ROZDZIAŁ
IX
„Już nie pamiętam prawie jak w dobrym wstać humorze,
I coraz częściej kłamię, i sypiam coraz gorzej.
Łatwiej mi, nic nie mam, więc nie tracę nic”.
~
Nabrał
powietrza głęboko w płuca, ledwie przesuwając opuszkami palców po twardych okładkach
książek. Spoczywały na półkach niczym polegli żołnierze, zapomniani i
niechciani. Wytrwali w walce o kraj, o wolność, stanowczy aż po kres.
Zastanowił się przez chwilę, coś wpadło do jego głowy, wywołując chaos. Znów
czuł się jak szmaciana lalka; tracił siebie, a wszystkie myśli, które miał
uciekały tam, gdzie nie powinno ich być. Chwycił pierwszą lepszą pozycję, tą,
która akurat znalazła się pod jego palcami, po czym zapadł się w miękkim,
skórzanym fotelu.
Trzymając
ją w rękach, przymknął na chwilę oczy, przypominając sobie chwile, które Tom
spędził z nim w czeluściach szpitalnej sali. Był taki czuły, wydawał się
martwić o niego, a on…? Potraktował go podle, jak największego złoczyńcę.
Denerwował się na własny brak zdecydowania, na chwiejny umysł i fakt, że
wszystko w nim zmieniało się tak, jak obrazy w kalejdoskopie. Własny mózg
fundował mu przejażdżkę kolejką górską, w której zepsuły się hamulce i nie
mogła się już zatrzymać…
Otworzył
książkę mniej więcej w połowie, zauważając złożoną kartkę, która zasłaniała
większą część tekstu. Uniósł brwi w górę, dziwiąc się, skąd się tu wzięła, ale
kiedy otworzył ją i przesunął wzrokiem po pierwszych literach, zrozumiał… To
jego własne myśli, nauka życia bez niego.
Zaczął
czytać, ciekaw własnych upadków, własnego bólu, własnych łez i tego, jak
okrutny potrafił być, cierpiąc.
Los Angeles, 13.08.13
Jak
smakują uczucia? Jak gorycz kawy? Jak pierwsze czereśnie zrywane prosto z
drzew? Czy miłość to potęga, która zniewala i poprawia jakość życia, a może
studnia bez dna, która obdziera człowieka ze wszystkich wartości...? Może
żyjemy po to, by każdego dnia umierać po trochu; nie fizycznie, a duchowo,
kiedy każdy krok w przód równa się kilometrom w tył.
Czasem
przegrywam walkę sam ze sobą, toczę zawziętą bitwę z demonami wewnątrz mojej
głowy. Przemierzam sekretne korytarze oglądając obrazy malowane wspomnieniami,
a nogi kierują ku nowym horyzontom. Lądom, których dotąd nie zwiedziłem.
Emocjom, które drzemią uśpione, dawno zapomniane, odległe, nieistniejące.
Niczym przerażona sarna wychylają się zza cienkiej kurtyny, nieśmiało idą w
przód, przenikają przez opór i stal, docierają do najwrażliwszych struktur
duszy, wnikają we mnie, pożądają mnie, pożerają jak górujące nad ofiarą sępy.
Często
się boję samego siebie, przerażam wizją, jaką kreuje umysł. Nie uważam się za
złego człowieka, uważam jednak, że jestem człowiekiem owładniętym przez szał i
ideę potęgi, dominacji, stąpania po wyżynach, bycia tym jednym, jedynym,
niepokonanym. Mieć świat u stóp i dyrygować nim według własnych zasad, będąc
związanym samotnikiem, nieumiejącym kochać kochankiem, nieczułym wrażliwcem,
owcą w skórze wilka.
Paradoks. Wojna. Miłość. Pokój. Zwycięstwo. Przegrana.
Brakuje mi go, czy jednak nie chcę
go znać? Czym dla mnie jest? Bolesnym wspomnieniem z dawnych lat, a może
ingerującym w rzeczywistość problemem? Ile dałbym, aby zniknął, przestał
dręczyć, aby więcej nie zabiegał o moją uwagę. Chciałbym ruszyć dalej i
przestać rozpamiętywać, zostawić go za sobą.
