Rozdział
XXIV
Każda fikcja posiada źdźbło prawdy.
~
- Ty co? Niczego nie byłeś mi winien, po jaką więc cholerę
wpłaciłeś jakiekolwiek pieniądze za moją wolność?
Niemo poruszał wargami, zamykając co
rusz to znów otwierając. Nie wiedział tak naprawdę co odpowiedzieć, może
powinien skłamać, że to należne za jakąś tam czynność z przeszłości, ale jaki,
do cholery, był sens we wszystkich tych matactwach? Obaj zdawali sobie sprawę,
że im głębiej brną w mętne wody, tym mocniej brud okala ich ciała. Zasłonił
twarz dłonią, subtelnie przeciągając moment odpowiedzi.
- Halo, Bill! Mówię do ciebie! – Tom
chwycił jego ramiona i potrząsnął, dopóki zwierciadlane odbicie jego duszy nie
odnalazło bratniego dysku tęczówki. Teraz nie miał już wyjścia, chcąc, nie
chcąc, musiał wyjawić prawdę.
- Nie ciągnij mnie za język, kurwa…
Powiedzmy, że to prezent. – A jednak nie zrobił tego, co zamierzył, plącząc w
wyznaniach i kryjąc szczerość za permanentną mgłą tajemnicy. – Coś odpierdolił,
że cię zapuszkowali? Natalie mi pokrótce opowiedziała, może to był impuls.
- Może usiądźmy gdzieś przy kawie
bądź piwie, ulica to niezbyt dobre miejsce na życiowe rozmowy.
- Kawa? Piwo? To oklepane. – Owinął
smukłe palce wokół jego nadgarstka i pociągnął za sobą, przemierzywszy ulicę
wszerz. Z premedytacją przeciwstawił się regułom ruchu powodując obelgi w swoim
kierunku i kwękanie Toma za sobą, lecz zamiast zdenerwować się, był w
znamienitym humorze. Może seks zrobił mu dobrze, a może to jego bliskość… Dwa w
jednym, połączone ze sobą. Im więcej dostawał, tym więcej chciał.
Musiał zadzwonić do dyrektora
szpitala w którym pracował i usprawiedliwić swoją nieobecność. Nie wiedział
jeszcze czym się wykręci, ale skorzystawszy z elokwencji, coś wymyśli na pewno.
Los ofiarował mu więcej, niż mógłby chcieć. Gdyby nie przekupstwo, niemała suma
pieniędzy, mógłby spędzić i kilka lat w więzieniu, co robiłby ze swoim życiem po
wyjściu na wolność? Kto by go zatrudnił?
Zechciał słuchać? Bill… Ten dzieciak wybawił go z niejednej opresji, a on wciąż
nie mógł ofiarować mu tego, czego najmocniej pragnął. Może po prostu nie
potrafił? Był mężczyzną… Bill, tak jakby kobietą, jedyną aberracją od kobiecej
aparycji była sporych rozmiarów męskość między jego udami.
Pięknie. Środek dnia, świeżo odzyskana
wolność, a jemu w głowie tylko penisy i to nie byle jakie. Właściwie to jeden.
Upragniony.
Wstąpili do sklepu ofiarującego
kupującym szeroką gamę trunków wysoko i niskoprocentowych, zakupili alkohol
jaki stanowił zwykłe chciejstwo po naręczu przeżyć, emocji i stresu. Następnie
zatrzymując na przystanku autobusowym taksówkę, wybrali się w miejsce na tyle
odległe, by w spokoju, z dala od gapiów i postronnych, uraczyć się rozmową. Kto
wie… Może zawekują się na dłużej, niczym na wakacjach podczas urlopu w pracy,
pieprząc konsekwencje i pokracznie wymijając obowiązki? Spojrzeli po sobie z
błyskiem w oku, nic nie mówiąc, czekając. A pojazd prowadził w miejsce, w
którym miało rozpocząć się to, czego od dawna pragnęli, zaś byli zbyt dumni, by
przyznać się przed samym sobą.
