Rozdział XVII
“Hold me like you never lost
your patience,
Tell me that you love me more than hate me all the time,
And you're still mine”.
Tell me that you love me more than hate me all the time,
And you're still mine”.
~
Rzęsiste łzy spływały kaskadami na jego zapadłe, blade
policzki, mamił go ból rozrywający klatkę piersiową, ale paradoksalnie, wcale
nie czuł się samotny. Odniósł wrażenie, że jego starsza, silniejsza wersja stoi
tuż przy nim, obejmując mocnym uściskiem dłoni jego kruche ramiona, wtula w
siebie. Głaszcze rozwichrzone, czarne włosy, szepcząc do ucha uspokajające
słowa pocieszenia; „ciii, to już koniec, już nie musisz się bać…”. Ile dałby,
żeby jego wyobrażenia mogły być prawdziwe! Och, jak bardzo chciałby! Jednak
prawda była inna, dużo bardziej dobijająca, przenikliwa i upadlająca. Jakim
cudem pozwolił, żeby tak go poniżono…? Przed jego oczami wciąż rozgrywał się
dramat tamtych dni, wyświetlał wyraźnie jak klatki filmowej adaptacji książki,
a on, żałośnie słaby i nieporadny, nie mógł zatrzymać ich w miejscu. Z
człowieka pełnego energii stał się ledwie robakiem pełznącym po wilgotnej ziemi
tuż po deszczu. Dlaczego żadna mądra głowa nie skonstruowała jeszcze wehikułu
czasu? Zawróciłby wtedy bez wahania i wybrał inną drogę. A może jednak… może
jednak znów popełniłby ten sam błąd, zwiedziony obietnicą lepszego jutra i
kogoś, przy czyim boku będzie mógł rozkwitnąć, jak kwiaty magnolii obrastając
suche, łyse gałęzie.
Był tylko człowiekiem, a człowiek stanowi zarówno zagadkę,
jak i cud biologicznej inżynierii. Dzieło życia matki natury; był machiną pełną
wad, wewnętrznych konfliktów, krytycznych błędów i… wyjątkowych talentów.
Jego talent do niszczenia samego siebie był jak śpiew
feniksa, zdolny niszczyć, ale i leczyć. Posiłkując się różnorakimi narzędziami
wybierał jaki rodzaj krzywdy woli, choć, najlepiej radził sobie z zabijaniem w
sobie tego, co dobre, dotąd niewinne. Stawał się upiorem, człowiekiem bez zasad
moralnych i duchowych, był nikim. Pusty jak pozbawiona tlenu kosmiczna przestrzeń,
jak niepotrzebny odłamek meteorytu, jak ciało niebieskie po kolizji z o wiele,
wiele większą planetą. Był katastrofą ubraną w ludzką skórę, był… Życiem wśród
śmierci, śmiercią wśród życia.
I tylko on sam wiedział jak bardzo pragnął umrzeć,
jednocześnie chcąc żyć.
~
Jeżeli śmierć nie jest śmiercią dla duszy, brak
miłości na pewno nią jest.
Miłość
usycha gdy niepielęgnowana, mimo, że wciąż żywa, pełna kolorów i przyjemnych
zapachów. Posiniaczona niewprawnym dotykiem szorstkich, mało delikatnych dłoni
traci siebie, obraca się w pył. Wyrywa serca, rozpoławia je, rzuca człowiekiem
o dno, gardzi nim. Jako wymagająca kochanka zwraca na siebie uwagę: „Hej!
Jestem tutaj! Zajmij się mną! Potrzebuję wody, potrzebuję światła, potrzebuję
jedzenia…”.
Gdy w
końcu orientujesz się, że jej nie ma… Budzisz się pusty i wybrakowany, jakbyś
stał w pokoju wypełnionym przez błyszczące, żywe światło, a ktoś nagle je
wyłączył. Zapominasz o strachu, o tym, co dobre i co było złe. Nie żyjesz, a
ledwo wegetujesz, próbując wmówić sobie, że najwidoczniej tak musiało być.