A co, jeśli nie umiem? Jeżeli
każdego dnia toczę ze sobą zawzięty dialog, z którego nie wynika nic? Jeżeli,
niczym burza z piorunami, przetacza się przeze mnie pragnienie jego ciała, jego
ust na swojej skórze? Jeżeli jestem owładnięty szaleństwem, które mogłoby
doprowadzić jego geniusz do granic wytrzymałości – czy warto? Czy mógłbym
pozbawić człowieka życia w chwilach, w których ogarnia mnie szał?
Tylko podobni do mnie wiedzą, jak
męczące jest bycie rozchwianym emocjonalnie, niezdecydowanym, silnym, ale
jednocześnie słabym.
Nie chcę go. Nie za to, co zrobił.
Ależ
chcesz, Bill, doskonale wiesz, że chcesz. Podpowiada cichy syk w mojej
głowie.
To tylko chwila. Zapomnienie,
niepamięć, powrót do przeszłości.
Która
mogłaby trwać, może się zmienił? Może jego duch przeszedł detoks, może wciąż
cię kocha, a jest zbyt nieśmiały, aby wykonać pierwszy krok?
Och, zamknij się już, głupi mózgu.
To, co było, nie ma prawa wydarzyć się nigdy więcej. Możemy być idealni jako
para przyjaciół, możemy udawać, możemy odegrać rolę życia, będąc przy sobie.
Przyjaciele, których połączyło łóżko i miłość, nigdy nie będą przyjaciółmi.
Pozostanie między nimi wyrwa i strach, ból i dystans.
A wiesz, co jest najgorsze, potworze
drzemiący w moich trzewiach? Kiedy kochasz i nie umiesz zapomnieć, kiedy
kochasz, ale wiesz, że jesteś w tym sam. Nic tak bardzo nie niszczy ducha i
dobroci, nic tak bardzo nie wpędza w szaleństwo. Więc, jeżeli jesteś głosem
mojego sumienia, odwal się. Bo ja nie będę już czuł, pozwoliłem emocjom odejść,
jestem wolny i niewzruszony. Możesz istnieć w innym wymiarze, możesz być ciszą.
Zachowuj się jakbyś nigdy nie istniał, spraw, bym zapomniał, jaki smak ma twój
głos.
Kochasz
go.
Niech cię trafi szlag.
~
Spojrzał w lustro zauważając
zmęczone spojrzenie i ciemne sińce pod oczami. Ile nocy już nie spał, bo
zamartwianie się spędzało mu sen z powiek…? Przecież to życie, a ono nigdy nie
jest proste, zawsze trzyma w zanadrzu coś, co może doprowadzić nas na skraj
rozpaczy. Wypluł nagromadzoną pianę z ust i przepłukał je ciepłą wodą nabraną w
dłonie, zaraz opróżniając ich zawartość. Musiał być silny, musiał być facetem,
musiał zrobić to, czego oczekiwał od niego świat nawet, jeżeli miał przypłacić
za to zdrowiem psychicznym.
Jedynym superlatywem dzisiejszego
dnia zdawało się spotkanie z przyjacielem i jego przyjaciółką, która rzekomo
trzymała w zanadrzu ciekawe informacje. Nie byłby sobą, gdyby świadomie odmówił
poszerzania wiedzy. Ta rozwijała go, ciekawiła, dawała chorą przewagę nad tymi,
którzy nie rozumieli jej potęgi. Tym się różnił. Podczas gdy reszta świata
podążała w kierunku rozrywki, on zaczytywał się w różnorakich sensacjach i
historiach ludzi, nowinkach i starych odkryciach. To było jego życie, jego
pasja, a plany tego, który spróbowałby zniszczyć jego przekonania, spłonęłyby
na panewce.
Wbrew pozorom, bycie panem swojego
świata bywa ciężkie, wypełnia go tajemnicą. Słodkim zapachem migdałów i szybką
śmiercią, bądź odwrotnie; kwaskowatym aromatem wiśni i powolnym obracaniem się
w nicość. Zresztą, gdzie podziało się jego pozytywne myślenie? Zawsze był realistą
z optymistycznymi poglądami, a tymczasem zachowywał się jak typowa nastolatka z
problemami emocjonalnymi w okresie napięcia przedmiesiączkowego.
