysokiego,
barowego krzesła. Orientacyjnie przejrzał zbiór alkoholi, wzdychając teatralnie.
- Przepraszam – zaczepił barmana, siląc się na
przymilny ton głosu. – Poproszę whiskey. Z lodem. Mocną.
Odwrócił się w okamgnieniu, opierając łokcie o
nadgryziony zębem czasu, mahoniowy blat. Znów ci ludzie. Dlaczego żadne z nich
nie potrafi wykrzesać z siebie choć odrobiny inności…? Spoglądając na twarze
otumanione etanolem, skrzywił się. Czy on również wyglądał w ten sposób, kiedy
upijał się do nieprzytomności na wspomnienie dawnych dni? Wtedy, kiedy
uporczywie nawiedzała go myśl o smaku ukochanego ciała i z żalu za tym, co
utracił? Czy był tak żałosny, tak śmiesznie mały, gdy sięgał po kolejny haust
wysokoprocentowego trunku…? Nie mógł przebaczyć sobie błędów, które popełnił
przez niesubordynację własnego umysłu i brak opanowania. Czy zazdrość była
warta postradania zmysłów z tęsknoty…? Nie wiedział… Chciał jedynie zapomnieć.
Ruszyć naprzód. Znaleźć kogoś, kto zapełni pustkę w jego sercu. Nie znosił
swojego odbicia w lustrze – mężczyzny o ironicznym spojrzeniu i sarkastycznym
uśmiechu. Stał się kimś, kim nigdy nie chciał być. A jednocześnie nicość
przynosiła mu pewien rodzaj ulgi, odizolowania. Robił co chciał, a poczucie
wolności i wiatru, który leniwie przepływał między ciemnymi piórami jego
skrzydeł, dawały złudne wrażenie szczęścia.
~
Zamek w drzwiach szczęknął ulegle, kiedy
przekręcił klucz. Naparł dłonią na klamkę i pchnąwszy drewnianą powierzchnię
chroniącą jego mieszkanie przed niechcianymi gośćmi, przeszedł przez próg.
Przywarł plecami do twardej płaszczyzny, biorąc w płuca głęboki wdech.
Przymknął powieki i mimo ciężkiego dnia, uśmiechnął się. Wiedział, że mimo, iż
życie nie rozpieszczało go sielankową radością – był warty tego, żeby starać
się o najlepszą wersję siebie. Chciał osiągnąć swoje cele, zdobyć marzenia.
Wspiąć się na koniuszki palców u stóp i sięgnąć nieba… Tak… Był romantykiem i
optymistą. W czerni nocy odnajdywał okruchy szczęścia, choć niekiedy jego
naiwność doprowadzała go nad skraj przepaści. Dygotał niepewnie, aby opaść w
jej bezdenną toń, albo wręcz odwrotnie - zrobić krok w tył i znaleźć okrężną
drogę. Urwisko było tylko jedną z opcji. Nie mogło zaprzepaścić niczego, co
sobie postanowił.
Wplótł palce między burzę zmierzwionych, blond
włosów i oderwał wątłe ciało od drzwi. Beżowa farba pokrywała ściany w
przedpokoju, które udekorował kilkoma nieskomplikowanymi obrazami. Między
wejściem do garderoby, a kuchni znajdowała się niska szafka w odcieniu wenge, a
nad nią zawisło spore, poziome lustro. Obok mebla z wysokich doniczek wychylały
się malachitowe, podłużne listki draceny, wsparte na zdrewniałej łodydze.
Dębowe panele odpychały chłodem, jednak nie powstrzymało go to przed
ściągnięciem butów, zawieszeniem kurtki na metalowym haku i prześlizgnięciu się
do kuchni. Potrzebował dymu tytoniowego, który wypełni jego płuca i odegna
wichry niepewności, które zaburzały spoglądanie na świat zza różowych szkieł
okularów.