Walczyłeś, zrobiłeś co mogłeś, aby zatrzymać ją przy sobie.
Nie
udało się.
Najwidoczniej
nikogo nie można zmusić do miłości, obojętnie jak wielka by nie była twoja
wiara w szczerość wyznań i uczuć. Gdy zajmujesz się nią nieumiejętnie, odpłaci
się, zabijając wewnątrz ciebie to, co było w tobie największą cnotą.
Przestaje
ci zależeć. Na życiu, na pieniądzach, na karierze. Marzysz o powrocie do
dawnych dni mimo, że logiczne jest, iż nigdy nie powrócą. Jesteś ty i ścieżka,
którą obrałeś; zimna, poczerniała, zapomniana.
Zostałeś
sam w tajemniczym ogrodzie utkanym jako wasze przytulne gniazdko; jesteś tu
sam… Błądzisz między ścieżkami obrośniętymi z obu stron przez wysokie trawy, a
każdy szczegół przypomina ci o tym co robiliście, gdy przechadzaliście się nimi
razem. Największa błahostka wbija szpile w twoje serce, wyciska łzy z oczu,
choć myślałeś, że już nie potrafisz płakać.
A
później pojawia się nadzieja. Mały promyk światła wśród całego tego chaosu.
Wiesz,
że jesteś stracony i nie zważając na swoją dumę, biegniesz w tamtym kierunku.
Tylko po to, aby wpaść prosto na gruby mur, który – wydaje ci się – wyrósł spod
ziemi, bo przecież wcześniej go tutaj nie było.
Blokada.
Przeszkody. A miłość śmieje się z ciebie, śmieje się ozięble i przerażająco,
obnażając długie, ostre kły w ironicznym uśmieszku.
„Jeszcze nie skończyłam, nie…”, szepcze. Budzisz się zlany potem, w dobrze
znanym ci miejscu, z człowiekiem, którego nie znasz. I zastanawiasz się; jak
długo ma to jeszcze trwać…?
W
taki sposób obudził się Bill, jakiś czas
po feralnym wydarzeniu na dachu.
Wsparł
się łokciami o satynowe prześcieradło, nieprzytomnie rozglądając na boki.
Pierwszym co zauważył był jego obnażony tors, dwa drobne sutki wyłaniające się
spod puszystej kołdry, jeden z nich ozdobiony okrągłą, metalową ozdobą.
Zmarszczył czoło, następnie uniósł brew, przesuwając wzrok na wybrzuszenie
pościeli tuż obok niego i – centralnie – usta rozdziawiły mu się ze zdziwienia.
„Kto to kurwa jest?”, pytał nieprzytomnie
własnych myśli, „Ile musiałem kurwa
zaćpać, żeby tego nie pamiętać…?”.
Nieświadomy człowiek chrząknął przez sen, odwracając się plecami do
Billa. Podłożywszy dłonie złożone jak do modlitwy pod głowę, zapadł w głęboki
sen.
Zdrętwiał,
oblało go przeraźliwe zimno i strach. Jak ma się teraz wytłumaczyć przed Tomem?
Zresztą… Czy miał jakiekolwiek podstawy, zobowiązania wobec niego, aby zacząć
snuć zawiłą sieć wyjaśnień? Przespali się ze sobą, owszem, było zajebiście…
Nie, zajebiście to słowo zbyt błahe i proste, to, co mu ofiarował porównać
można z wybuchem tysiąca bomb wodorowych, z witaniem świtu w obcej galaktyce
oglądając inne słońca, inne gwiazdy, inne planety. Tom miał energię, Tom był
przystojny, Tom był… Jasna cholera. Tom był po prostu Tomem.