Narzucił na siebie byle co i w
ostatniej chwili postanawiając, że samochód zamieni dziś na podróż komunikacją
miejską, wyszedł z domu. Pamiętał o zamknięciu drzwi na oba zamki, aczkolwiek
jakby mogło być inaczej, gdyby nie wracał się dwa razy po to, by upewnić się,
czy na pewno dobrze zabezpieczył swe mieszkanie przed nieproszonymi gośćmi.
Czuł się dziś tak, jakby żywcem wyrwano go z „dnia świra”, czy jakiejś innej,
groteskowej produkcji.
Mijał
ulice bez słów, a każda kolejna przywodziła na myśl poprzednią. Obserwował
świat zza szyby autobusu wciąż czując się co najmniej dziwnie, jak połączenie
pękniętej, rowerowej dętki i drogiego klejnotu. Wysiadł po paru przejechanych
przystankach i przemknął się przez ruchliwą ulicę. Pokonał barierę stworzoną z
żeliwnych pali furtki, która ku jego zdziwieniu była dziś otwarta. Wszedł do
pobliskiego budynku, wolno wspiął się po schodach nie spiesząc nigdzie. Stanął
w końcu przed drzwiami swojego przyjaciela, zawahał się, czy czasem nie wybrać
bardziej ustronnego miejsca, gdzie mógłby się napić piwa i nie musieć rozmawiać
z nikim, lecz zanim zdążył zapukać, otworzyły się szeroko, poczuł dłonie
wciskające się w skórę na jego barkach, świst powietrza, brak kontroli nad
sytuacją i został bezczelnie wciągnięty do środka. Gdy zdezorientowanie minęło,
jedyne, co zauważył w polu widzenia, to twarz Georga wykrzywiona w głupkowatym
uśmiechu.
-
Cześć, stary! Myślałem, że zapomniałeś już o swoim przyjacielu – huknął,
szczerząc się przy tym jak głupi do sera.
-
Taaa, nawet jakbym chciał, to chyba niemożliwe – Tom podrapał się po prawym
łuku brwiowym, po czym uwolnił od wierzchniego okrycia. Przeszli do salonu,
gdzie przy drewnianym, niskim stoliku siedziało kilka kobiet i mężczyzn, z
czego jedna z nich wydawała mu się dziwnie znajoma, ale skąd ją kojarzył, tego
już nie potrafił przywołać w pamięci. – Czy nie mieliśmy być tylko ja, ty i
Eve? – zwrócił zdenerwowany wzrok w kierunku przyjaciela, bijąc się w myślach
czy przyłożyć mu już teraz, czy jednak jeszcze zaczekać.
-
Nie marudź jak stary dziad, pomyślałem, że przyda ci się trochę rozrywki w
towarzystwie pięknych kobiet – tutaj skinął głową w ich kierunku, zwracając
rozbawiony wzrok z powrotem na Toma. – Rozgość się, a ja, pozwolisz, że zrobię
ci coś mocniejszego na rozluźnienie.
-
Jesteś jeszcze gorszym przygłupem, niż byłeś – westchnął. Przeszedł przez tę
część salonu, która oddzielała go od roześmianych ludzi i zajął miejsce bardziej
na uboczu, żeby obserwować. Żadna z nich nie była szkaradna, ale żadna nie
miała w sobie iskry, „tego czegoś”, co zdołałoby skusić go i doprowadzić do
zaniku części mózgu odpowiedzialnej za procesy myślowe.
On
wypełniony był kimś innym, kimś odrębnej płci, kimś, kto wydawał się wyrwany z
ziemskiej rzeczywistości. Był inny, ale i cudownie zwyczajny; chłodny, ale i
gorący jak sierpniowe słońce, gorzki jak kawa i słodki jak czekolada
rozpływająca się w ustach. Miał w sobie coś, czego nie miał nikt inny i choć
wiele razy próbował ruszyć dalej, zawsze przyłapywał się na tym, że wszystko
kończy się tam, gdzie zaczęło. Przy Billu. Tym niesfornym, okropnie wrednym,
podłym, czułym i wrażliwym, twardym jak stal, z której wykonano ostrze noża i
kruchym jak chińska porcelana.
