środa, 1 listopada 2017

25

Rozdział XXV

Bo ogólnie faceci są jak kac, a ty potrzebujesz soku pomidorowego, żeby poczuć się odrobinę lepiej.
~
Rozchylił powieki, gdy Słońce wyłaniało się spod chmur opadając świetlistą łuną na zieleń traw. Lekki wiatr igrał między źdźbłami pokrytymi rosą i wiotkimi wiciami wierzb topiących koniuszki liści tuż nad linią gruntu. Budził się nowy dzień, jak i w nim budziła się nadzieja, a może już przekonanie, że nieważne jak bardzo stara się przeczyć swemu przeznaczeniu, ono i tak go dopadnie.
            Kto stwierdził, że z miłością można stanąć na ringu i wygrać tę walkę? Poderżniesz jej gardło, ona zasklepi rozerwane naczynia krwionośne nową, grubszą warstwą błony wyścielającą splot żył. Pogrążysz ją w otchłani wraz ze szczątkami martwych zwierząt, ona jak pnącze trującego bluszczu obrośnie kostne konstrukcje wyłoniwszy ze zgnilizny kwiat życia i śmierci. Paradoksalnie im mocniej jej zaprzeczasz, tym silniejsza się staje. Analogicznie tworzy piekło na ziemi, niewyjaśnione cierpienie, ulice zroszone krwią niewinnych dziewcząt i chłopców, na których dokonano brutalnego, bezlitosnego gwałtu z użyciem rozmaitych narzędzi tortur.
            Spojrzał w lewo, by upewnić się, że Tom nadal mocno śpi. Nie chciał zbudzić go wymykając się o poranku z ich wspólnego łoża, zaś dlaczego? Pragnął być sam, pokonać chaos zrodzony we własnej głowie. Przebywając z ludźmi, nawet tymi najbliższymi, odnosił wrażenie, iż wyłącza się i staje pusty, jakby był zaprogramowaną maszyną w teatrze lalek. Mimo tego, że czuł, że wiedział… Wciąż coś było nie tak i nie potrafił wskazać dokładnej przyczyny. Według innych winien czuć się jak pączek w maśle, ideał, nie narzekać bądź nie wydziwiać, acz Bill nie potrafił czerpać z życia pełnymi garściami. Wciąż czuł, że czegoś mu brak, jakaś potrzeba nie została zaspokojona; to go przytłacza, to wpycha w depresję, tamto sprawia, że chce umrzeć… Im mocniej odczuwał rzeczywistość, tym bardziej chciał jej uniknąć.    
            Powoli i cicho jak mysz pod miotłą opuścił ich domek. Przytrzymawszy pozłacaną klamkę i drewno ponad nią, bezszelestnie zamknął drzwi.
~
            Podparłszy się rozwartą dłonią o jeszcze chłodne deski pomostu, usiadł i zsunął nogi o tyle, by zanurzyć bose stopy w przyjemnie zimnej wodzie. Zsunął okulary przeciwsłoneczne z nosa i ułożył przy swoim boku, nieprzytomnym wzrokiem wodząc wzdłuż pasma drzew kontrastujących z horyzontem na przeciwległym brzegu. Tyle myśli kołatało się w jego głowie, lecz żadna nie nabrała wyraźnego kształtu; istniały jako niewyraźny obraz o rozmazanych konturach majaczący gdzieś w głębi, bez odzewu w rzeczywistości. Upojony chwilą postanowił nie psuć nastroju błahostkami, które użyte niewłaściwie, niechybnie sprowadziłyby na niego zagładę.
            Na drugą część tego samego jabłka.
            Na miłość.
Na nich.
            Ileż można wyglądać przez okno na pola otulone złotem podczas, gdy wewnątrz pomieszczenia panuje ziąb, zawierucha porywa pojedyncze płatki śniegu z podłogi, by oszroniły brwi…? Wargi nabierają sinawo-szarego kolorytu, stopy lodowacieją, świat zamiera pod połacią nowoprzybyłej zmarzliny. Pytanie: sprowadziłeś ją na siebie sam, a może własne winy tłumaczysz uczynkami postronnych?
            Ogarnęło go wrażenie, że przestrzeń nieopodal niego zadrżała jakby ktoś rozerwał pajęczynę między atomami powietrza tworząc próżnię. Do jego nozdrzy dotarł znajomy zapach pieprzu i zgrzanego, męskiego ciała: wiedział, że go odnalazł. W końcu zarzekał się, że nie ma znaczenia dokąd pobiegnie – znajdzie go na drugim krańcu globu, ukrytego dziesięć metrów pod poziomem gruntu, tańczącego między sinusoidalną plątaniną stopionego żelaza we wnętrzu jądra Ziemi. Wbrew mrzonkom jakie stworzył umysł blondyna na podstawie wcześniejszych doświadczeń, tym razem udało mu się dotrzymać słowa. Odkąd pamiętnej, listopadowej nocy wpadli na siebie w barze niemal codziennie zadziwiał go, udowadniając, że wcześniejsza emocjonalna niedojrzałość ewoluowała, dojrzewając. Co prawda wyszedł z prowizorycznego mieszkania jak jeszcze spał, ale zarazem było to na tyle dawno, że mógł się przebudzić, zauważyć, że go nie ma, pójść pobiegać, popływać, zjeść śniadanie i popić gorącą kawą, właściwie… Mógł zrobić co chciał, a postanowił przybyć w miejsce ukryte przed światem a stanowiące intymną idyllę dla dwojga zakochanych mężczyzn. Dla ich grzesznej miłości będącą tabu w oczach ogółu społeczeństwa… Czy coś tak pięknego jak miłość można uznać za bluźnierstwo nawet wtedy, kiedy kanon związku mężczyzny z kobietą zostaje zaburzony…?
             Z początku pragnął zatopić się we własnych myślach samotnie, jednakowoż pod wpływem impulsu, niczym pod wpływem siły Coriolisa, nad natężeniem chłodnych prądów kontrolę przejęły te gorące, namiętne, pełne nowo wezbranych uczuć.
            Skoro tak prędko przechodził z jednego stadium w drugie, czy oznacza to, że na nowo zaczynał szaleć? Oby nie… Pamiętał młodzieńcze dni, kiedy chodził jak naćpany, bo nie potrafił myśleć o niczym innym, niż spotkaniu z nim.
            - Czemu wyszedłeś tak wcześnie i bez słowa? – Zapytał Tom, siadając obok niego. Objął go żelaznym uściskiem wzdłuż linii ramion, wbijając krótkie paznokcie w skórę barku. Palcami wolnej dłoni ujął jego podbródek i uśmiechnął się zauważywszy jak wzrok Billa ucieka ku niebu, byleby na niego nie patrzeć. Szukał wymówki, a szatyn nie musiał słyszeć, by wiedzieć.
            - Myślałem, że potrzebuję pobyć w swojej samotni… - Przeszył spojrzeniem jego tęczówki, po czym zsunął wzrok na subtelnie rozchylone wargi, szorstkie i spierzchnięte. – Zanim zorientowałem się, że wcale jej nie potrzebuję.
            Przytulił go bez słowa i trwał w swym postanowieniu, nie tykając jego warg, ani nie wsuwając dłoni między jego ściśnięte uda. Czuł potrzebę, by oddać mu resztkę swych uczuć, ich wielkość, udowadniając, że nie chodzi jedynie o seks, ale o wiele szerszą perspektywę. Łaknął, by odczuł go duchowo i zatracił w tejże duchowości, by nigdy – przenigdy – nie pomyślał, że rola jaką odgrywał w jego w życiu to tylko rozwarte kończyny i obnażone ciało, ażeby zaczerpnąć rozkoszy… Nie wzrok uciekający w stronę smartphone’a – jego uwaga należała do Billa i to właśnie Bill miał to odczuć. Teraz silniej, niż kiedykolwiek przedtem…
            A czy właśnie nie nad tym dumał przez niezliczoną ilość nocy, błąkając w labiryncie marzeń?
~
Niejednokrotnie zastanawiałem się nad przyczyną dla której wybrał mnie – nie osobę zaczerpniętą znikąd, lecz osobistość destrukcyjną, niesklasyfikowaną z żadnym ze światów. Byłem dziwny, niesztampowy, a moje zachowanie stanowiło aberrację od poniekąd każdej przyjętej reguły. Zdawał się widzieć więcej niż społeczeństwo jakie mnie otaczało, być może tym przyciągnął mój wzrok? Może od dnia narodzin poszukiwałem kogoś, kto mógłby ujarzmić bestię w moim sercu i nawrócić ją, ażebym potrafił funkcjonować wśród społeczeństwa?
Boli mnie uśmiech jaki im rozdaję z premedytacją. Patrzą na człowieka zmarłego, bezsłownie odczytując żartem znaki, które starałem się ukryć.
 Dla nich jest to niewinny żart.          
Dla mnie?
„Kurwa, gdybyś tylko wiedział jak niedaleko jesteś prawdy…”