Jedynym
w swoim rodzaju, niepowtarzalnym. Nieważne jak bardzo starałby wmówić sobie, że
go nienawidzi, jak bardzo nie chce go znać i widzieć, gdzieś tam w głębi serca
zdawał sobie sprawę, że jest jego jedyną, prawdziwą miłością. Tą, o której śnił
i powtarzał każdemu napotkanemu człowiekowi o ideach, jakie w sobie kryje. Tą,
którą wzgardził, pogrzebał w wiecznej zmarzlinie arktycznego lądu i ani myślał,
by zbierać szczątki tego, co zdążyło się rozłożyć i zamienić w składniki
odżywcze dla roślin.
Ale…
Przecież żywa materia nie zdoła zgnić na mrozie, ale hibernować, aby któregoś
dnia wpuścić w ziemię korzenie i odrosnąć jako piękniejsza, zdrowsza i
odurzająco pachnąca roślina.
Powoli
zsunął kołdrę ze swojego ciała, zorientowawszy się, że bokserek także na sobie nie
posiada, a nie znajdują się też nigdzie w zasięgu jego wzroku. Przeklął w
myślach własny idiotyzm, zachowując pozorny spokój już miał wstawać, ale obce
palce, niczym intruz, okręciły się wokół jego smukłego nadgarstka.
Spetryfikowało go jeszcze mocniej, jak gdyby właśnie znalazł się w rzece pełnej
krwiożerczych bestii które tylko czekają na to, aby zatopić ostre kły w jego
ciepłym i smacznym mięsie.
- A
ty gdzie mi uciekasz…? – Zachrypnięty i jeszcze zaspany głos zawibrował w
przestrzeni. Bill napiął się jak struna, gotowy wystrzelić z tego pomieszczenia
choćby nago, teraz, zaraz. – Nigdzie nie uciekniesz… - Obnażył białe, proste
zęby w ohydnym uśmiechu. Blondyn odniósł wrażenie, że jego żołądek zaraz
wywinie fikołka, a żrąca ciecz przeznaczona do trawienia pokarmów wyleje się
przez przełyk prosto na drogi dywan.
Wiedział,
że zachowa się jak totalny skurwysyn opuszczając nowo poznanego kochanka zaraz
po upojnej nocy – której nawet nie pamiętał – ale, egoistycznie, nie widział
dla siebie innego ratunku. To było jedyne. Wyjść stąd, zapomnieć i mieć
nadzieję, że wydarzenia tej nocy zostaną jedynie permanentną wizją jego umysłu.
Czcze nadzieje…
-
Zapomniałem, że mam sesję, muszę uciekać – wywinął się małym, niewinnym, białym
kłamstewkiem. Przecież nie może udowodnić mu, że łże jak z nut, nie…? A nawet
jeśli, miał to gdzieś. Mężczyzna którego ze zdziwieniem odkrył w łóżku w którym
spał był tylko przygodą, przeszłością, zabawą. Substytutem bliskości,
elementem, który mógł ofiarować mu namiastkę przyjemności. Powinien to
wiedzieć, że tacy jak on są niezwykle trudni do zatrzymania, a wręcz graniczy
to z cudem.
-
Wczoraj twierdziłeś, że nic cię nie ogranicza, że możesz ze mną zostać… Billy…
- mówił miękko, czule, z wyraźną nutą smutku w głosie. Bill skrzywił się na sam
dźwięk swojego imienia padającego z ust mężczyzny, a raczej jego zdrobnienia.
- Nie
masz prawa mówić do mnie mnie per „Billy” – warknął. – Lepiej, żebyś to prędko
przyswoił. - Wyszarpnąwszy rękę ze
zniewalającego uścisku wstał z łóżka. Wyciągnął prześcieradło spod przygodnego
kochanka i oplótł się nim w pasie, tym samym odgradzając wygłodniały wzrok od
dolnych rejonów swojego ciała. Sposób, w który na niego patrzył palił jego
skórę i potęgował wyrzut niechcianych myśli w głowie, krzyk zranionego
sumienia, o ile jeszcze takowe posiadał. Przeszywającym spojrzeniem
przestudiował całą powierzchnię podłogi sypialni, nie znajdując swej garderoby,
przeciągnął poszukiwania na korytarz. Tam, tuż obok drzwi wejściowych, znalazł
wszystko; białą, poszarpaną koszulkę (nie przypominał sobie, aby w oryginale
tak wyglądała… „Byłem tak nagrzany? Boże…”,
jęknął w myślach), spodnie, bieliznę. Ubrał się w ułamku sekundy, a wtedy,
zupełnie nagi, podszedł do niego ten, którego chciał jak najprędzej pozbyć się
z pola widzenia.