~
Georg
otworzył drzwiczki zamrażalnika, aby wyjąć z niego butelkę idealnie zmrożonej
whiskey; wypełnił grube szkło kruszonym lodem, zalał gęstym jak krew syropem
wiśniowym. Trzymając wybrzuszenie łyżeczki nad naczyniem, powoli wlał
bursztynowy trunek, a całość przyozdobił słodką, koktajlową wisienką. Był dumny
ze swoich barmańskich zdolności, wszak żaden z jego znajomych nigdy nie
narzekał, że serwuje niedobre drinki. Robił to bardziej z pasji niż
konieczności, lubił to, uspokajał się przy tym, a uśmiech rozanielonych twarzy
był dla niego lepszą zapłatą, niż wszystkie pieniądze tego świata.
Wrócił
do salonu, gdzie wcisnął w dłoń Toma swoje dzieło, zauważając, że jest
nieobecny duchem i choć patrzy na niego, choć uśmiecha się kątem ust i rozmawia
normalnie, nie ma go tutaj. Błądzi myślami, dryfuje w odległych zakamarkach
własnej pamięci, zapewne myśląc o nim. O tym pieruńskim, bezczelnym Billu,
który napsuł tyle nerwów jak i jemu, Georgowi, jak i Tomowi, a na koniec wypiął
się tyłkiem na nich obu przez jeden, jedyny błąd, który popełnił. Westchnął
bezgłośnie, zastanawiając się, jakby podkręcić tu atmosferę, a wtedy… Wtedy
wpadł na genialny plan, plan złośliwy jak złośliwa potrafi być pogoda, jednak
zdawało mu się, że jego przebiegłość pomoże Tomowi. Gdyby nie seria zbiegów
okoliczności, nigdy nie spotkaliby się, dalej trwali w zawieszeniu… A przecież
mimo wszystkich trudności, uwielbiał ich obu. Ich miłość, która powoli stawała
się legendą, czymś, o czym zwykli śmiertelnicy mogli ledwie marzyć.
Po
cichu wyszedł z pomieszczenia i zamknął się w łazience, wcześniej puszczając
muzykę na tyle głośno, by była w stanie zagłuszyć ton jego głosu. Wyjął komórkę
z przedniej kieszeni spodni, odblokował ekran, po czym wybrał numer, który po
kilku długich sygnałach połączył go z osobą, do której chciał zwrócić się
bezpośrednio i upewnić się, że go nie zignoruje.
-
Słucham – beznamiętny głos po drugiej stronie telefonu zmroził go niczym wiadro
lodowatej wody wylane prosto na głowę. Słyszał w jego drganiu beznadzieję,
smutek i dystans, jakby dokuczała mu samotność, a emocje wezbrały na sile.
Czyżby powoli wracał do siebie…? A może to tylko jego imaginacja, w końcu to
Bill, człowiek, po którym można spodziewać się wszystkiego.
„Nawet tego, że w szale poderżnie ci gardło”,
pomyślał z trwogą, jednak po chwili zaczął pogodnie swoją przemowę, wcielając w
życie szatański plan.
-
Cześć, Bill, dawno nie rozmawialiśmy – powiedział na początek, a gdy jedyną
odpowiedzią była cisza, ciągnął dalej: - Tak sobie siedzę i myślę, nie
chciałbyś do mnie wpaść? Teraz, bo nie mam nic do roboty. Posiedzielibyśmy
sobie, pogadali, wyjaśnili parę spraw.
-
Georg… Zdajesz sobie sprawę, że dochodzi jedenasta w nocy? Jestem już w łóżku,
zanim dotrę, będzie pierwsza. – rzucił zgryźliwie Bill, nie mając ochoty
nigdzie wychodzić. Czuł się dobrze kryjąc się w swojej nieczułej skorupie,
czując dużo, nie okazując nic. Chciał tego odrętwienia, w spokoju dokończyć
resztkę wódki spoczywającej na dnie sękatej butelki. Bez dodatku niepotrzebnego
towarzystwa.
-
Masz dopiero dwadzieścia sześć lat, a zachowujesz się jakbyś miał najmniej
dziewięćdziesiąt – nie poddawał się Georg. – No dawaj, zaszalej choć raz. Nie
możesz być wiecznie sam.
-
Samotność mi nie przeszkadza.
-
Zrobię ci twojego ulubionego drinka…? Nakarmię orzeszkami w karmelu? Przeleję
odpowiednią opłatę na twój rachunek bankowy za tak doborowe towarzystwo? –
mówił żartem chcąc go przekupić ulubionymi smakołykami, a lód w sercu Billa
zaczął powoli topnieć. W końcu jego przyjacielowi zależało na nim, więc
westchnął i odpowiedział jedynie krótkim, urywanym śmiechem.