Tommy… Zbaw mnie.   
~
            Bill, zaambarasowany, odczuwał niepokój pozostając w uścisku jego ramion. Umysł płatał figle, wargi spierzchły przez tlen chwytany gwałtownie w płuca. Częścią siebie pragnął utonąć w tej miłości, tą drugą – odwrócić się i uciec. Przeczył samemu sobie… To już zaburzenia typu borderline, czy może odczucia zwyczajnego człowieka zranionego jak zwierzę podczas zawodów myśliwych?
            Odsunął się delikatnie oparłszy dłoń o umięśniony bark partnera. Przeciągle spojrzał mu w oczy i uśmiechnął kątem warg, unosząc.
            - Zjedzmy śniadanie – zaproponował.
            - Dobry pomysł, jestem głodny jak wilk. – Odparł Tom, po czym obaj powiedli swoje kroki w kierunku niedużej restauracji tuż za przerzedzoną linią drzew odgradzającą dalszy skraj trawiastej plaży od zabudowań. Zajęli miejsce w jednym z centralnych, dobrze oświetlonych punktów przy oknie. Po niedługiej chwili oczekiwania podeszła do nich kelnerka, wręczając karty menu obite w grubą, kasztanową skórę z grawerunkiem liter w kolorze szczerego złota. Tom otworzył prowizoryczną księgę mniej więcej w połowie podrapawszy się po płatku nosa paznokciem najmniejszego z palców. Leniwie przesunął wzrokiem po wszystkich wyszczególnionych pozycjach, decydując się dość szybko na panierowaną rybę z frytkami i sosem czosnkowym. Nie ma co, jeść obiad na śniadanie… Był lekarzem i wiedział jakie szkody podobna dieta wyrządza organizmowi, lecz teraz nie miał głowy o tym myśleć. Ta wzniosła się ku chmurom i nie chciała wrócić… Odniósł błędne wrażenie, a może to strzała Kupidyna trafiła go prosto w serce? Znów, w kierunku tego samego człowieka… Jego rytm nawet nie był szalony… Był czystym wariactwem. Napierał na kręgosłup, tłukł o klatkę żeber i mostek bębniąc w uszach. Pragnął jego warg i ciała, posiąść go nawet tu i teraz, na tym stole w otoczeniu wszystkich tych ludzi. Był głodny każdej rzeczy jaką tylko mógł dostać, a także tego, tej, jakiej dostać nie mógł: sekretów, szczegółów, wstydliwych tajemnic, opowieści o rodzicach i głupstwach jakie popełnił nim ich drogi na powrót się złączyły. Paradoksalnie nie chciał się spieszyć, a raczej nie mógł: musiał być cierpliwy. Jak jednak można być cierpliwym, gdy żądza pali żyły od wewnątrz, a męskość jest gotowa do gwałtownego aktu?
            Uniósł wzrok tym razem ochoczo, by spojrzeć na Billa, który skonsternowany i z wyraźną zmarszczką na czole zawzięcie studiował każdą pozycję karty dań. Zaśmiał się.
            - No co tak namiętnie patrzysz na te litery? Zdecyduj się – pokręcił głową rozbawiony, powodując wykrzywienie warg u młodszego z mężczyzn.        
            - Tom, wybór odpowiedniego dania jest rzeczą bardzo poważną. Patrz – odwrócił kartę do góry nogami, a przodem do Toma, wskazując jedną z pozycji. – Tu jest koperek, który może zostać między zębami i, którego zwyczajnie nie lubię. A to – odwrócił stronę – ma dużo kalorii, a ja nie mogę być gruby.
            - Przesadzasz. Weź grillowanego kurczaka, jajecznicę z pomidorami, sałatkę albo co tylko chcesz. Z colą zero i po problemie. – Wywrócił oczami, znudzony krzyżując ramiona przed klatką piersiową. Był głodny i chciał jeść, natychmiast.
            - Kiedy ja nie wiem czy wolę sałatkę grecką, czy sałatkę z tuńczykiem – lamentował. Tom kątem oka zauważył kelnerkę, którą przywołał ku sobie gestem dłoni. – Ryba z frytkami, sałatka z tuńczykiem i do tego cola zero dwa razy. Rachunek po proszę od razu.
            - TOM!
            - Dziękuję. Zamówienie zostanie zrealizowane w przeciągu maksymalnie trzydziestu minut.
            Kiedy dziewczyna oddaliła się, Bill z całej siły kopnął Toma w kostkę pod stołem.
            - Aua, to bolało. Czego się czepiasz?
            - Musiałeś, no musiałeś decydować za mnie?! A może chciałem zjeść pizzę na śniadanie?!
            - Oj Bill… Do obiadu byś się nie zdecydował, a ja jestem głodny jak cholera.
            Dyskutowali jeszcze przez dłuższą chwilę, póki Bill nie położył dłoni na blacie i nie wychylił się przewracając świeczkę stojącą pośrodku stołu, by zatopić usta w ich niemalże bliźniaczym odzwierciedleniu. Tom schwyciwszy jego kark przeciągnął pocałunek, zagłębiając język w ich wnętrzu; przesunął koniuszkiem po twardym sklepieniu jego podniebienia i wrócił, ażeby prowokacyjnie zahaczyć o język Billa. Nie przejmowali się ludźmi spoglądającymi na nich ukradkiem, zazdrosnych i niekompetentnych, wszak w dzisiejszych czasach czym jest dwójka mężczyzn oddających się pasji i namiętności? Normą, jaka nikogo nie powinna dziwić. W końcu fizjologia nakazała im przerwać pieszczotę, by zaczerpnąć oddechu. Siedzieli milcząc, oglądając odbicie jednego w oczach drugich, póki nie podano im zamówionych dań, a kelnerka, miłym głosem nie rzuciła: „smacznego!”.
~
            Nosz kurwa, bo strzeli mnie chuj! Gdzie jest Bill?! Co się z nim dzieje?! Dlaczego nie ma go w domu?! I tego ciula, Kaulitza, też?! Nie… Nie… To musi być jakiś pieprzony żart, nie zbieg okoliczności, żart! Znowu zrobił mnie w balona po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem? Ile poświęciłem? Tak odpłaca się za moją miłość,  oddanie, obecność?! Kto zawsze był przy nim, jak nie ja? Od czasów szkoły, kurwa! Gdy był jebaną ciotą poniewieraną przez klasowych lalusiów z mięśniami kulturysty! Tylko ja stałem za nim murem i co z tego mam?
            Nic nie mam. A oni pewnie bawią się razem, zakochane gołąbki…
            Złapałem się za głowę, przemierzając pokój wzdłuż i wszerz. Nerwowo wodziłem wzrokiem po każdej rzeczy, meblu, książce w moim gabinecie. Chciałem i próbowałem uspokoić się, odnaleźć jakiś punkt zaczepienia. Spełzło na niczym, więc z impetem zajebałem stopą w biurko. Pulsowała tępym bólem rozrywającym mnie na części, lecz serce – a raczej jego pozostałości – wciąż krzyczały głośniej. Ni stąd, ni zowąd znalazłem się przy ścianie, tłukąc o jej płaszczyznę czołem. Jak mam wyciszyć te demony, kiedy przejmują nade mną kontrolę? Nawet Carmen zniknęła, poszła na solarium, do kosmetyczki, nie wiem – nie pytałem. Może zakochałem się w nim bezwarunkowo, ponieważ jest równie spieprzony jak ja? Może pokochałem tego cholernego człowieka, bo jako jedyny potrafi zrozumieć wewnętrzną potrzebę niszczenia siebie od środka i na zewnątrz też?
            Sapnąłem oparłszy się plecami o powierzchnię, o którą przed chwilą waliłem łbem i zsunąłem do poziomu gruntu, odnajdując spokój w obrazie malującym się za oknem. A właściwie bójce dwóch drących się ptaszysk, chyba wron, a czort z nimi! Ważne, że wyłączyły moje autodestrukcyjne myśli i pozwoliły się skupić.
            Skoro nie mogę go mieć, nikt go nie dostanie… Skoro ja nie jestem tym jedynym, dopilnuję, żeby żaden nie był szczęśliwy… Tak, Theo, wiesz co masz robić, dawno to zaplanowałeś. Musisz wykonywać swój plan skrupulatnie i dokładnie, nie możesz się pomylić ani zostawić żadnych śladów. Jesteś mistrzem i działaj jak mistrz. W końcu… Mogą pozazdrościć ci inteligencji, więc? Więc wiesz co masz robić?
            Wiem, znakomicie. Jeden musi zapłacić mi za wyrządzone krzywdy, drugi przypisać się krwią do kuli spoczywającej w magazynku mojej broni.
            Tik, tok, raz, dwa… Wyliczankę czas zacząć.