Zmierzył
go wzrokiem, a ochrypły śmiech wydobył się z jego krtani; był tak chłodny,
przeraźliwy… Wszystkie włoski na karku Billa stanęły dęba, przestraszył się.
Nie wiedział z kim ma do czynienia. I nagle poczuł jak te dłonie, które niedawno
wsparł na biodrach, zostają uniesione ponad jego głowę, a jego plecy dociśnięte
do płaszczyzny ściany za nim. Czuł na swoim udzie pokaźną erekcję, ciepły
oddech na odsłoniętej skórze szyi, jego gorący tors ocierający się o jego
ciało. Zadrżał, nie wiedząc czy dana sytuacja bardziej go podnieca, czy
przeraża. To było chore, niemoralne, nie znał tego człowieka… Ale działał na
niego. Działał tak bardzo, że w wystarczyło jego zdecydowanie, żeby znów
zechciał prężyć się pod nim, zostawić krwawe pręgi na jego łopatkach i zedrzeć
gardło, krzycząc z rozkoszy.
Tom…
To
imię, niechciane, pojawiło się w jego umyśle i nagle, jak gdyby nigdy nic,
zalały go potworne wyrzuty sumienia. Co może robić, czy myśli o nim? Czy
zastanawia się jak spędził noc? W końcu tyle się nie widzieli, żaden nie miał
czasu się odezwać…
Tamtą
noc spędzili razem, kochając się wśród nocy na dachu. O poranku przenieśli się
do jego łoża, a później, nie mogąc spać, zaparzyli kawę z ekspresu i raczyli
się nią w milczeniu, wspólnie. W południe rozstali się gdy pager Toma zaczął
niemiłosiernie piszczeć, wzywając go w pilnej sprawie do szpitala, w którym
pracował.
I
nastała cisza… Dokładnie ten rodzaj ciszy, który występuje przed burzą. Nie
napisał smsa, nie zadzwonił, nie szukał z nim kontaktu. Czyżby to było to? Może
zdobył to, co chciał i już nie chciał go widzieć? Czy mógł być aż takim
draniem…? Potraktować go tak bestialsko, doskonale wiedząc jakie wywołuje na
nim wrażenie? Nie chciał w to wierzyć, nie mógł… Sama myśl o tym, że to czysta
zagrywka sprawiła, że powieki zaczęły palić go od niechcianych łez, ale
przełknął gorzko ślinę, przeganiając je w oka mgnieniu.
Można
powiedzieć, że w powolnym zabijaniu siebie posiadł tytuł mistrzowski.
Do
porządku doprowadziły go zęby zagłębiające się w skórze szyi; syknął z bólu
machinalnie odciągając głowę w bok, jakoby chcąc dać kochankowi lepszy dostęp
do siebie. Ten wsunął dłoń pod jego kolano, opierając udo na swoim biodrze.
Przesunął opuszkami palców od zgięcia, przez wewnętrzną część nogi po samą
pachwinę. Bill jęknął, choć jednocześnie chciał wyć z rozpaczy.
-
Słuchaj, naprawdę muszę iść… Byłem wczoraj nawalony, zapomniałem o tym. Zapisz
mi swoje imię i numer telefonu na kartce i zadzwonię jak będę wolny, obiecuję –
mruknął markotnie. Kłamał.
Mężczyzna
zmierzył go wzrokiem, lecz nie zmienił swojego położenia. Zamiast tego wsparł
się czołem o jego czoło, opuszkę palca zatrzymując na jego dolnej wardze.
Pozwolił palcu wniknąć głębiej, zahaczając o zęby, a później koniuszek języka
Billa.
