Rozdział XIX
„If I
could, I would hover while he's making love to you
Make it rain as I cry...”
Make it rain as I cry...”
Napięte
jak postronki nerwy nie pozwoliły mu zmrużyć oka w nocy, toteż wstając o
poranku by zdążyć na dyżur, czuł piasek pod powiekami i przemożną chęć, aby
wrócić do łóżka i nie wyściubiać z niego nosa. Niestety rzeczywistość nie
chciała udzielić mu pozwolenia, wolała by żył codziennością i jak zawsze,
spoglądał na swoich podopiecznych czułym okiem.
Ale nie miał chęci. Nie chciał
wychodzić z domu i patrzeć na ich pełne cierpienia spojrzenie, słuchać gorzkich
słów… Nie chciał nawet odpowiadać na pytania odnośnie stanu ich zdrowia. Chciał
spać i to najlepiej już na zawsze, aby każda chwila była płynna i mijała w oka
mgnieniu. Chciał obudzić się, gdy na jego karku osiądzie ciężki oddech śmierci.
Zdawał sobie sprawę, że to nie
jego myśli, a jego mózgiem rządzi zrodzona ze smutku depresja. Kto nie byłby
smutny żyjąc ze świadomością, że ukochany człowiek spędził noc z innym? Czy
szkarłatne płatki róży nie zwiędłyby ukryte za szkłem, zamieniając się z wolna
w brązowoszary pył? Kto nie chciałby umrzeć choć przez chwilę, wiedząc, że
pewien rozdział jego życia został właśnie zakończony? Nie znał takiego
człowieka, a bynajmniej nie znał takiego, który by nie udawał.
Ochlapał tylko twarz w rytuale
porannej toalety, bo na prysznic nie miał chęci. Faktem jest, że czuł się
brudny, ale czy równie brudne nie było jego serce? Jego myśli ociekające
zdradziecką smołą nie chciały czystości, pragnęły kurzu i błota, czegoś, co zakrzepnie
na jego wrażliwej strukturze i zamieni się w skałę twardą jak beton.
Chciał zapomnienia, najlepiej
teraz, już, zaraz. Byleby wyciszyć demony i żyć dalej, jednocześnie nabrać sił
na niechybnie czekającą go rozmowę.
Przecież miał telefon w ręku,
kiedy on dzwonił… Z lubością wpatrywał się w cztery litery układające się w
jego imię, trzymał kciuk nad czerwoną słuchawką, gdy sekundy płynęły. Był jak w
transie, nie potrafił wykonać żadnego ruchu, może nawet nie chciał… Nie chciał
słyszeć jego głosu i bzdurnych tłumaczeń, dostatecznie bolała go duma i męskie
ego. Gdyby mógł sprawić, by cały świat cierpiał, zrobiłby to. Teraz zapominał
nawet o tym, że któregoś dnia sam nie był lepszy i zranił go równie mocno, a
może nawet bardziej, bo Bill, w przeciwieństwie do niego, przyłapał ich na
gorącym uczynku.
Wychodząc z domu miał szaleństwo
wypisane na twarzy i modlił się tylko o to, by nie szkodzić swoim pacjentom.
Teraz potrzebował urlopu, wolnego i odpoczynku, bo z chaosem w głowie nie mógł
być dobrym lekarzem, nie mógł być sobą…
~
W końcu drzwi zaskrzypiały
złowieszczo, a do pomieszczenia – nachmurzony – wparował Tom, trzymając w
ramionach stos plików; kilka teczek, kilka wolnych kart, pustych kopert i, w
dłoni, kubek kawy. Zobaczywszy Billa jego brwi uniosły się niemalże pod linię
włosów, następnie zmarszczył czoło, stopą zatrzaskując za sobą hałaśliwie
drzwi. Fałszywie spokojny odłożył papiery na biurko, nie odzywając się ani
słowem.
- Tom… - jęknął Bill. Otarł spocone dłonie
o materiał dżinsów, przełykając nerwowo ślinę. – Gdzie byłeś…?
