Rozdział XXV
Bo ogólnie faceci są jak kac, a ty potrzebujesz
soku pomidorowego, żeby poczuć się odrobinę lepiej.
~
Rozchylił powieki, gdy Słońce wyłaniało się spod
chmur opadając świetlistą łuną na zieleń traw. Lekki wiatr igrał między
źdźbłami pokrytymi rosą i wiotkimi wiciami wierzb topiących koniuszki liści tuż
nad linią gruntu. Budził się nowy dzień, jak i w nim budziła się nadzieja, a
może już przekonanie, że nieważne jak bardzo stara się przeczyć swemu
przeznaczeniu, ono i tak go dopadnie.
Kto stwierdził, że z miłością można
stanąć na ringu i wygrać tę walkę? Poderżniesz jej gardło, ona zasklepi
rozerwane naczynia krwionośne nową, grubszą warstwą błony wyścielającą splot
żył. Pogrążysz ją w otchłani wraz ze szczątkami martwych zwierząt, ona jak pnącze
trującego bluszczu obrośnie kostne konstrukcje wyłoniwszy ze zgnilizny kwiat
życia i śmierci. Paradoksalnie im mocniej jej zaprzeczasz, tym silniejsza się
staje. Analogicznie tworzy piekło na ziemi, niewyjaśnione cierpienie, ulice
zroszone krwią niewinnych dziewcząt i chłopców, na których dokonano brutalnego,
bezlitosnego gwałtu z użyciem rozmaitych narzędzi tortur.
Spojrzał w lewo, by upewnić się, że
Tom nadal mocno śpi. Nie chciał zbudzić go wymykając się o poranku z ich
wspólnego łoża, zaś dlaczego? Pragnął być sam, pokonać chaos zrodzony we
własnej głowie. Przebywając z ludźmi, nawet tymi najbliższymi, odnosił
wrażenie, iż wyłącza się i staje pusty, jakby był zaprogramowaną maszyną w
teatrze lalek. Mimo tego, że czuł, że wiedział… Wciąż coś było nie tak i nie
potrafił wskazać dokładnej przyczyny. Według innych winien czuć się jak pączek
w maśle, ideał, nie narzekać bądź nie wydziwiać, acz Bill nie potrafił czerpać
z życia pełnymi garściami. Wciąż czuł, że czegoś mu brak, jakaś potrzeba nie została
zaspokojona; to go przytłacza, to wpycha w depresję, tamto sprawia, że chce
umrzeć… Im mocniej odczuwał rzeczywistość, tym bardziej chciał jej uniknąć.
Powoli i cicho jak mysz pod miotłą
opuścił ich domek. Przytrzymawszy pozłacaną klamkę i drewno ponad nią,
bezszelestnie zamknął drzwi.
~
Podparłszy
się rozwartą dłonią o jeszcze chłodne deski pomostu, usiadł i zsunął nogi o
tyle, by zanurzyć bose stopy w przyjemnie zimnej wodzie. Zsunął okulary
przeciwsłoneczne z nosa i ułożył przy swoim boku, nieprzytomnym wzrokiem wodząc
wzdłuż pasma drzew kontrastujących z horyzontem na przeciwległym brzegu. Tyle
myśli kołatało się w jego głowie, lecz żadna nie nabrała wyraźnego kształtu;
istniały jako niewyraźny obraz o rozmazanych konturach majaczący gdzieś w
głębi, bez odzewu w rzeczywistości. Upojony chwilą postanowił nie psuć nastroju
błahostkami, które użyte niewłaściwie, niechybnie sprowadziłyby na niego
zagładę.
Na
drugą część tego samego jabłka.
Na
miłość.
Na nich.
Ileż można wyglądać przez okno na
pola otulone złotem podczas, gdy wewnątrz pomieszczenia panuje ziąb, zawierucha
porywa pojedyncze płatki śniegu z podłogi, by oszroniły brwi…? Wargi nabierają
sinawo-szarego kolorytu, stopy lodowacieją, świat zamiera pod połacią
nowoprzybyłej zmarzliny. Pytanie: sprowadziłeś ją na siebie sam, a może własne
winy tłumaczysz uczynkami postronnych?