-
Jeżeli tego nie zrobisz… Znajdę cię… - nachylił się nad jego uchem, lubieżnie
przeciągając językiem po jego chrząstce. Zagryzł zęby na jego płatku, po czym
wniknął jego wnętrza, zwilżając śliną. – Pachniesz mną… Masz w sobie moje
nasienie… - kontynuował – Jesteś mój i choćbyś zapadł się pod ziemię, wyciągnę
cię spod niej i przerżnę jak małą dziwkę. Zrozumiałeś? – Opuścił dłoń i
zakleszczył jego pośladek w dużej dłoni, zaciskając ją tak mocno, że Bill był
pewien, że zostały na nim czerwone smugi.
-
T-t-tak – powiedział posłusznie, samemu dziwiąc się skąd w nim taka potulność.
Zawsze był tym wyszczekanym, niepozwalającym się zastraszyć… Cholera, on się
bał. Był podniecony i przerażony. Co za chora sytuacja.
- Co
tak? Mów pełnym zdaniem… Billy.
- Nie
nazywaj mnie tak! – krzyknął buńczucznie.
Schwycił
go za policzki, wpijając palce w ich miękką skórę.
-
Powtórz: zrozumiałem i zadzwonię do ciebie.
- Nic
nie będę ci powtarzał.
Palce
mocniej wcisnęły się w skórę, a jego głowa odskoczyła na bok. Syknął z bólu.
-
Mów.
-
Nie.
-
Już.
- Nie
znam cię.
- To
poznasz. Gadaj, albo cię zabiję.
Zimny
dreszcz.
Strużka
potu spływająca ze skroni.
Szybsze
bicie serca.
Panika.
-
Obiecuję, że zadzwonię.
Wychodził
z jego mieszkania z małą, białą karteczką w dłoni i pakunkiem w drugiej. Skąd
wziął czas, aby go skombinować…? Nie wiedział, ale może to po prostu jakaś
pamiątka, artefakt, który znalazł w swoim mieszkaniu i zapragnął, aby miał go
przy sobie. Jedyne, co było pewne to świadomość, że jego stopy więcej nie
postaną w tym miejscu, że choćby owy gość był ostatnim mężczyzną stąpającym po
ziemi, nie wróci do tej jaskini lwa. Nigdy. Zrobi wszystko, żeby nie musieć tu
wracać, by przepaść jak igła w stogu siana nawet, gdyby musiał wyprowadzić się
na obcą planetę.
Nie
wiedział tylko, że karuzela śmierci zaczęła się kręcić, a on, krwawym
pocałunkiem, przypieczętował pakt z samym diabłem.
Zmiął
zwitek w dłoni i wyrzucił na chodnik po przejściu kilku przecznic. Nie
zauważył, że zdążył się rozwinąć, a na jego białej powierzchni, napisane smolistym
atramentem, ujawniły się litery układające w imię, ciąg cyfr i koślawo
narysowane serce przebite strzałą. Jednak nie było to serce, które rysują
dzieci w swoich malutkich zeszycikach; było to anatomiczne serce, takie, które
tłucze się w człowieczej piersi, z każdym uderzeniem przybliżając dzień w
którym ciało zostanie złożone do grobu w którym będzie miało spocząć już na
całą wieczność.
Nie
miał pojęcia co go czeka i, zupełnie nieświadomy, że wciąż jest obserwowany
przez całkiem znajomą mu parę oczu.
Gdyby
tylko był bardziej uważny, zauważyłby kobietę, która zwiastowała początek
końca, koniec początków. Gdyby uważał, wiedziałby, że sznur na jego szyi zaciska
się coraz mocniej, ciaśniej, że dzielą go sekundy od zawiśnięcia na stryczku.