            

niedziela, 9 lipca 2017

24

Rozdział XXIV




 Każda fikcja posiada źdźbło prawdy.

~

- Ty co? Niczego nie byłeś mi winien, po jaką więc cholerę wpłaciłeś jakiekolwiek pieniądze za moją wolność?
            Niemo poruszał wargami, zamykając co rusz to znów otwierając. Nie wiedział tak naprawdę co odpowiedzieć, może powinien skłamać, że to należne za jakąś tam czynność z przeszłości, ale jaki, do cholery, był sens we wszystkich tych matactwach? Obaj zdawali sobie sprawę, że im głębiej brną w mętne wody, tym mocniej brud okala ich ciała. Zasłonił twarz dłonią, subtelnie przeciągając moment odpowiedzi.
            - Halo, Bill! Mówię do ciebie! – Tom chwycił jego ramiona i potrząsnął, dopóki zwierciadlane odbicie jego duszy nie odnalazło bratniego dysku tęczówki. Teraz nie miał już wyjścia, chcąc, nie chcąc, musiał wyjawić prawdę.
            - Nie ciągnij mnie za język, kurwa… Powiedzmy, że to prezent. – A jednak nie zrobił tego, co zamierzył, plącząc w wyznaniach i kryjąc szczerość za permanentną mgłą tajemnicy. – Coś odpierdolił, że cię zapuszkowali? Natalie mi pokrótce opowiedziała, może to był impuls.
            - Może usiądźmy gdzieś przy kawie bądź piwie, ulica to niezbyt dobre miejsce na życiowe rozmowy.
            - Kawa? Piwo? To oklepane. – Owinął smukłe palce wokół jego nadgarstka i pociągnął za sobą, przemierzywszy ulicę wszerz. Z premedytacją przeciwstawił się regułom ruchu powodując obelgi w swoim kierunku i kwękanie Toma za sobą, lecz zamiast zdenerwować się, był w znamienitym humorze. Może seks zrobił mu dobrze, a może to jego bliskość… Dwa w jednym, połączone ze sobą. Im więcej dostawał, tym więcej chciał.
            Musiał zadzwonić do dyrektora szpitala w którym pracował i usprawiedliwić swoją nieobecność. Nie wiedział jeszcze czym się wykręci, ale skorzystawszy z elokwencji, coś wymyśli na pewno. Los ofiarował mu więcej, niż mógłby chcieć. Gdyby nie przekupstwo, niemała suma pieniędzy, mógłby spędzić i kilka lat w więzieniu, co robiłby ze swoim życiem po wyjściu na wolność? Kto by go zatrudnił? Zechciał słuchać? Bill… Ten dzieciak wybawił go z niejednej opresji, a on wciąż nie mógł ofiarować mu tego, czego najmocniej pragnął. Może po prostu nie potrafił? Był mężczyzną… Bill, tak jakby kobietą, jedyną aberracją od kobiecej aparycji była sporych rozmiarów męskość między jego udami.
            Pięknie. Środek dnia, świeżo odzyskana wolność, a jemu w głowie tylko penisy i to nie byle jakie. Właściwie to jeden. Upragniony.
            Wstąpili do sklepu ofiarującego kupującym szeroką gamę trunków wysoko i niskoprocentowych, zakupili alkohol jaki stanowił zwykłe chciejstwo po naręczu przeżyć, emocji i stresu. Następnie zatrzymując na przystanku autobusowym taksówkę, wybrali się w miejsce na tyle odległe, by w spokoju, z dala od gapiów i postronnych, uraczyć się rozmową. Kto wie… Może zawekują się na dłużej, niczym na wakacjach podczas urlopu w pracy, pieprząc konsekwencje i pokracznie wymijając obowiązki? Spojrzeli po sobie z błyskiem w oku, nic nie mówiąc, czekając. A pojazd prowadził w miejsce, w którym miało rozpocząć się to, czego od dawna pragnęli, zaś byli zbyt dumni, by przyznać się przed samym sobą.
~
wrzesień 2012