Ogarnęło go wrażenie, że przestrzeń
nieopodal niego zadrżała jakby ktoś rozerwał pajęczynę między atomami powietrza
tworząc próżnię. Do jego nozdrzy dotarł znajomy zapach pieprzu i zgrzanego, męskiego
ciała: wiedział, że go odnalazł. W końcu zarzekał się, że nie ma znaczenia
dokąd pobiegnie – znajdzie go na drugim krańcu globu, ukrytego dziesięć metrów
pod poziomem gruntu, tańczącego między sinusoidalną plątaniną stopionego żelaza
we wnętrzu jądra Ziemi. Wbrew mrzonkom jakie stworzył umysł blondyna na
podstawie wcześniejszych doświadczeń, tym razem udało mu się dotrzymać słowa. Odkąd
pamiętnej, listopadowej nocy wpadli na siebie w barze niemal codziennie
zadziwiał go, udowadniając, że wcześniejsza emocjonalna niedojrzałość
ewoluowała, dojrzewając. Co prawda wyszedł z prowizorycznego mieszkania jak
jeszcze spał, ale zarazem było to na tyle dawno, że mógł się przebudzić,
zauważyć, że go nie ma, pójść pobiegać, popływać, zjeść śniadanie i popić
gorącą kawą, właściwie… Mógł zrobić co chciał, a postanowił przybyć w miejsce
ukryte przed światem a stanowiące intymną idyllę dla dwojga zakochanych
mężczyzn. Dla ich grzesznej miłości będącą tabu w oczach ogółu społeczeństwa…
Czy coś tak pięknego jak miłość można uznać za bluźnierstwo nawet wtedy, kiedy
kanon związku mężczyzny z kobietą zostaje zaburzony…?
Z początku pragnął zatopić się we własnych
myślach samotnie, jednakowoż pod wpływem impulsu, niczym pod wpływem siły
Coriolisa, nad natężeniem chłodnych prądów kontrolę przejęły te gorące,
namiętne, pełne nowo wezbranych uczuć.
Skoro tak prędko przechodził z
jednego stadium w drugie, czy oznacza to, że na nowo zaczynał szaleć? Oby nie…
Pamiętał młodzieńcze dni, kiedy chodził jak naćpany, bo nie potrafił myśleć o
niczym innym, niż spotkaniu z nim.
- Czemu wyszedłeś tak wcześnie i bez
słowa? – Zapytał Tom, siadając obok niego. Objął go żelaznym uściskiem wzdłuż
linii ramion, wbijając krótkie paznokcie w skórę barku. Palcami wolnej dłoni
ujął jego podbródek i uśmiechnął się zauważywszy jak wzrok Billa ucieka ku
niebu, byleby na niego nie patrzeć. Szukał wymówki, a szatyn nie musiał
słyszeć, by wiedzieć.
- Myślałem, że potrzebuję pobyć w
swojej samotni… - Przeszył spojrzeniem jego tęczówki, po czym zsunął wzrok na
subtelnie rozchylone wargi, szorstkie i spierzchnięte. – Zanim zorientowałem
się, że wcale jej nie potrzebuję.
Przytulił go bez słowa i trwał w
swym postanowieniu, nie tykając jego warg, ani nie wsuwając dłoni między jego
ściśnięte uda. Czuł potrzebę, by oddać mu resztkę swych uczuć, ich wielkość,
udowadniając, że nie chodzi jedynie o seks, ale o wiele szerszą perspektywę.
Łaknął, by odczuł go duchowo i zatracił w tejże duchowości, by nigdy –
przenigdy – nie pomyślał, że rola jaką odgrywał w jego w życiu to tylko
rozwarte kończyny i obnażone ciało, ażeby zaczerpnąć rozkoszy… Nie wzrok
uciekający w stronę smartphone’a – jego uwaga należała do Billa i to właśnie
Bill miał to odczuć. Teraz silniej, niż kiedykolwiek przedtem…
A czy właśnie nie nad tym dumał
przez niezliczoną ilość nocy, błąkając w labiryncie marzeń?
~
Niejednokrotnie
zastanawiałem się nad przyczyną dla której wybrał mnie – nie osobę zaczerpniętą
znikąd, lecz osobistość destrukcyjną, niesklasyfikowaną z żadnym ze światów.
Byłem dziwny, niesztampowy, a moje zachowanie stanowiło aberrację od poniekąd
każdej przyjętej reguły. Zdawał się widzieć więcej niż społeczeństwo jakie mnie
otaczało, być może tym przyciągnął mój wzrok? Może od dnia narodzin
poszukiwałem kogoś, kto mógłby ujarzmić bestię w moim sercu i nawrócić ją,
ażebym potrafił funkcjonować wśród społeczeństwa?
Boli mnie
uśmiech jaki im rozdaję z premedytacją. Patrzą na człowieka zmarłego,
bezsłownie odczytując żartem znaki, które starałem się ukryć.
Dla nich jest to niewinny żart.
Dla mnie?