- Pytanie; co ty tu robisz? – rzucił
chłodno, opierając się na wyprostowanych ramionach o blat biurka. – Co ty tu,
kurwa, robisz?! – powtórzył głośniej, niemalże krzycząc. Wpatrywał się w niego uparcie,
jakby wwiercając się za zwierciadło drugiej pary oczu i przenikając prosto w
duszę. Chciał znać jego myśli, chciał wiedzieć wszystko, a jednocześnie
pragnął, aby zniknął, aby to, co widział nigdy nie miało miejsca. Bill spuścił
wzrok, nerwowo miętosząc kant swojej koszulki. Wyrzuty sumienia ciążyły na jego
barkach, a poczucie winy paliło żywym ogniem. Wiedział, że nabroił i zwyczajnie
nie miał odwagi na niego spojrzeć. Gdyby to zrobił, zauważyłby, że tęczówki
Toma pociemniały ze złości, z żalu i niewyobrażalnej pustki, dokładnie takiej,
jaką napełniło się jego serce, gdy zauważył go z obcym mężczyzną. Wprawdzie
mógł użyć różnych argumentów, mógł przekonać go, że to tylko kolega, że nic się
nie wydarzyło i nie miało prawa zdarzyć… Kłamstwo jednak, niewprawnie utkane,
prędko wychodzi na jaw. Kłamać należy precyzyjnie, dokładnie i dobrze,
pamiętając o każdym szczególe swego matactwa, o każdej przydarzającej się
okazji. W końcu jakby to wyglądało, gdyby nagle, całkiem niezamierzenie, drobne
nieścisłości zaczęły rzucać się cieniem na całokształt przedstawianej sprawy?
Właśnie te, z goła nieistotne rzeczy, świadczą o naszej nieszczerości.
- Przyszedłem się z tobą zobaczyć…
Tęskniłem. – Jego niepewny szept przetoczył się przez pomieszczenie,
pozostawiając za sobą głuchą ciszę.
Tom żuł zawzięcie własną wargę,
zastanawiając się czy ma na niego krzyczeć, czy też odpuścić i spróbować
wysłuchać jego tłumaczeń. W końcu sam nigdy nie miał takiej możliwości, po
swojej zdradzie każde słowo, jakie wypowiedział w kierunku Billa, było przez
niego odrzucane. Nie powinien popełniać tych samych błędów, być tak upartym…
ale też nie potrafił zaradzić zazdrości, która paraliżowała jego
człowieczeństwo. Był niczym dzikie zwierze wetknięte do klatki, obdarte z
godności i wolności, którą kochało całym sercem. Zaszczute, przerażone,
samotne. Krwawiące bólem przekraczającym skalę Richtera. Odetchnął głęboko i
przymknął oczy, straciwszy rezon.
- Nie wiem czy mamy po co się spotykać. –
odparł w końcu – O czym rozmawiać.
- Nie rozumiem co masz na myśli; dlaczego?
– Bill nie miał pojęcia o co mu chodzi, czuł się tak, jakby ktoś wylał mu na
głowę kubeł zimnej wody, rozdarł jego skórę i śmiał się z jego cierpienia.
Jakby śmiech rósł w siłę, stawał się głośniejszy i głośniejszy, podczas gdy on
zapadał się coraz głębiej, tonął i tracił stabilny grunt pod stopami.
Tom w ciszy rozkoszował się bólem, jaki
zadawał mu ostrymi jak brzytwa słowami. Nie było mu przykro, choć przez myśl
przesunęła się mglista nić wyrzutów sumienia. Faktem było też, że każdego dnia
żałował swojej zdrady, wiedział, że zasłużył na zemstę słodką jak trucizna – wydawało mu się, że gdyby nie ona, dziś nie mieliby
takich problemów, jakie piętrzyły się na ich drodze. Nie byłoby waśni,
zgrzytów, trudności. Żyliby w swojej mydlanej bańce, swoim wymarzonym,
utopijnym świecie. Czy właśnie tak czuł się wtedy Bill? Czy czuł ból, który
przenikał przez skórę i mięśnie, przez skorupę kości i docierał szpiku?