Ja… Nie chcę już dłużej być sam. Już mam dość…
Kiedyś, wtedy, gdy byłem jeszcze wolnym człowiekiem, wtedy… Moją rutyną stała się filiżanka mocnej, ciemnej kawy zaraz po wstaniu z łóżka; jej aromat rozprzestrzeniający się w każdy kąt aneksu kuchennego, oddzielonego od salonu dziennego cienkimi, szklanymi drzwiami. Lubiłem zapach korzennego kadzidła i tych dziwnych, orientalnych świeczek, które paliły się każdego wieczoru, zastępując nijakość czymś, co dziś uznałbym za magię.
Wszystko, co robiłem, przypominało o nas. Wdzierasz się w wypełnione goryczą serce jak rześkie powietrze lasu i uciekasz jak przerażona sarna zorientowawszy się, że dokładnie cię obserwuję.
W końcu cię znam. Byłeś tu; byłeś ze mną, byłeś przy mnie. Byłeś każdego dnia, gdy potrzebowałem tabletki na ból głowy i zroszonego chłodną wodą ręcznika. Byłeś. Trwałeś. Jak niewzruszony wojownik, gotowy nieść pomoc i świecę nadziei.
Dlaczego więc moje dni wypełnia samotność, dlaczego nie potrafię dłużej żyć patrząc jak wszystko, co trzymam w palcach, z wolna obraca się w proch?
- Kurwa mać… - Odwracam się, próbując odnaleźć punkt zaczepienia na ścianie pokrytej krętymi żłobieniami i obscenicznymi plakatami. Co tu robię, kim jestem? Gubię się i tonę w tej nicości, boję się podnieść wzroku. Uderzam pięściami o płaszczyznę, krzyczę. Krzyczę próbując rozedrzeć własne płuca, wrzeszczę, dopóki łzy nie wypływają z kącików oczu, na policzki. Tracę siły i, łkając cicho,  plecami osuwam się po ścianie, dopóki pośladki nie opadają na twardą powierzchnię ziemi. Zagarniam kolana w objęcia ramion i dociskam uda do wątłej klatki piersiowej, wtulając w nie twarz. Spazmy targają moim ciałem, ale tylko przez chwilę. Unoszę wzrok.
Pustymi, pozbawionymi życia oczami patrzę przed siebie, nie widząc kompletnie niczego. Przenikam ciemność, ale wciąż nie widzę nic poza tym, co mieliśmy razem. Swędzą mnie nadgarstki, swędzą tak mocno, że zaczynam szaleć. Rozdrapuję stare rany przy pomocy długich, wymalowanych na czarno paznokci, drapię i drapię, nie kończąc nawet wtedy, gdy z cienkich, niemal zrośniętych już ran, nie zaczyna płynąć krew. Cienkimi strużkami znaczy bladą skórę, rozpływa się i wypływa znów, brzmi jak samotna aria wygrywana przez moje serce za każdym razem, gdy uświadamiam sobie, że jesteś już daleko.
- Szybko, tutaj! Trümper znów ma napad!
Słyszę krzyki. Stukot obcasów pielęgniarek i podenerwowany skrzek lekarza. Śmieję się cicho pod nosem, opuszczając ramiona wzdłuż tułowia, wewnętrzną stroną w kierunku świateł, które za moment zabarwią mój dzień. Dzień, jak co dzień, nowa dawka sensacji.
- No dalej kotki, chodźcie, chodźcie… Kogo dziś ugryźć, kogo nazwać wariatem, kogo udusić… - wyliczałem, uśmiechając się szaleńczo.
Później czułem tylko uścisk na ramionach i siłę, która z impetem rzuciła mnie na łóżko. Poczułem jak wokół moich nadgarstków zacieśniają się więzy, jak mój tors unosi się i opada, jak z moich ust wypływają przekleństwa, których nie jestem w stanie zrozumieć.
- Kate, podaj diazepam!
- Pieprz się!
- Dożylnie, czy kapsułka?
- Igła osiem milimetrów, pół centymetra. Ampułka z szafki w zabiegowym.
Szamotanina, pośpiech, bieg, byle jak najprędzej i najszybciej uspokoić moje rozszalałe ciało. Co z tego, że nie chcę? Jestem zbyt słaby, zbyt kruchy, by się przeciwstawić. Posiadam jedynie oręż ciężkich jak artyleria wojskowa słów, ale one zdają się ich nie odstraszać.
Kretyni…
Przeszywający ból sinawej tętnicy szyjnej. „Już kurwa nie mieli innych miejsc, aby zaaplikować to cholerstwo?”, myślę.
Znów czuję tę błogość, ten upojny, metafizyczny stan, gdzie moje lęki i nieszczęścia stają się niczym. Czuję nadzieję, która daje mi siłę, czuję… że mogę wszystko.
Dopóki lek nie przestanie działać, on znów jest przy mnie. Trzyma mnie w mocarności swych ramion i nie pozwala umrzeć. Gdy on jest przy mnie, jestem sobą, a gdy znika… Nie chcę znać świata, nie chcę znać jego. Gdybym jeszcze raz go zobaczył, gdybym usłyszał ukochany głos…
Zabiłbym jego i siebie, abyśmy już zawsze mogli być razem i nikt, ale to nikt, nie miał prawa nas rozłączyć.
Pamiętasz, Tom? Pamiętasz?
Na zawsze razem…
Razem, w kierunkach zbieżnych i rozbieżnych, złym i dobrym…
Razem, gdy otchłań będzie przeciwko nam…
Razem, gdy niebo zacznie się palić, obsypując konstrukcje ludzkich rąk popiołem…
Razem… Przez gehennę, ukrop spękanych suszą pustyń, ku domostwu Hadesa, razem.
Miałeś być przy mnie i chronić przed wszystkim, co złe. Przed obcymi ludźmi, którzy teraz obmacują moje ciało jakby mieli do niego jakiekolwiek prawo. Miałeś tu kurwa być, Tom! Miałeś być! Nienawidzę cię! Nienawidzę! Nienawidzę! Zdychaj, umieraj, nie chcę cię widzieć! Nienawidzę cię! Tak bardzo cię kocham, aż zapiera mi dech w piersiach, chciałbym, żebyś mnie przytulił ten jeden, jeden ostatni raz… Byś był i powiedział, że czujesz to samo… Jak mogłeś mnie tak zostawić, ty podły bydlaku!