Wetknął między wargi
pomarańczowy filtr papierosa, a następnie podpalił końcówkę wysokim językiem
ognia z zapalniczki. Odłożył ją na kuchenny blat, pozwalając trującemu dymowi
wypełnić oskrzela trucizną. To takie błogie uczucie, kiedy mentolowy obłok drapie
gardło swą ostrością, spływa przez tchawicę, napełnia płuca swoją objętością…
Wraca, wydostając się przez usta, by malować w powietrzu niebieskoszare wstęgi,
które wijąc się i plącząc, znikają niczym łza wpadająca do bezkresnego
wszechoceanu.
„Życie jest niczym ten dym – kruche i przemija.
A ja pragnę zostać zapamiętany…”.
Musiał zrobić coś, co wyrwie go z odrętwienia i przywróci wiarę w miłość. „Optymista…” prychnął
w myślach. „Zasrany optymista, który utracił wiarę w czystość uczuć…”.
- Ja pierdolę – zaklął
siarczyście, wyrzucając niedopalonego peta za okno. Mówił sam do siebie, nie
potrafił znieść pustki, jaką wypełniło się jego poprzednie mieszkanie po
zdradzie, której dopuścił się ostatni człowiek, którego pokochał całym sercem.
Nawet zmiana domu na niewiele się zdała… Wciąż o tym myślał, żył w przeszłości,
tam, gdzie drzemały ostatnie okruchy tego, co należało do „nich”.
Rozkładał ból na czynniki pierwsze, a także cierpienie, które wbijało szpile we
wrażliwą strukturę jego duszy tuż po tym, jak wzrok spoczął na silnych dłoniach
jego mężczyzny zaciskających się na obcych pośladkach. Gdy widział jego język
kreślący wilgotną smugę wzdłuż szyi, która nie należała do niego… Jej jęki,
skóra pokryta szorstkimi wybrzuszeniami dreszczy. Na samo wspomnienie trząsł
się w posadach kostek, a żelazna konstrukcja – niby – poukładanego życia legła
w gruzach tak, jak podmuch wiatru niszczący kruchą formę karcianego gmachu.
Zagryzając
wargę, wyszedł z pomieszczenia; na powrót ubrał buty i skórzaną kurtkę, po czym
opuścił swoje lokum z zamiarem uraczenia się wysokoprocentowym trunkiem w
którymś z tłocznych klubów, które Los Angeles oferowało nocą. Kochał to,
że w tym mieście wciąż się coś się działo. Nigdy nie mógł narzekać na nudę i
zawsze znalazło się coś, co zaintrygowało na tyle mocno, aby mógł odciągnąć
myśli od wydarzeń, które zmieniły jego psychikę. Tych, które sprawiły, że jego
optymizm stał się niczym retrospekcja, wracająca do niego co jakiś czas.
Rozdział
I
„Przeszedłem piekło żyjąc z twoim zimnem,
I straciłem całą nadzieję”.
~
Granatowa połać nocy zasnuła niebo, rozpościerając
się wokół z prędkością krzepnącej tafli jeziora na mrozie. Skutecznie
zagarniała jak najwięcej powierzchni w zaborcze objęcia swych chłodnych ramion.
Przebiegły syk oznajmił, że dziś, właśnie teraz, kiedy świat oświetla jedynie
blask miliardów gwiazd, czyjeś serce zostanie złamane. Czyjeś nadzieje rozbiją
się o twardy grunt niczym drobiny szkła spadające z wysokości. Marzenia odejdą
w niepamięć, a rzeczywistość wymierzy srogi policzek, dzięki któremu zrozumiesz,
że żyjesz. Ponieważ egzystencja nie polega jedynie na serii łatwych wyborów; to
ciągła walka między tym, co słuszne, a tym, co konieczne. Musisz trwać, aby
walczyć o oddech. Musisz oddychać, aby osiągać cele, które nie zostały jeszcze
zaprzepaszczone. A w całym tym biegu nie możesz zapomnieć o sobie, bo jeżeli
raz pozwolisz sobie na zatracenie, twoja dusza powróci do stanu autodestrukcji.
