Rozdział
XXII
„Nieufność to mgła,
co przynosi tylko ciszę.
Jak klatka ze szkła,
nie pozwala nam się słyszeć”.
co przynosi tylko ciszę.
Jak klatka ze szkła,
nie pozwala nam się słyszeć”.
~
Uchyliłem niechętnie powieki, obudziwszy
wśród smrodu, brudu, goryczy własnego upadku. Petami przepalona pościel,
prześcieradło nasączone moją własną spermą. Ujadanie psa. Papierek po
czekoladowym cukierku, zużyta strzykawka bez igły. Wszystko ma swój czas, nawet
degenerująca zmysły choroba duszy. Nadtrawiona rdzą, wciąż wychyla spojrzenie
ponad horyzont, jakkolwiek mogłoby to ukoić jej frasunek.
Skopałem z siebie truchło kołdry,
spuściwszy bose stopy na równie zasyfiały dywan. Pies wykorzystując sytuację,
wsparł się przednimi łapami o obnażone udo. Spojrzałem na zwierzę jak na
debila, schwyciwszy przednie kończyny, niemal gruchocząc kości, odrzuciłem psie
ciało na środek pokoju.
- Spierdalaj, kundlu! – warknąłem
przez zaciśnięte zęby, wstając. Podkulił ogon pod siebie, z przerażenia
chowając w szczelinie za podstarzałym segmentem. Do cudowności aromatów
wiszących w powietrzu niźli mgła, dojdzie zapach psich szczyn. Mało mnie to
obchodzi, tak czy siak nie zamierzam tu zostać. Jeszcze kilka dni, parę nocy i
zostawię tę kurwę samą, by zdechła załapawszy byle jakie choróbsko.
Bez środków do życia, skazany sam na
siebie, upodlony. Znów nowy facet rżnie moją schlaną matkę za ścianą, jakże
cudownie. Głębia jej uczuć głębokością dorównuje kałuży na asfalcie, upokorzy
się dla pieniędzy, kolejnej butelki taniej wódki. Jak teraz mam stąd wyjść,
żeby się odlać? Jebać nagość rodzicielki i jej nowego kumpla, czy też podlać
uryną kwiatki? Pierdolę to, dość już samego siebie obdarłem z honoru.
Kołatanie serca w piersi, niźli
ofiary gonionej przez drapieżnika. Skręcam w jedną ulic wiedząc czego szukam i
co chcę odnaleźć. Zdecydowałem się na ten krok… Będzie mój, a nawet jeżeli
będzie się przeciwstawiał, znajdę sposób, by spełnić najskrytsze z marzeń.
Jakiś nędzarz nurkował w śmietniku zatopiwszy się w nim do połowy ciała. Nisko
trzeba upaść, by szukać resztek jedzenia wśród szczurów, siedliska bakterii,
zabójczego dla delikatnego żołądka. Idę dalej, założywszy kaptur czarnej bluzy
na głowę. Wolę ukrywać swą tożsamość, nie przyznawać się do niej. Cień
opadający na moją twarz daje mi poczucie bezpieczeństwa, choć przecież gdybym
chciał, pogruchotałbym kości każdemu potencjalnemu złodziejaszkowi. Raz, że nie
miał z czego mnie okraść, dwa, lata poświęcone studiowaniu człowieczej anatomii
nadały kunszt moim dłoniom. Wiem jak zabić bezboleśnie, wiem jak to zrobić, by
wili się w agonii. Każdy układ, każdą tkankę, każdą słabość, lichość i
hipotetyczną chorobę. Wielki umysł w kruchej powłoce ziemskiego życia.
Dzięki metempsychozie, przyszłe
wcielenie będzie doskonalsze, wiem o tym. Tymczasem skupiam się na osiągnięciu
małych celów, zrealizowaniu marzeń, wyrwaniu z gówna, w którym tkwię po pas, a
nawet wyżej. Dosięgło już linii sutków, nie mogę pozwolić, by zawędrowawszy ku
nozdrzom, odebrało oddech.