Cierpienie, które sprawiało, że serce kruszyło się jak domek ze szkła przy
kontakcie z siłą, drobinkami przecinając wrażliwą strukturę organów
wewnętrznych. Czy czuł jak umiera dusza i jak staje się nikim, jak pozostaje
tylko gniew i rozpacz, kiedy jesteś tak zdesperowany, że zrobiłbyś wszystko
żeby odzyskać to, co kochasz, kiedy jesteś całkiem nagi i bezbronny, kiedy na
twoich oczach rozgrywa się dramat… Chcesz gryźć, krzyczeć i płakać, ale już nie
umiesz, później leżysz w łóżku miesiącami gapiąc się w sufit; nie chcesz jeść,
nie chcesz pić, chcesz umrzeć, zdechnąć. Sczeznąć jak martwe liście w
rozpadlinie wypełnionej wodą; zamienić się w ziemię, stać się nią, pozbawić
siebie wszystkiego, co absorbuje tlen z atmosfery i żyje.
Uniósł brew,
spoglądając na Billa z jawnym niesmakiem. Milczał jeszcze przez chwilę, po
czym, ważąc słowa jak na szali, odezwał się.
- Dziwię się,
że pytasz mnie dlaczego… - przerwał, by zaczerpnąć powietrza – Dziwi mnie to,
że mając kochanków na pęczki, wkradasz się do mojego gabinetu jak gdyby nigdy
nic i – jeszcze – masz czelność pytać: dlaczego. – zaśmiał się chłodno,
podchodząc do okna. Rozchylił żaluzje dwoma palcami, spoglądając na ulicę zza
szyby. Nic się nigdy nie zmieniało… Ludzie wciąż biegli donikąd, mając zerowe
pojęcie o dramacie, jaki rozgrywał się w jego sercu. W jego głowie wygrywało
niedokończone Requiem Mozarta, niechybnie spraszając gości na pogrzeb. Tak… Z
chęcią położyłby się w wykopanym przez siebie samego dole i czekał na śmierć,
nawet, gdyby sępy po kawałku miały wyrywać mu wątrobę, a ta – niestrudzenie –
odrastać, od nowa i od nowa. W końcu zmarłby z wycieńczenia i nieskończonego
bólu… To byłoby lepsze, niż wrażliwe serce usłane cierniami, lepsze, niż
budzenie się każdego z dnia z przeświadczeniem, że ktoś, kto dotąd był tylko
jego, już zawsze będzie napiętnowany smolistą substancją, zdradą, brudem.
Blada, nieskazitelnie
czysta skóra, jego własność, ubrudzona smołą obcych łap…
Gniew
zapłonął w nim od nowa. Odwrócił się na pięcie, zacisnąwszy dłonie w pięści.
Trząsł się ze złości.
- Byłem tam.
– wypalił, nie pozwoliwszy dojść do słowa Billowi. – Byłem tam, kurwa, dla
ciebie. Czekałem aż się pojawisz, spóźniłem się ledwie kilka minut i co
zobaczyłem? Ciebie z jakimś cholernym dupkiem! Bezczelnym, brązowowłosym
Antonio Banderasem łapiącym cię za dupę! I ciebie, śmiejącego się do niego
niczym niewypieprzona, nowoorleańska dziewica! Jeszcze masz czelność
przychodzić tu z miną zbitego psa i prosić o jakiekolwiek wytłumaczenie?!
Jeżeli ktoś ma się tłumaczyć, to ty! Ty, Bill!
A więc
jednak… Wiedział, widział to. Wezbrały w nim wyrzuty sumienia i jakby skulił
się w sobie, obejmując wątłą sylwetkę ramionami. Po chwili uniósł dłonie
zasłaniając nimi usta, a następnie zacisnął powieki, żeby nie pozwolić łzom
wypłynąć na światło dnia, bo choć chciał, naprawdę chciał płakać, nie mógł się
ot tak, po prostu rozkleić. Pokazać, że można go zranić. Nie pokaże przecież,
że wciąż można go zdeptać! Zdawał sobie również sprawę, że nieważne jakich
argumentów użyje, żaden nie będzie na tyle dobry, by zdołać się wybielić. Teraz
pytanie: powinien kłamać, narysować przed sobą ścieżkę brukowaną fałszywymi
kolorami, czy też mówić prawdę, choć ta na bank wyda się mniej prawdopodobna,
niż jawna fantasmagoria?