- Zostawcie mnie, zostawcie, puśćcie! – krzyczę, a przynajmniej próbuję. Mój głos brzmi słabo poprzez działanie leków prędko przenikających do krwiobiegu; infekowały moje żyły, ogłupiały mnie, opóźniały reakcję na bodźce. Potrzebowałem ruszyć się z tej sali, uciec, odnaleźć go i dopaść! Zabić! Sprawić, by odpowiedział za wszystkie wyrządzone mi krzywdy.
- Panie Trümper, proszę się uspokoić. – Łagodny głos jednej z pielęgniarek zwrócił mój wzrok w jej kierunku. Zacisnąłem usta, wpatrując się w nią spokojnymi acz rzewniącymi anemicznością białkami. Po chwili pozwoliłem, ażeby tęczówka dostarczyła bodźca wysławszy impuls by przez nerw wzrokowy obraz dotarł do płata potylicznego: skupiwszy odebrany wygnał, synapsa natychmiast zwróciła źrenicom osąd, przez co widziałem ją wyraźnie. Chyba aż nazbyt, bo była brzydka jak srający bóbr na pustyni.  – Jest pan w szpitalu, nic się nie dzieje, a pan jest bezpieczny. Nie potrzeba urządzać scen, żeby zwrócić na siebie uwagę. Im bardziej się stawiasz, tym bardziej opóźniasz swoje wyjście do zdrowego, normalnego świata.
- Nie przypominam sobie, żebym przeszedł z panią na „ty” – próbowałem wykrzywić usta w uśmiechu, ale pozostały martwe, nieczułe i zaciśnięte w cienką linię, pozbawione jakiegokolwiek wydźwięku.
- Nie jest to teraz istotne, dziecko, ważne, żeby pan doszedł do siebie. – Pogłaskała mnie czule po skroni, ale odwróciłem głowę. Nie chciałem dłużej patrzeć w te przenikliwe oczy, głębokie i pełne blasku. Tliło się w nich tak wiele, że gdzieś tam, w odległych odmętach tego, co kiedyś nazywałem swoim człowieczeństwem, poczułem drobne ukłucie, coś na wzór bólu, który niezatamowany mógł przerodzić się w powódź, która odebrałaby mi ostatnią nadzieję i siłę, by zaczerpnąć powietrza do płuc. Nie odezwałem się już ani słowem, nie czułem potrzeby, aby dzielić się czymś tak osobistym z kimś, kogo praktycznie nie znałem.
Tylko on mógł wiedzieć jak się czuję… Tylko on. Ten ohydny skurwiel, który pozwolił mi się stoczyć i zatracić, ten sam, którego tak nienawidzę i kocham jednocześnie, ten, który zmienił mnie z pewnego siebie, wesołego mężczyzny w nędzną imitację, żywą kukłę, której zerwał sznurki utrzymujące przy życiu i – która – nie potrafi wykonać najprostszej czynności życiowej bez niego.
Bez swojego pana, swojego właściciela, kogoś, kto trzymał mnie w pionie i nie pozwalał się poddać.
Zostałem sam. Mam tylko siebie i swoją siłę, a przed sobą rozwidlenie dróg. Tylko, kurwa, którą z nich wybrać, żeby nie stoczyć się jeszcze bardziej? Czy w ogóle chcę żyć? A może wolę sczeznąć jak ostatni tchórz, poddać się i wybrać to, co najłatwiejsze, czyli śmierć?
Nie… Nie będę tak żałosny, nigdy! Nie przez niego!
            Milczałem tak długo, aż w końcu pielęgniarka wycofała się z mojej izolatki, wychodząc, zgasiła światło. Mój świat na powrót pogrążył się w mroku, powieki stały ciężkie niczym z ołowiu i nie wiem nawet kiedy, zasnąłem.
            Gdy ocknąłem się z maniakalnej czerni, musiała dochodzić szósta bądź siódma nad ranem. Podniesione głosy na korytarzu zdradzały, że zbliża się pora śniadania, które codziennie podawano w tym samym miejscu – w obskurnej, podstarzałej stołówce o stołach przykrytymi serwetami w pepitkę. Ozdobne, porcelanowe dzbanki zastąpiono tanimi, plastikowymi atrapami, za nóż robił widelec bądź łyżka, gdyż obawiano się, że coś tak groźnego mogłoby posłużyć za narzędzie zbrodni w rękach wariata, wycofano go więc z użytku. Cóż, może był w tym jakiś sens. A może któryś z podobnych mi świrów zdołał wykorzystać nożowe przeoczenie na użytek własny, stąd wdrożono nowe przepisy, które chroniły całą resztę przed skutkami depresyjnych myśli, czy prób samobójczych, zanim całkowicie powrócili do zdrowia psychicznego. Gdyby psychiatrzy wiedzieli jak łatwo ich oszukać, przekonać o komforcie z własnymi myślami, kiedy jedynie im się o nim marzyło.
            Ale wśród nich – co najśmieszniejsze – rodzi się najwięcej szaleńców. Choroby psychiczne częściej dotykają ludzi elokwentnych, którzy potrafią myśleć i przyswoili dość wiedzy, by kompletnie zwariować.
            Ten, kto mówił, że uboższa wiedza pozwala na lepszy sen, miał rację. Zbyt dużo sprawia, że zapominamy o tym, kim jesteśmy, a nasz świat przykrywa kurtyna tak gruba i gęsto utkana, że aż dusząca.
            Poczułem suchość w ustach, która wzrastała i rosła, osiągając rozmiary monumentalnego wieżowca. Musiałem podnieść się z łóżka i znaleźć kubek z wodą, inaczej oszaleję! Zwariuję! Szarpnąłem się, ale coś powstrzymało moje ruchy.
            - Jasna cholera – zakląłem cicho, wlepiając wzrok w sufit. Podniosłem się znów, tym razem ostrożniej, starając się zorientować w jakiej sytuacji znalazłem się na własne życzenie. Najgorsze jednak było, że mało pamiętałem z poprzedniego wieczoru. Nie wiedziałem nawet jakim cudem moje nadgarstki były skrępowane, a ja nie mogłem wstać, żeby zanurzyć usta w kubku z lodowatą, przepyszną, wodą!