Cielesnych rozkoszy i uniesień, żądzy władzy i posiadania wszystkiego, co
wyrazi swoją uległość wobec majestatu istoty, którą jesteś.
Czarnowłosy mężczyzna o grubych brwiach i gęstej,
równie ciemnej brodzie, umięśnionym ciele i szerokich barach, w świetle lamp
stroboskopowych kroczył szybko między ocierającymi się o niego ciałami,
wprawionymi w ruch przez stopy podrygujące w rytm muzyki. Irytował
się za każdym razem, kiedy jego umysł wracał ze stanu upojenia alkoholowego na
właściwe tory, by oznajmić mu, że po raz kolejny przesadził. Kolejny,
pierdolony raz, urżnął się w klubie niczym ostatnia świnia i przestał panować
nad zwierzęcymi instynktami. Próbował skupić wzrok na choć jednej osobie,
jednakże każda zdawała się nie wyróżniać niczym szczególnym. Lubił
oryginalność, co uzmysławiał swoim rozmówcom na pierwszym kroku.
Trącił koniuszkiem języka kolczyk w wardze, po
czym oparł ciężar ciała na stopie wspartej o metalową podpórkę wysokiego,
barowego krzesła. Orientacyjnie przejrzał zbiór alkoholi, wzdychając teatralnie.
- Przepraszam – zaczepił barmana, siląc się na
przymilny ton głosu. – Poproszę whiskey. Z lodem. Mocną.
Odwrócił się w okamgnieniu, opierając łokcie o
nadgryziony zębem czasu, mahoniowy blat. Znów ci ludzie. Dlaczego żadne z nich
nie potrafi wykrzesać z siebie choć odrobiny inności…? Spoglądając na twarze
otumanione etanolem, skrzywił się. Czy on również wyglądał w ten sposób, kiedy
upijał się do nieprzytomności na wspomnienie dawnych dni? Wtedy, kiedy
uporczywie nawiedzała go myśl o smaku ukochanego ciała i z żalu za tym, co
utracił? Czy był tak żałosny, tak śmiesznie mały, gdy sięgał po kolejny haust
wysokoprocentowego trunku…? Nie mógł przebaczyć sobie błędów, które popełnił
przez niesubordynację własnego umysłu i brak opanowania. Czy zazdrość była
warta postradania zmysłów z tęsknoty…? Nie wiedział… Chciał jedynie zapomnieć.
Ruszyć naprzód. Znaleźć kogoś, kto zapełni pustkę w jego sercu. Nie znosił
swojego odbicia w lustrze – mężczyzny o ironicznym spojrzeniu i sarkastycznym
uśmiechu. Stał się kimś, kim nigdy nie chciał być. A jednocześnie nicość
przynosiła mu pewien rodzaj ulgi, odizolowania. Robił co chciał, a poczucie
wolności i wiatru, który leniwie przepływał między ciemnymi piórami jego
skrzydeł, dawały złudne wrażenie szczęścia.
Zamek w drzwiach szczęknął ulegle, kiedy
przekręcił klucz. Naparł dłonią na klamkę i pchnąwszy drewnianą powierzchnię
chroniącą jego mieszkanie przed niechcianymi gośćmi, przeszedł przez próg.
Przywarł plecami do twardej płaszczyzny, biorąc w płuca głęboki wdech.
Przymknął powieki i mimo ciężkiego dnia, uśmiechnął się. Wiedział, że mimo, iż
życie nie rozpieszczało go sielankową radością – był warty tego, żeby starać
się o najlepszą wersję siebie. Chciał osiągnąć swoje cele, zdobyć marzenia.