„Kurwa, gdybyś
tylko wiedział jak niedaleko jesteś prawdy…”
Tommy… Zbaw
mnie.
~
Bill,
zaambarasowany, odczuwał niepokój pozostając w uścisku jego ramion. Umysł
płatał figle, wargi spierzchły przez tlen chwytany gwałtownie w płuca. Częścią
siebie pragnął utonąć w tej miłości, tą drugą – odwrócić się i uciec. Przeczył
samemu sobie… To już zaburzenia typu borderline, czy może odczucia zwyczajnego
człowieka zranionego jak zwierzę podczas zawodów myśliwych?
Odsunął się delikatnie oparłszy dłoń
o umięśniony bark partnera. Przeciągle spojrzał mu w oczy i uśmiechnął kątem
warg, unosząc.
- Zjedzmy śniadanie – zaproponował.
- Dobry pomysł, jestem głodny jak
wilk. – Odparł Tom, po czym obaj powiedli swoje kroki w kierunku niedużej
restauracji tuż za przerzedzoną linią drzew odgradzającą dalszy skraj
trawiastej plaży od zabudowań. Zajęli miejsce w jednym z centralnych, dobrze
oświetlonych punktów przy oknie. Po niedługiej chwili oczekiwania podeszła do
nich kelnerka, wręczając karty menu obite w grubą, kasztanową skórę z
grawerunkiem liter w kolorze szczerego złota. Tom otworzył prowizoryczną księgę
mniej więcej w połowie podrapawszy się po płatku nosa paznokciem najmniejszego
z palców. Leniwie przesunął wzrokiem po wszystkich wyszczególnionych pozycjach,
decydując się dość szybko na panierowaną rybę z frytkami i sosem czosnkowym.
Nie ma co, jeść obiad na śniadanie… Był lekarzem i wiedział jakie szkody
podobna dieta wyrządza organizmowi, lecz teraz nie miał głowy o tym myśleć. Ta
wzniosła się ku chmurom i nie chciała wrócić… Odniósł błędne wrażenie, a może
to strzała Kupidyna trafiła go prosto w serce? Znów, w kierunku tego samego
człowieka… Jego rytm nawet nie był szalony… Był czystym wariactwem. Napierał na
kręgosłup, tłukł o klatkę żeber i mostek bębniąc w uszach. Pragnął jego warg i
ciała, posiąść go nawet tu i teraz, na tym stole w otoczeniu wszystkich tych
ludzi. Był głodny każdej rzeczy jaką tylko mógł dostać, a także tego, tej,
jakiej dostać nie mógł: sekretów, szczegółów, wstydliwych tajemnic, opowieści o
rodzicach i głupstwach jakie popełnił nim ich drogi na powrót się złączyły. Paradoksalnie
nie chciał się spieszyć, a raczej nie mógł: musiał być cierpliwy. Jak jednak
można być cierpliwym, gdy żądza pali żyły od wewnątrz, a męskość jest gotowa do
gwałtownego aktu?
Uniósł wzrok tym razem ochoczo, by
spojrzeć na Billa, który skonsternowany i z wyraźną zmarszczką na czole
zawzięcie studiował każdą pozycję karty dań. Zaśmiał się.
- No co tak namiętnie patrzysz na te
litery? Zdecyduj się – pokręcił głową rozbawiony, powodując wykrzywienie warg u
młodszego z mężczyzn.
- Tom, wybór odpowiedniego dania
jest rzeczą bardzo poważną. Patrz – odwrócił kartę do góry nogami, a przodem do
Toma, wskazując jedną z pozycji. – Tu jest koperek, który może zostać między
zębami i, którego zwyczajnie nie lubię. A to – odwrócił stronę – ma dużo
kalorii, a ja nie mogę być gruby.
- Przesadzasz. Weź grillowanego
kurczaka, jajecznicę z pomidorami, sałatkę albo co tylko chcesz. Z colą zero i
po problemie. – Wywrócił oczami, znudzony krzyżując ramiona przed klatką
piersiową. Był głodny i chciał jeść, natychmiast.
- Kiedy ja nie wiem czy wolę sałatkę
grecką, czy sałatkę z tuńczykiem – lamentował. Tom kątem oka zauważył kelnerkę,
którą przywołał ku sobie gestem dłoni. – Ryba z frytkami, sałatka z tuńczykiem
i do tego cola zero dwa razy. Rachunek po proszę od razu.
- TOM!
- Dziękuję. Zamówienie zostanie
zrealizowane w przeciągu maksymalnie trzydziestu minut.