            - Kto mnie tak kurwa urządził! Kto, kurwa! Halo! – krzyczałem, dopóki nie zachrypł mi głos i nie zacząłem kaszleć. No przecież zaraz wyjdę z siebie i stanę obok! Służba zdrowia powinna być tu dla mnie i pilnować, czy czegoś mi nie potrzeba, a tymczasem nie dość, że jestem uwiązany i nie mogę się ruszyć, to jeszcze zachciało mi się szczać!
            - Haaaaaaaaaaaaalo! – powtórzyłem się, tym razem nieco głośniej, dopóki głos nie uwiązł mi w gardle, a w drzwiach nie stanęła jakaś gruba baba.
            - Nie prosiłem, żeby przysłali mi wieloryba, który ledwo co mieści się w drzwiach, ale lekarza, który to ze mnie ściągnie! – wlepiłem w nią rozwścieczony wzrok  - Więc kurwa wypierdalaj i przynieś klucze, albo nie ręczę za siebie!  – Tak jakbym mógł coś zrobić w obecnej sytuacji, ale cóż, zawsze warto próbować. Do odważnych świat należy, nie?
            Zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, z dołu na górę, żując zawzięcie gumę. Z lubością wydęła dętkowatą strukturę w balon, dopóki nie pękł i nie oblepił jej nosa. Ściągnęła go tłustymi paluchami, uśmiechnąwszy się złowieszczo wyszła bez słowa, a ja zawyłem z rozpaczy, skrępowanymi rękoma waląc w materac. Skoro oni nie chcą mnie uwolnić, będę musiał załatwić to o własnych siłach. Tylko, kurwa, jak to zrobić, skoro moją jedyną bronią są zęby?
            Właśnie. Zęby…
            Ale nie jestem na tyle gibki, chyba, żeby sięgnąć nimi do nadgarstków?
            Wytężony umysł pracował zawzięcie, popędzany żądzą wolności i bezsilnością położenia tej kupy mięsa i krwi, potocznie zwanej moim zatęchłym, wychudzonym, zmizerniałym ciałem. Przekręciłem się na bok, sięgając podbródkiem ledwo połowy przedramienia, spróbowałem z drugiej strony, lecz dosięgłem ledwie łokcia.
            Cóż, nóż, widelec, będę musiał poczekać. O suchej gębie i pełnym pęcherzu.
            - Umrę tu, kurwa, umrę! Przepraszam cię młoda orko, o pani grubych i najgrubszych, najpiękniejsza słonino świa… - zamknąłem się, tak po prostu. Znowu stała w moich drzwiach, z odrysowanymi od linijki brwiami niemal pod linią włosów. Uśmiechnąłem się wpierw nieśmiało, a następnie wyszczerzyłem komplet nie do końca równych, ale za to śnieżnobiałych, zębów. – Wie pani, to takie złe pierwsze wrażenie było, dość sympatycznie wygląda pani z tymi policzkami oprószonymi różem.
            - Zamknij się. – warknęła. Podeszła bliżej i uwolniła mnie z więzienia, którym okrył mnie psychiatryk. Niźli goniony przez stado bawołów na sawannie pognałem do toalety, ściągnąłem prążkowane spodnie – siłą grawitacji zleciały do samych kostek wraz z gaciami – schwyciłem chuja w obręcz między palcem wskazującym, a kciukiem i obserwowałem żółtawą stróżkę wydobywającą się z cewki moczowej, wprost na porcelanową strukturę klopa.
            Och kurwa, co za ulga…
~
            Zapłacili taksówkarzowi należytą sumę wraz z sutym napiwkiem, pożegnawszy uśmiechem i radosnym skinieniem głowy. Było upalnie, po niebiańskim firmamencie nie płynął ani jeden, pierzasty obłok, tylko pobrzask palącego Słońca. Czoło Toma było zroszone kropelkami potu, zaś Bill, jako ten chudszy, o większej odporności na upały, trzymał się znamienicie. Jezioro było spokojne, błyszczało w kręgu gwiazdy trzymającej w pieczy kulę ziemską, całą mgławicę i zamieszkujące w niej planety, nieprzyjazne człowiekowi. Wręcz zapraszało, by zatopić się w jego odmętach. Gdzieniegdzie bawiły się dzieci, gdzie indziej kłóciła się para pijanych nastolatków, zaś w cieniu drzew przebłyskiwał szyld jakiejś podstarzałej kafejki, oferującej lody, zimne piwo i inne przekąski.
            Oni jednak skręcili w ścieżkę prowadzącą do lasu, a stamtąd na punkt widokowy zapomniany ludzkości, zaś znany im. Usiedli w wysokiej trawie, nie bacząc nawet na to, by wziąć ze sobą koc.
            Milczeli przez dłuższą chwilę, a następnie odkręcili zakupioną butelkę alkoholu. Sążnisty łyk za łykiem sprawił, że po niedługiej chwili zaczęło kręcić im się w głowach, a odosobnienie jakie stanowiło schronienie dla ich dusz, nie krępowało przed szczerą rozmową, wielkością uczuć ani pożądaniem. Wiedzieli przecież jak mocno siebie chcą, jak bardzo, jak nie mogą już czekać ani chwili dłużej…
            - Więc powiedz mi w końcu, Billy, szczerze… Dlaczego zrobiłeś to wszystko, dlaczego zwróciłeś mi wolność i jesteś przy mnie, skoro wcale nie musisz?
            - Z miłości robi się głupie rzeczy, Tom… - uśmiechnął się, wlepiając w niego maślany wzrok. Mężczyzna objął jego miękki, wypielęgnowany, chłopięcy policzek wewnętrzną częścią dłoni, a ten wtulił się w nią, pozwalając na przyjemną pieszczotę kciuka.
            Wsunął dłoń między jego uda, pnąc w kierunku najintymniejszej części jego ciała, wydobywszy rozkoszne westchnienie z krtani…