- Tom… -
jęknął tylko, błagalnie.
- I co
gorsza, możesz mi wytłumaczyć, co do cholery robiła tam Carmen?
- Carmen…? –
powtórzył głucho. Tego imienia nigdy nie zapomniał, nie… Sprawiło mu tyle bólu…
- Nie udawaj,
że nie pamiętasz. To jakaś gra? Chcesz mnie sprawdzić? W co ty pogrywasz,
Bill?! Bo jeżeli to jakaś twoja pieprzona zachciewajka, to możesz
wypierdalać i to już teraz!
- Myślisz, że
chciałbym oglądać tę dziwkę?! – Zezłościł się. To już było przegięcie! Zarzucać
mu ustawienie czegoś, na co nie zgodziłby się nawet pijany jak bela,
zataczający się jak alkoholik pod niskiej klasy sklepem monopolowym. Wstał i
przeszedł drogę dzielącą go od Toma, po czym uderzył zaciśniętymi pięściami o
jego tors. Nie panował nad sobą, wpadł w szał. – Po tym wszystkim?! Po tym, jak
upadłem ryjem w błoto i nie chciałem żyć?! Kiedy wszystko, co kochałem, zostało
mi odebrane, bo do jasnej cholery, wsadziłeś chuja w jakąś łatwą pizdę? Nie
wiesz co mówisz Tom, nie masz zielonego,
kurwa, pojęcia!
- Dla mnie to
dziwne, tyle. Ty i jakiś koleś, jawnie z tobą flirtujący, rzucający mi
wyzywające spojrzenie typu; „patrz, teraz jest mój, zobacz co straciłeś”, a
później ona. – Tom jakby się uspokoił, bynajmniej głos mu nie drżał, a w głowie
zapaliło się czerwone światełko. – Nawet, jeżeli mnie zdrad… Nie, to złe słowo.
Nawet, jeżeli się z nim przespałeś, trudno, zasłużyłem, choć nie powiem, że to
nie boli jak chuj. Bo boli, ze względu na to, że nigdy nie przestałem cię
kochać.
- Może nigdy
mnie nie kochałeś, żeby rozliczać mnie z czegoś, co ledwo pamiętam! – syknął,
odwracając się z zamiarem wyjścia. Nie powinien tu przychodzić, zresztą na co
liczył? Że Tom, ten cudowny, czuły, kochający, męski, ten ostatni kretyn i
łajdak, zdoła go pocieszyć?! Jakże był głupi, a jego myślenie infantylne!
Powinien to przewidzieć, w końcu od zawsze leżało to w jego zwyczajach –
zruganie go, przedstawienie w złym świetle, obdarcie z godności i z pewnością,
że zasłużył na to, by traktowano go jak ścierę do podłogi. Kilka lat temu
pozwoliłby na to z łatwością w imię miłości, bo gdy kochał nie był dumny,
zapominał o własnym honorze; wszystko, byle być kochanym. Lecz teraz, gdy
rzeczywistość zdążyła wymierzyć mu srogi policzek, unosił się częściej niżby
chciał, a jedno, źle wypowiedziane słowo prowokowało do walki na noże.
- Poczekaj… -
Znienacka dopadły go obce ramiona, tak ciasne i silne, ubezwłasnowolniające,
dobrze znane. Zapach męskich perfum zmieszanych z wyblakłą wonią tytoniu wdarł
się w jego nozdrza, przyspieszył bicie serca, a twardy tors za plecami rozpalił
uśpione zmysły, te, które akurat teraz były najmniej potrzebne. Już chyba tylko
z czystej przekory próbował wyszarpnąć się ze zniewalającego nacisku, ale im
mocniej napierał, tym mocniej zaciskały się kneblujące go ramiona. Tym mocniej
wiedział, że chce być zniewolony przez wieczność, przez niego… Czuł, że nogi
miękną mu w kolanach tak, jakby stawy zastąpiła żelowa maź na podobieństwo
truskawkowej galaretki.
