Rozdział
XXI
„The
wolf is hungry
He runs the show
He's licking his lips
He's ready to win
On the hunt tonight
For love at first sting”
He runs the show
He's licking his lips
He's ready to win
On the hunt tonight
For love at first sting”
Jak to miał iść gdziekolwiek, z
kimkolwiek? Nic złego nie zrobił, powinni wiedzieć, że został do tej walki
sprowokowany, a tymczasem co się działo? Siedział na starej, wyświechtanej
ławce z łokciami opartymi o kolana i zwisającymi pomiędzy nimi dłońmi, których
nadgarstki skute zostały kajdanami. Modlił się w duchu, aby nie zaważyło to na
jego karierze, bo któż to widział, aby duma szpitalnej chirurgii kwaterowała na
komisariacie z zarzutem wszczęcia bójki?! Działo się z nim coś niedobrego i
miał zamiar to wyjaśnić tu i teraz, powołać się na poważny zawód i nie
wprowadzać niepotrzebnego fermentu. Dość już narozrabiał, czego skutki odczuwał
wyraźniej, niźliby chciał. Nie wiedział gdzie zabrali tego drugiego i właściwie
nie chciał wiedzieć, obawiając się własnych reakcji oraz impulsywnych zachowań.
Kiedy stał się tak impertynencki i nieznośny? Tak zaborczy i zazdrosny, że
jedno zdanie zdążyło wytrącić go z równowagi? Pałał żądzą posiadania na samo wspomnienie
o czarnowłosym chłopcu, który teraz był już przecież mężczyzną… Dorosłym,
zarabiającym na siebie, nie potrzebującym ani jego, ani jego pieniędzy. Miał
świat u stóp i nie musiał gonić za miłością, wystarczyło skinienie palcem,
ledwie przychylność, by co noc spotykał się z kimś nowym. Cóż za plugawe
stworzenie, a jakie intrygujące zarazem!
Kątem oka zauważył podstarzałego
policjanta o dość wydatnym mięśniu piwnym. Odchrząknął głośno, a gdy nie
poskutkowało, zagaił:
- Nie jestem niebezpieczny. Obędzie
się bez kajdanek. – Starszy mężczyzna obrzucił go ciekawskim spojrzeniem spod
siwej, uniesionej brwi, po czym uśmiechnął się sympatycznie.
- Niestety, nie mogę łamać zasad i
procedur z nimi związanych. Nie znam pana ani pańskiej historii, toteż kodeks
nakazuje zachować mi należytą ostrożność i przede wszystkim! Nie ufać
podejrzanym ani więźniom, bo tacy wykazują niebywałą skłonność do matactw,
byleby tylko uniknąć kary.
- Pal pan licho z karą! Mam
pieniądze i nie boję się uiszczenia należytej sumy za swoje uczynki, na boga,
mam pracę i napięty harmonogram, czy pan zdaje sobie sprawę z tego, ile ludzi
może dziś umrzeć przez moją nieobecność?
-
Przykro mi, panie… - spojrzał na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy,
nie wiedząc jak ma się do Toma odnieść. Przecież nie znał jego nazwiska, a
luźna pogawędka też niekoniecznie mogła mu je zdradzić.
- Kaulitz.
- Panie Kaulitz. Z mojej strony nie
mogę zrobić nic, należy poczekać na śledczych i prokuratora, a jeżeli
rozstrzygnie sprawę z korzyścią dla pana, zostanie pan zwolniony.