~
wrzesień 2012
Ja… Nie chcę już dłużej być sam. Już mam dość…
Kiedyś, wtedy, gdy byłem jeszcze wolnym człowiekiem,
wtedy… Moją rutyną stała się filiżanka mocnej, ciemnej kawy zaraz po wstaniu z
łóżka; jej aromat rozprzestrzeniający się w każdy kąt aneksu kuchennego,
oddzielonego od salonu dziennego cienkimi, szklanymi drzwiami. Lubiłem zapach
korzennego kadzidła i tych dziwnych, orientalnych świeczek, które paliły się
każdego wieczoru, zastępując nijakość czymś, co dziś uznałbym za magię.
Wszystko, co robiłem, przypominało o nas. Wdzierasz
się w wypełnione goryczą serce jak rześkie powietrze lasu i uciekasz jak
przerażona sarna zorientowawszy się, że dokładnie cię obserwuję.
W końcu cię znam. Byłeś tu; byłeś ze mną, byłeś przy
mnie. Byłeś każdego dnia, gdy potrzebowałem tabletki na ból głowy i zroszonego
chłodną wodą ręcznika. Byłeś. Trwałeś. Jak niewzruszony wojownik, gotowy nieść
pomoc i świecę nadziei.
Dlaczego więc moje dni wypełnia samotność, dlaczego
nie potrafię dłużej żyć patrząc jak wszystko, co trzymam w palcach, z wolna
obraca się w proch?
- Kurwa mać… - Odwracam się, próbując odnaleźć punkt
zaczepienia na ścianie pokrytej krętymi żłobieniami i obscenicznymi plakatami.
Co tu robię, kim jestem? Gubię się i tonę w tej nicości, boję się podnieść
wzroku. Uderzam pięściami o płaszczyznę, krzyczę. Krzyczę próbując rozedrzeć
własne płuca, wrzeszczę, dopóki łzy nie wypływają z kącików oczu, na policzki.
Tracę siły i, łkając cicho, plecami
osuwam się po ścianie, dopóki pośladki nie opadają na twardą powierzchnię
ziemi. Zagarniam kolana w objęcia ramion i dociskam uda do wątłej klatki
piersiowej, wtulając w nie twarz. Spazmy targają moim ciałem, ale tylko przez
chwilę. Unoszę wzrok.
Pustymi, pozbawionymi życia oczami patrzę przed
siebie, nie widząc kompletnie niczego. Przenikam ciemność, ale wciąż nie widzę
nic poza tym, co mieliśmy razem. Swędzą mnie nadgarstki, swędzą tak mocno, że
zaczynam szaleć. Rozdrapuję stare rany przy pomocy długich, wymalowanych na
czarno paznokci, drapię i drapię, nie kończąc nawet wtedy, gdy z cienkich,
niemal zrośniętych już ran, nie zaczyna płynąć krew. Cienkimi strużkami znaczy
bladą skórę, rozpływa się i wypływa znów, brzmi jak samotna aria wygrywana
przez moje serce za każdym razem, gdy uświadamiam sobie, że jesteś już daleko.
- Szybko, tutaj! Trümper znów ma napad!
Słyszę krzyki. Stukot obcasów pielęgniarek i
podenerwowany skrzek lekarza. Śmieję się cicho pod nosem, opuszczając ramiona
wzdłuż tułowia, wewnętrzną stroną w kierunku świateł, które za moment zabarwią
mój dzień. Dzień, jak co dzień, nowa dawka sensacji.
- No dalej kotki, chodźcie, chodźcie… Kogo dziś
ugryźć, kogo nazwać wariatem, kogo udusić… - wyliczałem, uśmiechając się
szaleńczo.
Później czułem tylko uścisk na ramionach i siłę, która
z impetem rzuciła mnie na łóżko. Poczułem jak wokół moich nadgarstków
zacieśniają się więzy, jak mój tors unosi się i opada, jak z moich ust
wypływają przekleństwa, których nie jestem w stanie zrozumieć.
- Kate, podaj diazepam!
- Pieprz się!
- Dożylnie, czy kapsułka?
- Igła osiem milimetrów, pół centymetra. Ampułka z
szafki w zabiegowym.
Szamotanina, pośpiech, bieg, byle jak najprędzej i
najszybciej uspokoić moje rozszalałe ciało. Co z tego, że nie chcę? Jestem zbyt
słaby, zbyt kruchy, by się przeciwstawić. Posiadam jedynie oręż ciężkich jak
artyleria wojskowa słów, ale one zdają się ich nie odstraszać.