-
Więc jak będzie…? – chłopak usiadł na brzegu wanny, wpatrując się w klamkę,
która właśnie zaczęła niebezpiecznie się poruszać.
-
No nie wiem… Łóżko wydaje mi się dobrą opcją na ten wieczór.
-
Dorzucę do tego sex taśmę Angeliny Jolie i Brada Pitt’a.
-
Och, nie pierdol już, będę w przeciągu godziny. Do zobaczenia.
Pospiesznie
schował telefon w ostatniej chwili, gdy do pomieszczenia wszedł Tom, z wysoko
uniesionymi brwiami. Czuł się tak, jakby ktoś przyłapał go na złym uczynku, na
podkradaniu świątecznych ciastek, czy objadaniu choinki z czekoladowych ozdób.
Nie potrafił kłamać, mimika jego twarzy zawsze zdradzała fakt, że coś
przeskrobał. Niemniej jednak z całych sił starał się zachować pozory, to miała
być niespodzianka dla nich obu. I wszystko było dobrze, dopóki wysoki mężczyzna
nie wypalił:
-
Coś znowu zrobił? Kolejną laskę chcesz tu sprowadzić? – jednak, z ulgą
przyznał, że myśli Toma nie odgadły jego rzeczywistych zamiarów.
-
Nie no co ty, mamy ich chyba komplet, nie? Chciałem zamówić pizzę, pomyliłem
numery, a kiedy już się prawie dodzwoniłem, przeszkodziłeś mi – wywinął się
zwinnie, paplając pierwsze, co przyszło mu do głowy. Każdy wiedział o jego
miłości do pizzy z dużą ilością czarnych oliwek, więc chociaż nie posądzą go o
kłamstwo.
-
Idź zamawiać ją gdzie indziej – zaśmiał się. – Chyba, że chcesz towarzyszyć mi
w chwili, w której oddaję się przyjemności zwracania naturze wody zbędnej
mojemu organizmowi.
Georg
nie odpowiedział już nic i po prostu wyszedł, w duchu zacierając ręce. „To
będzie długa noc”, myślał, „Długa, nieprzewidywalna i przyszłościowa”.
~
Wlepił
wzrok w sufit i zastanawiał się nad tym, co najlepszego właśnie narobił.
Zgodził się dotrzymać towarzystwa komuś, kto przypominał mu o bolesnej
przeszłości, kto był przyjacielem osoby, która nie powinna mieć zielonego
pojęcia o rzeczywistym stanie jego psychiki. Tego, jaka jest krucha, cienka jak
pajęcza nić, czarna jak materia wypełniająca przestrzeń międzygwiezdną.
Klnąc
w duchu na własną bezmyślność, zwlókł się z łóżka i odświeżył szybko. Ubrał w
szeroką koszulę, która zakrywała jego nieco wyrzeźbiony już tors, ciemne,
jeansowe spodnie, które idealnie oblepiały skórę na jego nogach. Uwypuklały zalety,
jednocześnie kryjąc drobne niedoskonałości, a szerokie paski wyciętego
materiału tuż nad kolanem pokazywały odrobinę jego bladego ciała, jednocześnie
zasłaniając całą resztę przed natarczywym wzrokiem przechodniów. Wybrał jeszcze
czarny kapelusz z szerokim rondem, wokół nadgarstka zapiął gruby pas złotego
zegarka; do przepastnej torebki od Louis Vuitton wrzucił najpotrzebniejsze
dokumenty, portfel, kilka kosmetyków, perfumy, butelkę ulubionego szampana, a
nawet znalazł miejsce na ciepłą, podszywaną kożuszkiem bluzę „hoodie”.
Zadzwonił po taksówkę, która miała go zawieźć na miejsce, choć tak szczerze,
wciąż nie był do końca przekonany o słuszności swoich czynów.