Sapnął posępnie, niemal wbijając się
plecami w ścianę za nim. I miał tak czekać, cholera wie ile? Kilka godzin, dni,
tygodni? Dać się zamknąć niczym harpagon, mistyfikator, zwykły
bandzior?!Jedynie wymierzył komuś taką sprawiedliwość, na jaką zasłużył. Nie ma
moralności na tym świecie, za grosz… Gdyby istniała, puściliby go wolno,
wysłuchali na wstępie i nie bawili się we wszczynanie dochodzenia, gdy nikt nie
odniósł szkód na zdrowiu, nikt nie ucierpiał, ani też nie umarł. Ba,
egoistycznie przekonany, że jedynym poszkodowanym jest on sam, przymknął oczy i
schylił głowę, wsparłszy podbródek o klatkę piersiową. Oddał się jedynym
przyjemnym myślom, jakie teraz nawiedziły jego umysł; wspomnieniom o tym jak
było dobrze, zanim zdołał doszczętnie kogoś zniszczyć… Brutalność jego dłoni
nie została stworzona, by pić poranną kawę z porcelanowej filiżanki. Kruchość
materii nie wywinie się śmierci, gdy zamaszystym ruchem wbija garście w
betonowe mury.
- Ja pierdolę. – Podniósł się z
miejsca nie wytrzymawszy w bezruchu zbyt długo, podszedł do krat. Próbując
przecisnąć między nimi głowę, jego twarz została zakleszczona między metalowymi
prętami, te o parędziesiąt centymetrów dalej ściskając w palcach. – Nie no,
kurwa, jaja sobie robicie?
- Agresją nic pan nie wskóra, panie
Kaulitz. Proszę usiąść.
~
Stał w korku, ze złością krótkimi
paznokciami wystukując rytm o kierownicę. Jakże nienawidził godzin szczytu,
wszystkich tych ludzi, którym było spieszno cholera wie dokąd, finalnie kończąc
jako pierwsi na światłach. Śmiał się wtedy szyderczo z ich żałosnego
zachowania, kręcąc głową z politowaniem. Wariaci najczęściej kończą jako splot
rozprutych flaków w kałuży krwi, zdobiąc asfalt niźli szkarłat wina wylany na
jasny dywan.
Telefon rozdzwonił się rzucony
wcześniej niedbale na miejsce pasażera. Spojrzał na wyświetlacz, ujrzawszy ciąg
nieznanych mu cyfr. Zmarszczył czoło i już miał odbierać, gdy nagle klakson z
tyłu ryknął na niego wściekle, że ma ruszać.
- Gdzie ci tak spieszno, kretynie! –
warknął pod nosem, sam do siebie, w końcu przez opuszczone, dźwiękoszczelne
szyby nikt nie mógł dosłyszeć jego złorzeczeń. Z piskiem opon puścił maszynę
ulicą przed sobą, ledwo kontrolując prędkość z wrzącym w żyłach gniewem.
Pieprzył ograniczenia, sygnalizację świetlną, póki koła nie zatrzymały się pod opuszczonym
budynkiem prosektorium. Trzasnął drzwiami, zamknąwszy je przyciskiem wbudowanym
w moduł pilota. Szybkim krokiem okrążył obiekt dookoła, odnajdując wąskie
rozdarcie w murze, przez które się prześliznął. Włócząc między odłamkami
rozpadającego się sufitu na podłodze, obijając o obdrapane z emalii ściany,
częściowo zwaloną konstrukcją schodów dotarł do piwnicy. Czuł się ślepy przez
kilka pierwszych minut, lecz oczy przywykłszy do panującego wokół mroku, w
końcu dostrzegły ruch w oddali.
- Pssst!
Zastygł, z sercem dudniącym w
piersi. A co, jeżeli to przekręt i zaraz zginie marnie? Przełknął ślinę,
wściekły na samego siebie, że szaleństwem i spontanicznością sam na siebie
sprowadza zagładę.
- Pssssst!
Głos dochodził z mniej więcej środka
pomieszczenia. Stał tam stary, podniszczony stół prosektoryjny, zapewne
pamiętał jeszcze smak trupiej krwi, ciężar stężałych w śmierci ciał, gwałt na
nagich korpusach. Znów doszedł do wniosku, że miejsce to jest straszne i
dostawszy czego chce, pragnie jak najszybciej uciec. I tak, i tak będzie miał
koszmary.