Kretyni…
Przeszywający ból sinawej tętnicy szyjnej. „Już kurwa
nie mieli innych miejsc, aby zaaplikować to cholerstwo?”, myślę.
Znów czuję tę błogość, ten upojny, metafizyczny stan,
gdzie moje lęki i nieszczęścia stają się niczym. Czuję nadzieję, która daje mi
siłę, czuję… że mogę wszystko.
Dopóki lek nie przestanie działać, on znów jest przy
mnie. Trzyma mnie w mocarności swych ramion i nie pozwala umrzeć. Gdy on jest
przy mnie, jestem sobą, a gdy znika… Nie chcę znać świata, nie chcę znać jego.
Gdybym jeszcze raz go zobaczył, gdybym usłyszał ukochany głos…
Zabiłbym jego i siebie, abyśmy już zawsze mogli być
razem i nikt, ale to nikt, nie miał prawa nas rozłączyć.
Pamiętasz, Tom? Pamiętasz?
Na zawsze razem…
Razem, w kierunkach zbieżnych i rozbieżnych, złym i
dobrym…
Razem, gdy otchłań będzie przeciwko nam…
Razem, gdy niebo zacznie się palić, obsypując
konstrukcje ludzkich rąk popiołem…
Razem… Przez gehennę, ukrop spękanych suszą pustyń, ku
domostwu Hadesa, razem.
Miałeś być przy mnie i chronić przed wszystkim, co
złe. Przed obcymi ludźmi, którzy teraz obmacują moje ciało jakby mieli do niego
jakiekolwiek prawo. Miałeś tu kurwa być, Tom! Miałeś być! Nienawidzę cię! Nienawidzę!
Nienawidzę! Zdychaj, umieraj, nie chcę cię widzieć! Nienawidzę cię! Tak bardzo
cię kocham, aż zapiera mi dech w piersiach, chciałbym, żebyś mnie przytulił ten
jeden, jeden ostatni raz… Byś był i powiedział, że czujesz to samo… Jak mogłeś
mnie tak zostawić, ty podły bydlaku!
- Zostawcie mnie, zostawcie, puśćcie! – krzyczę, a
przynajmniej próbuję. Mój głos brzmi słabo poprzez działanie leków prędko
przenikających do krwiobiegu; infekowały moje żyły, ogłupiały mnie, opóźniały
reakcję na bodźce. Potrzebowałem ruszyć się z tej sali, uciec, odnaleźć go i
dopaść! Zabić! Sprawić, by odpowiedział za wszystkie wyrządzone mi krzywdy.
- Panie Trümper, proszę się uspokoić. – Łagodny głos
jednej z pielęgniarek zwrócił mój wzrok w jej kierunku. Zacisnąłem usta,
wpatrując się w nią spokojnymi acz rzewniącymi anemicznością białkami. Po
chwili pozwoliłem, ażeby tęczówka dostarczyła bodźca wysławszy impuls by przez
nerw wzrokowy obraz dotarł do płata potylicznego: skupiwszy odebrany wygnał,
synapsa natychmiast zwróciła źrenicom osąd, przez co widziałem ją wyraźnie.
Chyba aż nazbyt, bo była brzydka jak srający bóbr na pustyni. – Jest pan w szpitalu, nic się nie dzieje, a
pan jest bezpieczny. Nie potrzeba urządzać scen, żeby zwrócić na siebie uwagę.
Im bardziej się stawiasz, tym bardziej opóźniasz swoje wyjście do zdrowego,
normalnego świata.
- Nie przypominam sobie, żebym przeszedł z panią na
„ty” – próbowałem wykrzywić usta w uśmiechu, ale pozostały martwe, nieczułe i
zaciśnięte w cienką linię, pozbawione jakiegokolwiek wydźwięku.