- Jak to nie
pamiętasz? – Zachrypnięty, męski głos był tuż przy jego uchu, szarpiąc za
naprężone do granic wytrzymałości pragnienia niczym pochłonięty pasją skrzypek
przeciągający smyczkiem po strunach instrumentu. Przełknął głośno ślinę,
wyrzucając sobie w myślach, że znów się poddał i stopniał pod wpływem jego
bliskości. Wystarczało tak niewiele, by mógł się zatracić… Tak niewiele, bądź
żar miłości tlącej się w jego duszy był jego jedyną słabością. Miłość to
słabość, a jednocześnie największa siła… Bo tylko kochając możemy zdobywać góry
i niszczyć strach, tak, jak odsłaniać najbardziej podatne części siebie na
zranienie.
- Tak to, o –
odpowiedział krótko. Wciąż starał się zebrać na odwagę i wyjawić mu całą prawdę
wraz ze szczegółami, lecz co otwierał usta, to zaraz je zamykał. Strach
paraliżował go, a niemożność przewidzenia konsekwencji skutecznie odwodził od
piśnięcia choćby słówka.
- Jak to: tak
to, o? Musisz coś wiedzieć. – Bill objął jego nadgarstki dłońmi i
rozluźnił zniewalający go splot ramion,
a następnie zapadł się w miękkości obitej szarym pokrowcem sofy. Westchnął, nie
spoglądając na Toma, bo szczerze nie mógł znieść siły jego spojrzenia. Ta
iskrząca czerń budziła uśpione demony, stawała się przyczyną jego zagłady i
bólu tej części serca, którego nie zaleczą nawet najdroższe medykamenty.
- Wiesz co,
Tom?
Spojrzał na
niego z twarzą zastygłą w martwym wyrazie, zmarszczył czoło i gestem
zasugerował, by mówił dalej.
- Naprawdę
nienawidzę ludzi – Ni z gruszki, ni z pietruszki, wypalił Bill, wpatrując się w
Toma jak orzeł w swą ofiarę, którą miał zamiar schwycić. To stało się tak
nagle, tak nagle zobojętniał na wszystko, co się wydarzy. Albo mu wybaczy, albo
go pożegna. Trudno. Chowając myśli i uczucia we wnętrzu swojej głowy ani nie
zyska, ani nie straci, lecz gdy wyjawi je ktoś inny, zaczną się kłopoty. –
Wśród wszystkich zwierząt, jakie żyją na Ziemi – gadów, ptaków, ssaków – nie ma
gorszego, niż człowiek. Lew, jako drapieżca zabija z potrzeby, a człowiek? Robi
to dla zabawy, z nudów, dla satysfakcji. Zwierzę broni członków swej grupy,
gotowe oddać życie w walce o swoich, a my, ludzie? Wykluczamy siebie nawzajem
wskazując najsłabsze ogniwo, skazujemy je na samotność. Ranimy, dopóki serce
nie stanie się skruszoną taflą szkła… Czarną dziurą, pochłaniającą każdą
wpuszczoną w nią wiązkę światła… - Zamilknął na chwilę. Wsparł łokcie o kolana,
chowając twarz w dłoniach. – My. Jesteśmy najgorsi.
- Okej, ale
do czego zmierzasz? – Tom zdążył już zgłupieć od całej tej przemowy, a gdyby
było to możliwe, nad jego głową zabłysnąłby wielki, jarzący się czerwienią znak zapytania. Bill
wciąż milczał, więc dodał: - Więc?
Mężczyzna
odjął dłonie od twarzy, wyglądając nagle na zmęczonego, o dziesięć lat
starszego człowieka. Odchrząknął, zwilżył wargi, a następnie odezwał się:
- Przespałem
się z innym.
Czuliście
kiedyś jak zamarza świat, a ciało staje się wiotkie…? Gdy wydźwięk prawdy
strąca was z nóg, bo choć doskonale o niej wiedzieliście, wciąż tliła się
nadzieja, że to tylko wytwór wyobraźni, coś pozbawionego realnych kształtów.
Ot, niczym duch pozbawiony cielesnej powłoki. Serce przestaje bić, oddech
zwalnia, na twej twarzy maluje się szok… I co dalej? Co dalej? Jak żyć, jak nie
zabić, jak cofnąć czas?