Wykrzesał z siebie resztki wątpliwej
odwagi i podszedł na tyle blisko, by zetknąć się z jegomościem ramieniem. Oparł
pośladkami o krawędź blatu, uspokoił oddech, wyłączył myślenie, uruchomiając
mechaniczność.
- Masz ten towar?
- Kasa.
Wyciągnął z kieszeni plik banknotów,
obojętnie wychylając dłoń w kierunku nieznajomego. Nie mogli widzieć swoich
twarzy, zresztą wszystko zaaranżowane zostało tak, by nie narazić żadnego z
nich na ryzyko schwytania przez organ sprawujący władzę, kontrolujący
bezpieczeństwo, karzący grzesznych. Płócienna sakiewka skrywająca w sobie
torebeczkę z syntetycznego tworzywa spoczęła w dłoni wcześniej trzymającej
banknoty.
- Jeżeli sprzedałeś mi krokodyla
bądź inne gówno, wypcham ci nim odbyt. Zrozumieliśmy się?
- Pieniądze równa się jakość. Zwijaj
się.
Ścisnął dłoń w pięść, skrywszy opium
w kieszeni spodni. Wracał dużo spokojniejszy niż wchodził, uradowany
niewątpliwą perspektywą halucynogennego transu.
Filigranowa laleczka w otchłań
przepaści niewidzialną ręką tknięta opadła, krusząc porcelanowe lico, żłobiąc
korytarze nacięć i rys. Włosy rozsypały się wśród cmentarzyska skalnych
odpadków, powieka drgnęła, w pół przymykając. Zastygła w bezruchu nie dostawszy
ni grama wyczekanej czułości, zawiedziona własnymi mrzonkami, obwiniała
postronnych za swą marność. Samą siebie skrewiła, nie wsłuchując w dokładność
wypowiadanych pod jej adresem słów. Gniła, gnije, gnić będzie w niedoli swojej.
Wyciągnął oprawiony w skórę
kalendarz ze schowka, ułożywszy na własnych kolanach, z portfela porwał kartę
do bankomatu, z kieszeni zaś wyjął uprzednio schowany tam pakunek. Wysypawszy
odrobinę białego proszku na płaszczyznę okładki, uformował cienki, biały pasek.
Zwinął banknot w rulon i schyliwszy się, niemal jednym pociągnięciem zaserwował
upragniony haj. Byle wyłączyć myśli i przestać analizować, by nie czuć tego
wstrętu i brudu, które od czasu do czasu do niego wracały. Przyłapywał się na
tym, iż w samotności miał ochotę szorować sobie usta żrącym detergentem, skórę
zedrzeć szczotą ryżową, wyrwać włosy, by już nikt, nigdy nie mógł go za nie
ciągnąć. Najbardziej zranił go ten, któremu ufał, którego kochał, bez którego
nie mógł się obejść.
Nie brak miłości zabija człowieka, a
miłość sadystycznych dłoni. Ogień rodzi pożądanie, śpiew wypełnia przestrzeń,
sztylet przebija na wskroś. Zepsuty człowiek, skruszone wnętrze, pogrzebane
marzenia. Niewinność grzechu nauczona, niepostrzeżenie piętnem powłokę cielesną
naznaczy. Gorący dzień, rękawy opuszczone do nadgarstków, by nikt nie zdołał
zadrwić z naruszonej struktury. Aktor drgający w artyzmie Tantalskich męk
słabnie w samotności, pod przykryciem sieci gwiazd wyścielającej granatowe
niebo. Rozkłada bezwładne ręce, ciało na ciosy wystawiając.