- Nie jest to teraz istotne, dziecko, ważne, żeby pan
doszedł do siebie. – Pogłaskała mnie czule po skroni, ale odwróciłem głowę. Nie
chciałem dłużej patrzeć w te przenikliwe oczy, głębokie i pełne blasku. Tliło
się w nich tak wiele, że gdzieś tam, w odległych odmętach tego, co kiedyś
nazywałem swoim człowieczeństwem, poczułem drobne ukłucie, coś na wzór bólu,
który niezatamowany mógł przerodzić się w powódź, która odebrałaby mi ostatnią
nadzieję i siłę, by zaczerpnąć powietrza do płuc. Nie odezwałem się już ani
słowem, nie czułem potrzeby, aby dzielić się czymś tak osobistym z kimś, kogo
praktycznie nie znałem.
Tylko on mógł wiedzieć jak się czuję… Tylko on. Ten
ohydny skurwiel, który pozwolił mi się stoczyć i zatracić, ten sam, którego tak
nienawidzę i kocham jednocześnie, ten, który zmienił mnie z pewnego siebie,
wesołego mężczyzny w nędzną imitację, żywą kukłę, której zerwał sznurki
utrzymujące przy życiu i – która – nie potrafi wykonać najprostszej czynności
życiowej bez niego.
Bez swojego pana, swojego właściciela, kogoś, kto
trzymał mnie w pionie i nie pozwalał się poddać.
Zostałem sam. Mam tylko siebie i swoją siłę, a przed
sobą rozwidlenie dróg. Tylko, kurwa, którą z nich wybrać, żeby nie stoczyć się
jeszcze bardziej? Czy w ogóle chcę żyć? A może wolę sczeznąć jak ostatni
tchórz, poddać się i wybrać to, co najłatwiejsze, czyli śmierć?
Nie… Nie będę tak żałosny, nigdy! Nie przez niego!
Milczałem tak długo,
aż w końcu pielęgniarka wycofała się z mojej izolatki, wychodząc, zgasiła
światło. Mój świat na powrót pogrążył się w mroku, powieki stały ciężkie niczym
z ołowiu i nie wiem nawet kiedy, zasnąłem.
Gdy ocknąłem się z
maniakalnej czerni, musiała dochodzić szósta bądź siódma nad ranem. Podniesione
głosy na korytarzu zdradzały, że zbliża się pora śniadania, które codziennie
podawano w tym samym miejscu – w obskurnej, podstarzałej stołówce o stołach przykrytymi
serwetami w pepitkę. Ozdobne, porcelanowe dzbanki zastąpiono tanimi,
plastikowymi atrapami, za nóż robił widelec bądź łyżka, gdyż obawiano się, że
coś tak groźnego mogłoby posłużyć za narzędzie zbrodni w rękach wariata, wycofano
go więc z użytku. Cóż, może był w tym jakiś sens. A może któryś z podobnych mi
świrów zdołał wykorzystać nożowe przeoczenie na użytek własny, stąd wdrożono
nowe przepisy, które chroniły całą resztę przed skutkami depresyjnych myśli,
czy prób samobójczych, zanim całkowicie powrócili do zdrowia psychicznego. Gdyby
psychiatrzy wiedzieli jak łatwo ich oszukać, przekonać o komforcie z własnymi
myślami, kiedy jedynie im się o nim marzyło.
Ale wśród nich – co
najśmieszniejsze – rodzi się najwięcej szaleńców. Choroby psychiczne częściej
dotykają ludzi elokwentnych, którzy potrafią myśleć i przyswoili dość wiedzy,
by kompletnie zwariować.
Ten, kto mówił, że
uboższa wiedza pozwala na lepszy sen, miał rację. Zbyt dużo sprawia, że
zapominamy o tym, kim jesteśmy, a nasz świat przykrywa kurtyna tak gruba i
gęsto utkana, że aż dusząca.
Poczułem suchość w
ustach, która wzrastała i rosła, osiągając rozmiary monumentalnego wieżowca.
Musiałem podnieść się z łóżka i znaleźć kubek z wodą, inaczej oszaleję!
Zwariuję! Szarpnąłem się, ale coś powstrzymało moje ruchy.
- Jasna cholera –
zakląłem cicho, wlepiając wzrok w sufit. Podniosłem się znów, tym razem
ostrożniej, starając się zorientować w jakiej sytuacji znalazłem się na własne
życzenie. Najgorsze jednak było, że mało pamiętałem z poprzedniego wieczoru.