Wspiąć się na koniuszki palców u stóp i sięgnąć nieba… Tak… Był romantykiem i
optymistą. W czerni nocy odnajdywał okruchy szczęścia, choć niekiedy jego
naiwność doprowadzała go nad skraj przepaści. Dygotał niepewnie, aby opaść w
jej bezdenną toń, albo wręcz odwrotnie - zrobić krok w tył i znaleźć okrężną
drogę. Urwisko było tylko jedną z opcji. Nie mogło zaprzepaścić niczego, co
sobie postanowił.
Wplótł palce między burzę zmierzwionych, blond
włosów i oderwał wątłe ciało od drzwi. Beżowa farba pokrywała ściany w
przedpokoju, które udekorował kilkoma nieskomplikowanymi obrazami. Między
wejściem do garderoby, a kuchni znajdowała się niska szafka w odcieniu wenge, a
nad nią zawisło spore, poziome lustro. Obok mebla z wysokich doniczek wychylały
się malachitowe, podłużne listki draceny, wsparte na zdrewniałej łodydze.
Dębowe panele odpychały chłodem, jednak nie powstrzymało go to przed
ściągnięciem butów, zawieszeniem kurtki na metalowym haku i prześlizgnięciu się
do kuchni. Potrzebował dymu tytoniowego, który wypełni jego płuca i odegna
wichry niepewności, które zaburzały spoglądanie na świat zza różowych szkieł
okularów.
Wetknął między wargi
pomarańczowy filtr papierosa, a następnie podpalił końcówkę wysokim językiem
ognia z zapalniczki. Odłożył ją na kuchenny blat, pozwalając trującemu dymowi
wypełnić oskrzela trucizną. To takie błogie uczucie, kiedy mentolowy obłok drapie
gardło swą ostrością, spływa przez tchawicę, napełnia płuca swoją objętością…
Wraca, wydostając się przez usta, by malować w powietrzu niebieskoszare wstęgi,
które wijąc się i plącząc, znikają niczym łza wpadająca do bezkresnego
wszechoceanu.
„Życie jest niczym ten dym – kruche i przemija.
A ja pragnę zostać zapamiętany…”.
Musiał zrobić coś, co wyrwie go z odrętwienia i przywróci wiarę w miłość. „Optymista…” prychnął
w myślach. „Zasrany optymista, który utracił wiarę w czystość uczuć…”.
- Ja pierdolę – zaklął
siarczyście, wyrzucając niedopalonego peta za okno. Mówił sam do siebie, nie
potrafił znieść pustki, jaką wypełniło się jego poprzednie mieszkanie po
zdradzie, której dopuścił się ostatni człowiek, którego pokochał całym sercem.
Nawet zmiana domu na niewiele się zdała… Wciąż o tym myślał, żył w przeszłości,
tam, gdzie drzemały ostatnie okruchy tego, co należało do „nich”.
Rozkładał ból na czynniki pierwsze, a także cierpienie, które wbijało szpile we
wrażliwą strukturę jego duszy tuż po tym, jak wzrok spoczął na silnych dłoniach
jego mężczyzny zaciskających się na obcych pośladkach. Gdy widział jego język
kreślący wilgotną smugę wzdłuż szyi, która nie należała do niego… Jej jęki,
skóra pokryta szorstkimi wybrzuszeniami dreszczy. Na samo wspomnienie trząsł
się w posadach kostek, a żelazna konstrukcja – niby – poukładanego życia legła
w gruzach tak, jak podmuch wiatru niszczący kruchą formę karcianego gmachu.
_____
Moja
przygoda z pisaniem przeżyła kryzys i zniknęłam ze świata opowiadań na kilka
lat. Jednak wielkie powroty są w moim stylu, więc... Liczę na odrobinę
konstruktywnej krytyki, dzięki której będę mogła rozwijać swoją pasję.Przepraszam
także za surowy wygląd bloga z powodu braku umiejętności zapanowania nad
blogspotowym HTML'em. To mój pierwszy raz, trochę wyrozumiałości! ;)
Buziaki, Paulina.