~
Zielonego pojęcia nie miał ile czasu
upłynęło odkąd zatracił się we własnych urojeniach. Godzina, dwie, sześć,
dwanaście? Jedyne co do niego dotarło to fakt, że jest ciemno, a jego samochód
wciąż zaparkowany jest w tym samym, przerażającym miejscu. Przeklął siarczyście
pod nosem, spoglądając w bok, na swój nieszczęsny telefon. No tak! Całkowicie
zapomniał o fakcie, że miał oddzwonić pod ten tajemniczy, próbujący dobić się
do niego, numer. Niech go sam diabeł zbluźni, ale w końcu to jego życie, nie
zawsze musi być dostępny. Czasem potrzebuje czasu tylko dla siebie, z dala od
problemów, wyciszyć się, ujarzmić niepokorne myśli, chełpić upadłością własnej
duszy. Zadzwoni wtedy, gdy już wymsknie się z gęstwiny drzew otaczającej to – z
pewnością – nawiedzone miejsce.
Był coraz dalej, umęczony i ledwie
przytomny, lecz zdążył dojechać na peryferia, parkując nieopodal urwiska z
którego rozciągała się panorama świateł rozjaśniających miasto w ciemną noc.
Z ledwością wyczłapał się z auta i
usiadł na pobliskiej ławce, trzymając w ręku telefon. Paliła go ciekawość, a
jednocześnie jakaś niechęć. Czy w takim stanie w ogóle powinien do kogoś
dzwonić? Język zacznie mu się plątać, bądź nie zrozumie czegoś i palnie
największą głupotę w życiu.
Odpoczął jeszcze chwilę, następnie
wykręcając numer.
- No cześć, dzwoniłam do ciebie
chyba pięćset razy! – Usłyszał w słuchawce rozradowany głos Natalie, jednej ze
swoich przyjaciółek. – Słuchaj jakie jaja, po prostu nie uwierzysz jak ci
powiem.
- Rany boskie, nie mogłaś wstrzymać
się z takimi nowinkami do momentu, w którym się spotkamy? Mieszkasz tak blisko,
że mogłaś bez pytania wparować mi do chaty, a nie z nieznanych numerów
wydzwaniasz.
- Uwierz, że próbowałam, ale ciebie
jak zwykle w niej nie było. Więc, co? Jesteś ciekaw co mam ci do przekazania?
Zamyślił się przez chwilę, zawzięcie
żując wargę. To nie tak, że nie był ciekawy, ale również niezbyt paliło mu się,
by poznać prawdę.
-
Zależy czego ona dotyczy. – Odpowiedział wolno.
- Toma. Wiesz, że ten palant w
więzieniu wylądował?
Szeroko otworzył oczy ze zdziwienia.
Wprawdzie w pierwszym odczuciu pojawiła się satysfakcja, bo za to co mu zrobił,
należało mu się, by odsiedzieć swoje za kratami. Drugą sprawą było to, że nie
puścił pary z gęby, więc coś musiało być na rzeczy, skoro sprawy zaszły aż tak
daleko.
- Niby czemu?
- To znaczy siedzi w areszcie, bo
wdał się w jakąś bójkę. Ale z tego, co udało mi się dowiedzieć, tych dwóch
pobiło się o ciebie! Masz jakiegoś nowego kochanka, o którym nie wiem?
Głęboka zmarszczka wyżłobiła się na
jego czole. Czyżby wpadł na tego bruneta, którego twarz od czasu do czasu
przewijała się przez myśl? Ciekawe cóż takiego zbroił, w jakie tarapaty się
wpakował. Z reguły uciekał zwadom, stawał okoniem i choć miał krzepę w barach,
raczej unikał przemocy. Znów mąci mu w głowie, choć poprzysiągł sobie, że ten
raz będzie ostatnim. Odrzucił go, więc z jakiej racji miałby się o niego bić?
Natalie poprzekręcała coś i tyle, może pomyliła go, Billa, z nowym obiektem
westchnień przystojnego Toma. Schwyciłby go za gardło i zadusił z wściekłości,
dokładnie tak samo, jak on tego dnia, gdy ukorzył się przed nim.