Nie wiedziałem nawet jakim cudem moje nadgarstki były skrępowane, a ja nie mogłem
wstać, żeby zanurzyć usta w kubku z lodowatą, przepyszną, wodą!
- Kto mnie tak kurwa
urządził! Kto, kurwa! Halo! – krzyczałem, dopóki nie zachrypł mi głos i nie
zacząłem kaszleć. No przecież zaraz wyjdę z siebie i stanę obok! Służba zdrowia
powinna być tu dla mnie i pilnować, czy czegoś mi nie potrzeba, a tymczasem nie
dość, że jestem uwiązany i nie mogę się ruszyć, to jeszcze zachciało mi się
szczać!
- Haaaaaaaaaaaaalo! –
powtórzyłem się, tym razem nieco głośniej, dopóki głos nie uwiązł mi w gardle,
a w drzwiach nie stanęła jakaś gruba baba.
- Nie prosiłem, żeby
przysłali mi wieloryba, który ledwo co mieści się w drzwiach, ale lekarza,
który to ze mnie ściągnie! – wlepiłem w nią rozwścieczony wzrok - Więc kurwa wypierdalaj i przynieś klucze,
albo nie ręczę za siebie! – Tak jakbym
mógł coś zrobić w obecnej sytuacji, ale cóż, zawsze warto próbować. Do
odważnych świat należy, nie?
Zmierzyła mnie
wzrokiem od góry do dołu, z dołu na górę, żując zawzięcie gumę. Z lubością
wydęła dętkowatą strukturę w balon, dopóki nie pękł i nie oblepił jej nosa.
Ściągnęła go tłustymi paluchami, uśmiechnąwszy się złowieszczo wyszła bez
słowa, a ja zawyłem z rozpaczy, skrępowanymi rękoma waląc w materac. Skoro oni
nie chcą mnie uwolnić, będę musiał załatwić to o własnych siłach. Tylko, kurwa,
jak to zrobić, skoro moją jedyną bronią są zęby?
Właśnie. Zęby…
Ale nie jestem na tyle
gibki, chyba, żeby sięgnąć nimi do nadgarstków?
Wytężony umysł
pracował zawzięcie, popędzany żądzą wolności i bezsilnością położenia tej kupy
mięsa i krwi, potocznie zwanej moim zatęchłym, wychudzonym, zmizerniałym
ciałem. Przekręciłem się na bok, sięgając podbródkiem ledwo połowy
przedramienia, spróbowałem z drugiej strony, lecz dosięgłem ledwie łokcia.
- Umrę tu, kurwa,
umrę! Przepraszam cię młoda orko, o pani grubych i najgrubszych, najpiękniejsza
słonino świa… - zamknąłem się, tak po prostu. Znowu stała w moich drzwiach, z
odrysowanymi od linijki brwiami niemal pod linią włosów. Uśmiechnąłem się
wpierw nieśmiało, a następnie wyszczerzyłem komplet nie do końca równych, ale
za to śnieżnobiałych, zębów. – Wie pani, to takie złe pierwsze wrażenie było,
dość sympatycznie wygląda pani z tymi policzkami oprószonymi różem.
- Zamknij się. –
warknęła. Podeszła bliżej i uwolniła mnie z więzienia, którym okrył mnie
psychiatryk. Niźli goniony przez stado bawołów na sawannie pognałem do toalety,
ściągnąłem prążkowane spodnie – siłą grawitacji zleciały do samych kostek wraz
z gaciami – schwyciłem chuja w obręcz między palcem wskazującym, a kciukiem i
obserwowałem żółtawą stróżkę wydobywającą się z cewki moczowej, wprost na
porcelanową strukturę klopa.
Och kurwa, co za ulga…
~
Zapłacili taksówkarzowi
należytą sumę wraz z sutym napiwkiem, pożegnawszy uśmiechem i radosnym
skinieniem głowy. Było upalnie, po niebiańskim firmamencie nie płynął ani
jeden, pierzasty obłok, tylko pobrzask palącego Słońca. Czoło Toma było
zroszone kropelkami potu, zaś Bill, jako ten chudszy, o większej odporności na
upały, trzymał się znamienicie. Jezioro było spokojne, błyszczało w kręgu
gwiazdy trzymającej w pieczy kulę ziemską, całą mgławicę i zamieszkujące w niej
planety, nieprzyjazne człowiekowi. Wręcz zapraszało, by zatopić się w jego
odmętach. Gdzieniegdzie bawiły się dzieci, gdzie indziej kłóciła się para
pijanych nastolatków, zaś w cieniu drzew przebłyskiwał szyld jakiejś
podstarzałej kafejki, oferującej lody, zimne piwo i inne przekąski.