Kopnąłem
przypadkowy kamień, echo turlającego się po chodniku odłamka skały dopadło
moich uszu. Ciekawski wzrok powędrował poprzez rysy oddzielające od siebie
poszczególne płyty ścieżki; leciał tak płynnie, w zapomnieniu, jakby nie
obchodziło go nic, zupełnie nic. Byłem prawie u celu, przy jego domostwie. Wtem
wielkie, czarne auto nadjechało niewiadomo skąd, parkując z piskiem opon tuż
przed jego drzwiami. Wykorzystując własną przebiegłość skryłem się w bujnej roślinności
imitującej wysoki płot oraz rozchyliłem nieco gałęzie, by spomiędzy smagających
mą twarz liści, dokładnie widzieć o co chodzi. Nie mogłem przecież się
zdemaskować, gdyby to był właśnie on, Bill… Miałby mnie za totalnego wariata i
splunął mi w gębę, o ile w ogóle zaszczyciłby mnie spojrzeniem swoich pięknych,
kasztanowych oczu.
Gwałtownie otwarłszy drzwi ze strony
pasażera, wypadł z auta jak huragan, zasłaniając usta dłonią, lecz oczy…
Błyszczące od łez, z drobnymi zmarszczkami w kącikach zdradzały, że został
rozbawiony. Wyglądał zjawiskowo. Grube łańcuchy biżuterii oplatały smukłą
szyję, szara bluzka włożona w ciemne, obcisłe spodnie, metal sprzączki paska
błysnął w świetle latarni. Czarna, zwiewna ramoneska bez rękawów marszcząca na
brzuchu, opływająca sylwetkę, rękawiczki bez palców, za to zdobione paskami
jaśniejszej skóry. Oczy podkreślone mocnym, rockowym akcentem, pełne, słodkie,
błyszczące pudrowo-różową pomadką wargi, rozpuszczone, miękkie włosy, z białymi
dredami prześwitującymi przez granatową czerń. Tatuaż na lewym przedramieniu.
Tak się zagapiłem na jego zjawiskowość, iż umknął mi moment, gdy drzwi
otworzyły się z drugiej strony, a jego filigranowe ciało zostało przyparte do
lakierowanej powierzchni. Silny, wysportowany mężczyzna, koło trzydziestki,
przystojny jak młody bóg, albo i lepiej. Wsparł dłoń o karoserię z prawej
strony jego głowy, chwycił podbródek między palce, wgryzł w wypielęgnowane usta,
wypełniając językiem po same migdałki. Bill owinął jedno ze szczupłych ud wokół
jego bioder, przypierając do siebie, by poczuł rozmiar jego podniecenia.
Pozwalał bezwstydnie całować się po szyi, przymrużywszy powieki, wzdychał na
tyle głośno, bym mógł go słyszeć. Dłoń zakończona francuskim, czarno-białym
manicure’m na paznokciach wbiła się w jego kark, odbijając pocałunek,
zagłębiając w ustach tego drugiego.
Źrenice
rozszerzyły mi się ze zdziwienia, patrzyłem i nie wierzyłem w to, co widzę.
Ale, ale… Ale jak to? Przecież miał, kurwa, czekać na mnie! Mi był zapisany w
gwiazdach! MI! Nie jemu, kimkolwiek owy ktoś był! To na mnie miał patrzeć i
mnie tak całować! Wściekłość zawrzała w całym moim organizmie, trzęsłem się,
nawet tego nie wiedząc. Co najlepsze, nie wiem kiedy moja dłoń wylądowała w
spodniach, obejmując nabrzmiałego penisa, gotowego, by wbić się w jego ciało
miękko niźli nóż w masło. Zakryłem usta dłonią, by nie zacząć jęczeć jak
opętany, spomiędzy przerzedzonych gałęzi doskonale widząc co wyprawiają… Upadł
przed nim na kolana, wydobywając erekcję z okowów ubrań i, bezwstydnie, zassał
go po samą linię jąder nie spuszczając wzroku z twarzy swojego kochanka.
A
ja stałem w tych krzakach, pieprząc sam siebie, własną ręką. Jak nisko trzeba
upaść, by w furii napalić się jak młody chłopak w obliczu pierwszego razu i za
nic mając, że nie znajduję się we własnym łóżku (własnym, jak własnym), trzepać
sobie na środku ulicy, kiedy nóż widelec, ktokolwiek może mnie przyłapać…
Zupełnie jak ich.
~
- Wiele spodziewałbym się po tym
człowieku, lecz na pewno nie tego, że jest tak agresywny – Skrzywił się
malowniczo, mieszając słomką w swoim drinku.