Jednakże,
odnalazł w tym wszystkim jakiś plus. Właśnie zrobił krok na przód, aby pokonać potwora,
który zagościł w nim, który okradł go z przyjaciół i uczynił cynicznym
samotnikiem, dopuszczającym nielicznych do jaskini, w której drzemało jego
dobre serce. Nigdy nie był idealny, wiedział o tym, wiedział o swoich
problemach ze sobą i z tym, że potrafi wyrządzić dotkliwą krzywdę. Nie, nie tą
fizyczną, bo nigdy nie bił się z nikim innym, niż z własnymi myślami… Jego
bronią były słowa, sztylet gorzkiej, wypływającej na wierzch prawdy, słabości
przedstawionych w jak najgorszym świetle.
Zamykał
drzwi, wciąż będąc sam na sam ze sobą, przywitał się z kierowcą taksówki
sztucznym uśmiechem. Podał mu nazwę ulicy, na której mieszkał Georg, jednak na
wszelki wypadek, gdyby jednak się rozmyślił, podał numer klatki o kilka numerów
wcześniejszej. W taki sposób nikt nie będzie mógł go dostrzec, więc, gdy nie
przybędzie, Georg przynajmniej nie będzie rozczarowany. Może pomyśli, że upił
się tak bardzo, że zasnął?
Dręczyło
go nieprzyjemne uczucie w piersi, strach zawiązywał gardło na supeł, a im
bliżej celu się znajdował, tym bardziej drżały mu dłonie. To było nienormalne,
bo przecież będąc wśród znanych sobie ludzi, a nawet tych, których nie znał,
nie reagował aż tak histerycznie. Coś musiało w tym być, to musiał być znak.
Omen, w dodatku niezbyt dobry. A może jednak powiedzieć kierowcy, żeby
zawrócił…?
Zanim
zdążył podjąć konkretną decyzję, podjechali na miejsce. Starszy, siwiejący
człowiek jasno określił sumę, jaką musi zapłacić za przejazd, jednak on, będąc
z natury hojny i dobry dla ludzi, którzy mają mniej niż on sam, wręczył mu byle
jaki banknot o zbyt wysokim nominale.
-
Proszę pana, miało być dziesięć dolarów, nie sto – upomniał go, jednak on
skinął głową, rozbawiony.
-
Bez reszty. – odpowiedział krótko i wyszedł, nieco zbyt energicznie trzaskając
drzwiami.
Chłód
uderzył go w policzki, gdy stanął w świetle ulicznej latarni, rozglądając się
na boki. Było cicho, oprócz tego, że z któregoś z okien sączyła się głośna
muzyka, gwar i ludzkie śmiechy. Nie zastanawiał się czyje to okna i kto może
zaburzać spokój tej jakże uroczej okolicy, bo przecież Georg miał być sam.
Bo
miał być sam, prawda? Nic nie wspominał o trwającej imprezie, alkoholu lejącym
się hektolitrami, ani przed tuzinem napalonych wariatek czyhającym w każdym
kącie jego domostwa.
Szczelniej
otulił się chustą wokół twarzy, po czym wetknął zziębnięte dłonie w kieszenie
swojego płaszcza w cytrynowo-brązowym odcieniu, przeplatanego krzywizną
czarnych linii, które razem tworzyły kombinację barw dodających mu seksapilu.
To, co jeszcze lubił w tym płaszczu to fakt, że sprawiał, że wcięcie w jego
talii wyglądało kobieco; ostatnia pozostałość po dawnych, chłopięcych dniach,
gdy jego włosy spływały kaskadami na chude ramiona, oczy spoglądały spod
kurtyny smolistych rzęs, a powieki zdobiły drobinki iskrzącego cienia w
monochromatycznych barwach.
Szedł
raz prędko, raz wolno, aż w końcu dotarł do bram, strzegących klatkę schodową
przed niechcianymi gośćmi. Nacisnął przycisk z odpowiednim numerem i odczekał,
aż furtka ustąpiła, a on wniknął w przestrzeń za nią. Zaraz dotarł do
odpowiednich drzwi i ruszył w górę klatki schodowej, omiatając ciekawym
wzrokiem poszczególne kondygnacje.
Nastroszył
się, gdy zrozumiał, że muzyka, którą usłyszał na zewnątrz dochodziła właśnie z
tego mieszkania, przed którym teraz stał. Co to do cholery ma znaczyć? Czy
właśnie został bezczelnie oszukany…? Nie… Nawet nie chciał w to wierzyć, to
byłoby zwyczajne świństwo, a on odwróciłby się na pięcie i po prostu wyszedł.