Oni jednak skręcili w ścieżkę prowadzącą do lasu, a
stamtąd na punkt widokowy zapomniany ludzkości, zaś znany im. Usiedli w
wysokiej trawie, nie bacząc nawet na to, by wziąć ze sobą koc.
Milczeli przez dłuższą chwilę, a następnie odkręcili
zakupioną butelkę alkoholu. Sążnisty łyk za łykiem sprawił, że po niedługiej
chwili zaczęło kręcić im się w głowach, a odosobnienie jakie stanowiło
schronienie dla ich dusz, nie krępowało przed szczerą rozmową, wielkością uczuć
ani pożądaniem. Wiedzieli przecież jak mocno siebie chcą, jak bardzo, jak nie
mogą już czekać ani chwili dłużej…
- Więc powiedz mi w końcu, Billy, szczerze… Dlaczego
zrobiłeś to wszystko, dlaczego zwróciłeś mi wolność i jesteś przy mnie, skoro
wcale nie musisz?
- Z miłości robi się głupie rzeczy, Tom… - uśmiechnął
się, wlepiając w niego maślany wzrok. Mężczyzna objął jego miękki,
wypielęgnowany, chłopięcy policzek wewnętrzną częścią dłoni, a ten wtulił się w
nią, pozwalając na przyjemną pieszczotę kciuka.
Wsunął dłoń między jego uda, pnąc w kierunku
najintymniejszej części jego ciała, wydobywszy rozkoszne westchnienie z krtani…
Słowo od autora:
Standardowo już, liczę na pozostawiony po sobie znak. Wasze komentarze motywują mnie, także... Czekam na opinie. :)
Mały update:
Nie porzucam opowiadania, nie znudziłam się nim, nie przestałam pisać... Czas, a raczej jego brak stanowi dla mnie problem, lecz w wolnej chwili kontynuacja nastąpi na pewno.
Mały update:
Nie porzucam opowiadania, nie znudziłam się nim, nie przestałam pisać... Czas, a raczej jego brak stanowi dla mnie problem, lecz w wolnej chwili kontynuacja nastąpi na pewno.
Hmmm... następny rozdział zapowiada się ciekawie. Mam nadzieje, ze doczekam się go jak najszybciej ;>
OdpowiedzUsuńA co do tego... zaintrygowała mnie środkowa cześć. W sumie data niewiele mi powiedziała. To się dzieje po obecnych wydarzeniach? Czy to jakieś wspomnienie? Chyba po zakończeniu historii będę ja sobie musiała odświeżyć i przeczytać w całości... bo teraz nie wiem czy to się działo po tej zdradzie Toma? Czy to jakaś zapowiedź tego co się stanie? No intrygujące, nie powiem. Opisane jak zwykle świetnie. :)
Cieszę się, ze ostatnio tak często pojawia się tutaj coś nowego. Także czekam na następny rozdział! Oby wena się Ciebie trzymała :* Do następnego! :>
Dokładnie jest to skrawek przeszłości, tej, co działo się z Billem po zdradzie i odejściu Toma.
UsuńZ opóźnieniem i przepraszam, kompletnie nie mam czasu ostatnio, nad czym ubolewam. Za komentarz jednak dziękuję, zawsze znakomicie się je czyta. Buziaki ;*
Pisz, kochana pisz. Wiem, że obowiązków Ci przybyło, ale zapowiada się coś gorętszego. Lubię te sceny w Twoim wykonaniu, odpowiedni dobór słów i słuszna doza pikanterii. Czekam niecierpliwie!
OdpowiedzUsuńBuziaki ;*
Obowiązki jak obowiązki, raczej więzienie i ograniczona wolność.
UsuńI dziękuję za wszystkie miłe słowa, kontynuacja nastąpi na pewno wtedy, kiedy znajdę dłuższą chwilę, by odetchnąć.
;*