- W
afekcie można popełnić najgorszą ze zbrodni, nie lekceważ tego. – Natalie
stwierdziła rzeczowo, unosząc brew i pociągając sążnistego łyka z plastikowego
kubka wypełnionego do połowy bursztynowym płynem. Biała otoczka piany osiadła
ponad jej górną wargą, szybko otarła ją wierzchem dłoni. Bill tego wieczoru
miał chęć na kolorowe, wysokoprocentowe trunki, chciał się po prostu urżnąć,
ażeby wyłączyć myślenie i przestać analizować. Mogło być jeszcze gorzej, fakt,
jeżeli schleje się na smutno. W innym przypadku nic nie będzie w stanie zepsuć
jego znamienitego humoru. Też, być może, doda odwagi ku działaniom…
Zrzuci na dalszy tor to, co w nim wrzało wywoławszy niechęć.
-
Powinienem się cieszyć, a jakoś… Mam ochotę wyciągnąć go z tego pierdla. –
Skarcił w myślach własny imbecylizm, bo w końcu nie powinien się przejmować,
nie? Był dumny ze swoich ran, wbrew pozorom. Chociaż on, Tom, nigdy nie
zostawiłby go bez pomocy w podobnej sytuacji… A może jednak? Przecież udowodnił
mu, że tak naprawdę, wszystkiego można się po nim spodziewać i nic, ale to nic,
nie powinno go dziwić.
-
Pogrzało cię. Masz temperaturę? – przyłożyła dłoń do jego czoła, którą
automatycznie strącił, wywołując salwę śmiechu wstrząsającą kobiecym ciałem.
-
Nie, Nat. Po prostu nie można go tak zostawić, przecież to dobry człowiek.
- I
mówisz to mimo tego, że dorobił ci poroże, którego żaden jeleń by się nie
powstydził?
-
Sama wiesz, że nie byłem święty, a pierdolnięty i zazdrosny. Poza tym, też go
zdradziłem…
-
Co proszę?
-
Ech, kurwa, nieważne. Zadzwoń do Oliwii, opowie ci to lepiej niż ja, nie chcę
do tego wracać, było i już. Nic mnie nie usprawiedliwia, najebałem się jak
szmata i ot, stało się, nawet nie pamiętam, może jakieś początkowe urywki.
Uniosła
ręce ponad głowę, w geście poddaństwa i nie powiedziała już nic, wlepiając
spojrzenie w bok, na jakiegoś przystojnego faceta siedzącego przy stoliku obok.
Bill jednak, niewzruszony, kontynuował swój monolog, dalej mącąc napój
wypełniający wysoką szklankę.
-
Nic, nic go nie usprawiedliwia… Jadę tam. – Wstał nagle, odrzucił słomkę na
drewniany blat, opróżniwszy szkło do cna. Huk rąbniętego z impetem naczynia rozerwał niemal membranę chroniącą słuch. Posiadał odpowiednią wiedzę, Natalie
nie wytrzymała nie wyjawiwszy wszystkich szczegółów. Wprawił ją w osłupienie,
gdy tak po prostu odszedł, wychodząc z lokalu.
Zależy
mu… Zależy.
-
Miłość jest ślepa… - Wywróciła z oczami, samej unosząc ciało do pionu. Jak
gdyby nigdy nic, odważniejsza dzięki wypitemu alkoholowi, podeszła do
mężczyzny, który wcześniej przykuł jej wzrok. No cóż, Bill uciekł, to może choć
ona ma szansę na przystojnego faceta w swoim łóżku tej nocy, bez żadnych
zobowiązań.
Bladego
pojęcia nie posiadał cóż w niego wstąpiło, iż tak nagle, bez żadnych oczekiwań
czy też zobowiązań postanowił wybawić go z opresji. Być może przemówiło przez
niego ukryte podskórnie dobro, bądź udowodnić chciał, – jemu, sobie – iż jest
wartościowy. Mimo kłód, jakie los podłożył pod ich stopami, wciąż chciał
zdobyć… Nieważne jak, nieważne gdzie i kiedy, pragnienia zamgliły trzeźwy osąd.
Wiedział przecież, że jest idiotą goniąc za czymś, co nigdy nie będzie jego.
Działali na siebie toksycznie, tak, jak funkcjonować potrafili z dala od
siebie, tęskniąc, nienawidząc, schodząc raz po raz, umiejętności nie nabyli,
ażeby tworzyć zdrowy związek, polegający na czymś więcej niż wspaniałym seksie.
Zastanowił się przez chwilę, może tylko to go do niego, Toma, ciągnęło?
Wielkość przyrodzenia, cudowne rżnięcie, emocje, których nie wzbudził żaden
inny?
Wszystko
jedno, zamrożono mu serce w piersi. Jedynie instynkt podpowiadał co należy
zrobić.