Nagle
wszystko ucichło, a on postanowił śmiało zapukać do drzwi, przybierając zacięty
wyraz twarzy, choć we wnętrzu cały drżał. Smagany strachem, złością, sam nie
wiedział czym.
Zza
drzwi wyłoniła się burza brązowych włosów Georga, a zaraz gestem zaprosił go do środka. Przeszedł przez próg i z nonszalancją
oddał mu swój płaszcz, równocześnie zdejmując ze stóp buty.
-
Dobrze, że zdecydowałeś się przyjść – uśmiechnął się do niego, oplatając
żelaznym uściskiem silnych, umięśnionych ramion. Do Billa dotarło, że zapomniał
jak to jest, gdy ktoś go przytula… Trzyma tak kurczowo, pewnie, jakby cały
świat stanął w miejscu. Tak, jakby ktoś mógł go odebrać.
-
Zwyczajnie stwierdziłem, że jesteś głupi i potrzebujesz, żeby ktoś zaczął
działać ci na nerwy – puścił mu oczko, po czym odsunął się na bezpieczną
odległość, nawet nie oddając uścisku. – Więc gdzie obiecany mi drink?
-
Chodź do kuchni, przedstawię cię Tili Tequili.
Idąc
korytarzem, Georg denerwował się, że Tom przez przypadek wylezie z salonu i
zderzy się z Billem czołowo, jednak dla jego własnej ulgi, nic takiego nie
miało miejsca. Blondyn zajął miejsce na wysokim krześle przy wyspie kuchennej,
a łokcie oparł o jej blat, uparcie wpatrując się w kolegę.
-
Nie jesteśmy tu sami, nie? Wyraźnie słyszę głosy – dobitnie stwierdził Bill,
jednak na chwilę obecną nie miał mu tego za złe. Przed chwilą się pieklił i był
gotów obedrzeć go żywcem ze skóry za to, co zrobił, ale kiedy już znalazł się z
nim twarzą w twarz, nie potrafił. Całą jego złość diabli wzięli, a on poczuł
się przyjemnie zrelaksowany. Tak, jakby nic złego nigdy się nie wydarzyło.
-
Masz rację… Są nasi znajomi, nawet Olivia skusiła się, żeby wpaść.
-
Moja Olivia? – zdziwił się.
-
We własnej osobie.
-
Jesteś nienormalny, Georg – zaniósł się śmiechem, trzymając ulubioną, krwistą
margheritę w dłoni. Zanurzył usta w palącej przełyk toni, a gdy je odciągnął, na
jego wargach osiadły pojedyncze kryształki cukru. Oblizał je koniuszkiem
języka, zupełnie nieświadomy, że znajduje się w pomieszczeniu pełnym
drapieżników. Hien, które gotowe są rozszarpać go na strzępy, by dosięgnąć do
najsmaczniejszych partii jego istnienia.
- Chciałem, żebyś przestał
zachowywać się jak palant, to tyle – wzruszył ramionami. Bill nie odpowiedział
już, tylko wstał, tym razem nie z kieliszkiem który zdążył już opróżnić, a z
czymś o większej pojemności. Tym razem zażyczył sobie mojito, czuł się jak
król, którego nikt nie zniszczy.
Wyszedł z kuchni i wpatrując się w
obrazy zawieszone na ścianach, skierował do salonu. Jednak zanim tam dotarł,
poczuł, jak traci stabilność, jak szkło trzymane w dłoni wypada z niej i tłucze
o zimne panele, poczuł ból w kręgosłupie i obce ciało, przyciskające go do
podłogi.
„Kurwa
mać, jeszcze tego mi brakowało”, bluzgał w myślach wymyślnie jak szewc, a
gdy zdezorientowanie minęło, oparł dłonie o barki nieznanego mu napastnika i
mocno od siebie odepchnął. Świetnie. Teraz nie dość, że wyszedł na łamagę, to w
dodatku miał mokry bok koszuli.
- Bill…? – usłyszał szept, tak
cichy, że ledwie wyczuwalny w powietrzu. Rozpoznał ten głos, a jego serce
zabiło szybko; czuł, że muska klatkę jego żeber delikatnie jak płatki róż, a
jednocześnie tak prędko, jak trzepoczą skrzydła kolibra. Podniósł nieśmiało
wzrok, wbijając go w odbicie oczu, które przecież doskonale już znał…