Kiedy dziewczyna oddaliła się, Bill
z całej siły kopnął Toma w kostkę pod stołem.
- Aua, to bolało. Czego się
czepiasz?
- Musiałeś, no musiałeś decydować za
mnie?! A może chciałem zjeść pizzę na śniadanie?!
- Oj Bill… Do obiadu byś się nie
zdecydował, a ja jestem głodny jak cholera.
Dyskutowali jeszcze przez dłuższą
chwilę, póki Bill nie położył dłoni na blacie i nie wychylił się przewracając świeczkę
stojącą pośrodku stołu, by zatopić usta w ich niemalże bliźniaczym
odzwierciedleniu. Tom schwyciwszy jego kark przeciągnął pocałunek, zagłębiając
język w ich wnętrzu; przesunął koniuszkiem po twardym sklepieniu jego
podniebienia i wrócił, ażeby prowokacyjnie zahaczyć o język Billa. Nie
przejmowali się ludźmi spoglądającymi na nich ukradkiem, zazdrosnych i niekompetentnych,
wszak w dzisiejszych czasach czym jest dwójka mężczyzn oddających się pasji i
namiętności? Normą, jaka nikogo nie powinna dziwić. W końcu fizjologia nakazała
im przerwać pieszczotę, by zaczerpnąć oddechu. Siedzieli milcząc, oglądając
odbicie jednego w oczach drugich, póki nie podano im zamówionych dań, a
kelnerka, miłym głosem nie rzuciła: „smacznego!”.
~
Nosz kurwa, bo
strzeli mnie chuj! Gdzie jest Bill?! Co się z nim dzieje?! Dlaczego nie ma go w
domu?! I tego ciula, Kaulitza, też?! Nie… Nie… To musi być jakiś pieprzony
żart, nie zbieg okoliczności, żart! Znowu zrobił mnie w balona po tym
wszystkim, co dla niego zrobiłem? Ile poświęciłem? Tak odpłaca się za moją
miłość, oddanie, obecność?! Kto zawsze
był przy nim, jak nie ja? Od czasów szkoły, kurwa! Gdy był jebaną ciotą
poniewieraną przez klasowych lalusiów z mięśniami kulturysty! Tylko ja stałem
za nim murem i co z tego mam?
Nic nie mam. A oni pewnie bawią się
razem, zakochane gołąbki…
Złapałem się za głowę, przemierzając
pokój wzdłuż i wszerz. Nerwowo wodziłem wzrokiem po każdej rzeczy, meblu,
książce w moim gabinecie. Chciałem i próbowałem uspokoić się, odnaleźć jakiś
punkt zaczepienia. Spełzło na niczym, więc z impetem zajebałem stopą w biurko.
Pulsowała tępym bólem rozrywającym mnie na części, lecz serce – a raczej jego
pozostałości – wciąż krzyczały głośniej. Ni stąd, ni zowąd znalazłem się przy
ścianie, tłukąc o jej płaszczyznę czołem. Jak mam wyciszyć te demony, kiedy
przejmują nade mną kontrolę? Nawet Carmen zniknęła, poszła na solarium, do
kosmetyczki, nie wiem – nie pytałem. Może zakochałem się w nim bezwarunkowo,
ponieważ jest równie spieprzony jak ja? Może pokochałem tego cholernego
człowieka, bo jako jedyny potrafi zrozumieć wewnętrzną potrzebę niszczenia
siebie od środka i na zewnątrz też?
Sapnąłem oparłszy się plecami o
powierzchnię, o którą przed chwilą waliłem łbem i zsunąłem do poziomu gruntu,
odnajdując spokój w obrazie malującym się za oknem. A właściwie bójce dwóch
drących się ptaszysk, chyba wron, a czort z nimi! Ważne, że wyłączyły moje
autodestrukcyjne myśli i pozwoliły się skupić.
Skoro nie mogę go mieć, nikt go nie
dostanie… Skoro ja nie jestem tym jedynym, dopilnuję, żeby żaden nie był
szczęśliwy… Tak, Theo, wiesz co masz robić, dawno to zaplanowałeś. Musisz
wykonywać swój plan skrupulatnie i dokładnie, nie możesz się pomylić ani
zostawić żadnych śladów. Jesteś mistrzem i działaj jak mistrz. W końcu… Mogą
pozazdrościć ci inteligencji, więc? Więc wiesz co masz robić?
Wiem, znakomicie. Jeden musi
zapłacić mi za wyrządzone krzywdy, drugi przypisać się krwią do kuli
spoczywającej w magazynku mojej broni.
Tik, tok, raz, dwa… Wyliczankę czas
zacząć.