Pchnął
ciężkie drzwi i schował dłonie w kieszeniach, rozglądając z ciekawością na
boki. Pusty hall, żadnej recepcji, czegokolwiek, co też mogłoby wskazać mu
właściwą drogę, naprowadzić na trop skazanego. Kątem oka spostrzegł schody,
których pionem niespiesznie się wspiął.
Przytrzymawszy
potężnej poręczy, przyłożył dłoń do śródpiersia, chyląc nieco ku ziemi. Serce kołatało
jak oszalałe w klatce żeber, nie tyle co z wysiłku, a emocji. Strachu. Lęku, iż
obłęd w oczach drugiego upodli jego duszę… Zawsze powstaje, to prawda, ale wolałby
uniknąć niepotrzebnych negatywów w swoim, jeszcze dość krótkim, życiu. „Dalej, idź dalej tym korytarzem”,
powtórzył w myślach, czując siłę między włóknami mięśnia prostego, a
krawieckiego.
Wiedziony
instynktem, pozwolił stopom prowadzić ciało w wyznaczonym kierunku. Miał
wrażenie, że zwariował, czuł jego zapach igrający między rozszczepionymi
atomami powietrza. Zawsze by go rozpoznał… Toksyczna miłość, wrysowana
podskórnie, szerokością czarnego atramentu. Złożą go do trumny z inkaustem
ukochanego.
Wetknął
głowę w szparę między rozchylonymi drzwiami, rozejrzawszy wokół z błyskiem w
oku. Czuł się jak złodziej, a co najzabawniejsze… Podniecała go cała ta
sytuacja, choć tak bardzo psychodeliczna. Czy może był tak mocno odrealniony
przez alkohol i szereg innych, pobocznych substancji? Nigdy tu nie był, chory
obraz, dla najgorszych złoczyńców. I on… Z dłońmi skrzyżowanymi w wolnej
przestrzeni między kolanami, spuszczona głowa. Tak bardzo samotny, skrzywdzony,
pozbawiony nadziei…
Jeden
krok, drugi, dziesiąty. Wszczepił dłoń we własne biodro, oparłszy o jeden z
prętów prywatnego więzienia.
-
Hej… Spóźniłem się, ale zawsze wrócę - I wtedy uniósł na niego swój wzrok.
Wystrzelił jak z procy, schwyciwszy za potylicę obojgiem skrępowanych rąk, aż
cała jego fizyczność wklęsła w stalową konstrukcję. Ledwo, bo ledwo, ale
dosięgnął jego warg, zatapiając całe uczucie w miękiszu ust.
Bezgłośne
„przepraszam…”, oni zrozumieli bez słów.
-
Zawsze cię odnajdę…
Wrócił, by zostać w piekle?
~
Pierdolony
kundel mimo wszystko, co możecie myśleć, został ze mną. Kochałem go swoją
popieprzoną miłością wiedząc, iż jego wnętrze jest głębsze, niż połowy
ludzkości. Bardzo go skrzywdziłem, miotając w zapomnieniu codzienności. Ależ
cóż mogę zrobić z przeszłością? Nic. Teraz, gdy otrzeźwiałem z piekielności
jaką zgotował mi los, mogłem zaopiekować się nim jak należy. Nie ufał mi, ale z
każdym dniem coraz mocniej przekonywał się, że jest we mnie wpisany.
Biedne,
stare psisko. Niewiele życia już mu zostało, chociaż wynagrodzę mu wszelakie
cierpienia, które zadałem.
Odłożyłem
skalpel na blat, upadając na kolana, by objąć jego cielsko w siłę swoich
ramion. Wsparł się przednimi łapami o mój tors i oblizał szorstkim językiem
moją twarz.
-
Ja pierdolę, weź się, psie… - Zacząłem się śmiać, mierzwiąc sierść na jego
łbie. Cokolwiek by się nie działo, on zostanie, zawsze.
Zupełnie
jak Bill… Mój Bill.
Pomyślałem,
wiedząc, co degeneruje moje psisko. Smutne spojrzenie w ufne oczy, profil pyska
schwycony oburącz, skręcony kark, opadł bezwiednie na umięśnione uda, nie
zaczerpnąwszy już powietrza. Wlepiłem przez chwilę spojrzenie w obraz przede
mną, chyba czując nawet jakąś nostalgię. Szybko zwróciłem się ku niemu.
-
Przepraszam…
I
zostawiłem go, pod osłoną nocy zakopawszy pod rozłożystym dębem w moim
ogrodzie. Ciekawe, czy kolejne trofeum spocznie koło psiego truchła… Mój Bill…
Na mojej farmie trupów.