~
Listy piętrzyły
się na kuchennym blacie, a on nie żywił większej potrzeby, żeby czytać je od
deski do deski; kilka z nich wybiórczo przejrzał i odłożył, czując, że zaczyna
być chory przez swojego stukniętego prześladowcę. Tygodnie upływały im na
bezsensownym nieróbstwie. Wprawdzie Tom miewał dyżury prawie każdej nocy, to i
tak – nawet w czasie ich trwania – Bill znajdował sposób, aby prześliznąć się
niezauważenie wśród strzegących korytarzy pielęgniarek i wpasować się w szparę
w drzwiach od gabinetu Toma, aby choć chwilę z nim porozmawiać. Patrzeć na
niego. Przebywać w jego towarzystwie.
Jego głowa
myślała inaczej, niż reagowało ciało. Sam nie był pewien, czy zdoła dotrwać i
zrealizować pragnienia umysłu, te zakwitłe podczas pierwszego, przelotnego
spojrzenia w tłumie, wtedy, w tym klubie, do którego wybrał się całkiem
spontanicznie. Tamtym razem pragnął go zabić, a teraz? Teraz chciał się po
prostu kochać, oddychać nim i nie oddalać choćby na krok. Potrzebował Toma jak
powietrza, bez którego życie nie mogłoby istnieć. On, koegzystował z nim w
symbiozie, leczył jego niestabilne emocje, paradoksalnie zabliźniał stare rany.
Nie zdołał
jednak wyplenić kilku rzeczy… Wyrzutów sumienia po pamiętnej nocy, gdy pozwolił
sobie na zatracenie i oddał swoje ciało mężczyźnie, który w najmniejszym
stopniu nie przypominał Toma. Żałował nocy, których nie pamiętał. Był pełen strachu
i miłości, która rozrosła się do niebotycznych rozmiarów, rozmiarów
tak wielkich, że Bill mógłby zacząć histeryzować, ale nie chciał robić z siebie
większej ofiary, niż rzeczywiście był.
Mimo każdej
negatywnej myśli, był także wdzięczny sile wyższej za to, że spotkał go
ponownie. Ten dar od losu uszczęśliwił go i tchnął nadzieją żywą jak czerwień
maków w polu zeschniętej na złoto pszenicy.
Leżał wpatrzony
w sufit na sporej, obitej szarym, porządnym materiałem, wersalce. Gabinet Toma
należał do tych nowoczesnych i schludnych, gdzie każdy okruch miał swoje
miejsce, a tłusty odcisk dłoni na nieskazitelnej powierzchni gładkiego,
lśniącego biurka wywoływał odrazę. Okręcił wokół palca kosmyk włosów,
wykrzywiając twarz w grymasie niezadowolenia. Gdzie on, do cholery, polazł?
Siedzi już tu z pół godziny albo i lepiej, a Toma wciąż nie widać, ani nie
słychać. Czyżby źle zrozumiał? Czy miał dzisiaj wolne? Ale nie, wtedy drzwi
tego pomieszczania byłyby hermetycznie zamknięte, a on nie znalazłby sposobu,
aby się tu wśliznąć. Więc, jeżeli to nie było przeoczenie, w takim razie co?
Jakiś nagły wypadek? A może…? „Nie, Bill,
przestań, musisz mu zaufać, przecież nie chciałby cię na nowo, gdybyś był
jakimś tam dodatkiem, tanią zabawką, którą można wyrzucić na śmietnik, bo z
brzuszka zaczęła wychodzić wata, a oczko odpadło… Prawda? A może jednak?”, panikował.
W końcu, zmęczony swoimi rozmyśleniami, poderwał się z twardej powierzchni i
podszedł do korkowej tablicy wiszącej za biurkiem. Przebiegł wzrokiem po
poszczególnych pozycjach, ale nie zauważył żadnej wskazówki, która mogłaby
naprowadzić go na właściwy tor rozumowania. Opadł więc zrezygnowany na wysoki,
biurowy fotel i wsparł łokcie o blat biurka, opierając dłonie na swoich
skroniach; palce wsunęły się między włosy, drapiąc zawzięcie skórę głowy.
Westchnął z ciężkim sercem, bo choć nienawidził czekać, innego wyjścia nie
miał.
Niestety.