Słowo od autora:
Standardowo już, liczę na pozostawiony po sobie znak. Wasze komentarze motywują mnie, także... Czekam na opinie. :)

Mały update:
Nie porzucam opowiadania, nie znudziłam się nim, nie przestałam pisać... Czas, a raczej jego brak stanowi dla mnie problem, lecz w wolnej chwili kontynuacja nastąpi na pewno.

niedziela, 2 lipca 2017

23

Rozdział XXIII

                Pamiętaj, by nigdy nie tracić światła. Zwierciadło ustawione pod skosem rozszczepi jaskrawą stróżkę, zalewając świat barwą. Nieszczęście tkwi tylko w twojej głowie. Amplituda drgań pozostanie niezmienną, nie odważywszy ruszyć  w przód, aniżeli droga miałaby być trudna. Wiatr, śnieg, huragan – nieważne. Miej odwagę.
               
~

            Dzięki znajomościom, udało mi się uniknąć tego, co nieuniknione większości śmiertelnikom. Nawet nie były potrzebne mi pieniądze, acz spryt i kilka słów, sekretów, które przeraziły ich na tyle mocno, że stracą dotychczasową pracę, powód, dzięki któremu wciąż egzystują na jakimkolwiek poziomie, iż z własnej woli pozwolili mi odejść, nie doszukawszy szerszych przyczyn.
            Idioci… Gdyby tylko wiedzieli kogo trzymali w swoich dłoniach, nigdy nie pozwoliliby mi odejść. No bo, niby czemu mieliby wypuścić na wolność osobę podobną mnie? Planującą mord nie tylko na istotach pozbawionych poznania, lecz także i tych, których zwłoki poddadzą wiwisekcji w pomieszczeniach na tyle chłodnych, by ciało nie rozłożyło się zbyt szybko?
            Carmen spała słodko, gdy wróciłem do domu; biedna usnęła na sofie, przykrywszy wpół białym pledem. Ciemne kosmyki rozsypały się po poduszce, końcówkami stykając z białym, wełnianym dywanem. Przykucnąłem przy niej na moment, w przestrzeni wodząc nad subtelnymi rysami twarzy. Nie chciałem jej budzić, była zbyt piękna i zbyt zmęczona, ażeby odbierać jej ten krótki okres całkowitej nieświadomości.
            Ruszyłem do swojego gabinetu, który zamknąłem od środka na klucz i przysłoniłem rolety, by nikt nie mógł dostrzec zarysu moich planów. Zapaliłem światło i chwytając za sznurek, wysunąłem elastyczną tablicę magnetyczną. Zatyczkę od markera ścisnąłem między zębami dopisując gdzie niegdzie potrzebne mi wytycznie, a następnie oddaliwszy się o parę kroków, przyjrzałem się dziełu zniszczenia stworzonego przeze mnie. Wykreśliłem parę punktów zastępując nowymi, kilka dodałem, inne wyrzuciłem po wieczność. Idealnie. Lecz jeszcze nie pora, by całą tą diabelskość wprowadzić w życie.
            Przebiegunowanie pola magnetycznego naszej planety jest czynnikiem pewnym, niewiadomą – kiedy nastąpi. Za tysiąc lat, dwieście pięćdziesiąt tysięcy, milion, pięćdziesiąt milionów. Tak i oni nie wiedzą, kiedy nadejdzie zagłada. Nieświadomi, iż co nastąpić musi – nastąpi za nic mając niegotowość istot wszelkich.
~

Pocałunek nie może być wspanialszym, gdy czekasz na niego na tyle długo, aż za długo. Nie ten brutalny, zły, zwyczajnie zwierzęcy, lecz ten pochodzący z głębi, gdzie uczucia wiodą prym. We wnętrzu własnych warg czuli wolność, oddanie, przypisanie siebie – sobie. I mogli pogrążyć ich z tym uczuciem, mogli obrócić w niwecz całe ich jestestwo, spalić na stosie. Wśród wszystkich niepowodzeń, które spadły na nich – z rąk własnych, czy postronnych – zawsze będą podążać ku sobie. Prawdą jest, iż nie mieli wyjścia, nie oni wybrali zależność dusz, lecz gwiazdy i los. Każda droga kierowała ku sobie, każdy znak, każde rozdroże, nawet, jeżeli przemierzone samotnie. W transie nie spostrzegli nawet obcego zbliżającego się w ich kierunku, skrzypnięcia otwieranych drzwi, ni kroków przecież tak wyraźnych.
- Czy pan zdaje sobie sprawę, że nieupoważnionym nie wolno tutaj przebywać? – Zagrzmiał ostry, karcący głos tuż za ich plecami; automatycznie odskoczyli od siebie. Źrenice rozszerzyły się, a poczucie wstydu nakazało Billowi schylić wzrok ku podłodze podziwiając kunszt paneli, którą była wyłożona. Narazili się na niebezpieczeństwo, ale co tam mu po nim, przecież i tak nic gorszego niż obraza honoru nie mogą mu zrobić.
            - Przyszedłem, ponieważ chcę wpłacić kaucję za jego wolność. – odpowiedział pewnie po paru minutach, wskazawszy palcem na pensjonariusza za więziennymi kratami wpatrzył uparcie w policjanta, który wyłonił się tak jakby spod ziemi. A może cały czas tu był, może poszedł tylko po kawę, by zaraz wrócić? Pal to licho, ważne było tu i teraz.
            - Zdaje sobie pan sprawę z tego, że to niemała suma?
            - Jestem wypłacalny z każdej sumy, nawet przesadzonej. Proszę przestać zajmować się rzeczami pokrewnymi… – Przybrał oficjalny ton, prostując wyniośle sylwetkę. Znacznie górował nad postacią, której powierzono zwierzchnictwo nad człowieczą wolnością. Banał, rzekłby – w końcu kto może mu cokolwiek nakazać? Indywiduum nie posiada zwierzchnictwa, co najwyżej trwa w zamroczeniu, iż ktokolwiek, jakkolwiek coś mu narzuci. Wola jest potęgą, oświecony nie poddasz się jej z łatwością.  – I zaprowadzić mnie w odpowiednie miejsce, muszę podpisać weksel i przekazać odpowiednią ilość pieniędzy.
            - Niech podąży pan za mną w takim razie. – skinąwszy głową, podreptał w kierunku rozchylonych drzwi, a Bill tuż za nim drepcząc po piętach z niecierpliwości.
            Udali się do biura, z dala słychać było uniesiony głos komendanta głównego udzielającego wytycznych swoim podwładnym. Bill zmarszczył brwi. Doszło do zabójstwa na jednej z ulic, poćwiartowane zwłoki, ofiara przecięta wręcz na pół, wyrwane paznokcie i zęby, inskrypcja na jednym z pogruchotanych nadgarstków, ciało pozbawione krwi. Wygiął wargi w geście obrzydzenia: jak tak można? Ich metropolia nigdy nie była pozbawiona podobnych aktów, ale ten akurat był przesadą. Podszedł do wysokiej lady tuż za policjantem, który – zagłuszywszy podniesione głosy – oznajmił, iż przybył z personą wymagającą, by wpłacić kaucję za jednego z impertynenckich, tymczasowych, pozbawionych wolności osób. Pani siedząca za nią usłyszawszy cel ich wizyty, gestem wskazała drzwi po prawej, unosząc spokojnie z miejsca. Otworzyła je, przepuściła ich przodem, a następnie każdy z nich – oprócz człowieka, który wskazał Billowi drogę – zajęło należne sobie miejsce.
            - To będzie dwadzieścia cztery tysiące dolarów. – Rzekła rzeczowo kobieta po jakimś czasie, przeglądnąwszy spis przewinień. Nachylił się nad nią, szepcząc do ucha:
            - A razem ze zniszczeniem jego kartoteki na moich oczach – ile?
            - Wie pan, że to korupcja?
            - A pani zależy na pieniądzach. Ile? – spytał szorstko, nie biorąc pod uwagę żadnych sprzeciwów.
            Przeszyła go wzrokiem, gryząc dolną wargę. Wahała się, wizja dodatkowego zarobku kusiła… Obejmowała go spojrzeniem niźli złakniona wody w pustynnej suszy, którą nie zwilżyła warg od lat, przecież… A on był taki przystojny, idealny i na pewno dużo młodszy… Żeby go mieć, hm… Mogłaby naruszyć przepisy, czyż nie? A co tam! To przecież tylko jedne akta.
            - Dziesięć kawałków więcej. I seks z tobą.
            Wyprostował się gwałtownie, mierząc dziewczynę od góry do dołu. Przeszył go dreszcz podniecenia, od kostek po jabłko Adama. Była starsza od niego o najmniej dziesięć lat, to prawda. Drobne zmarszczki wyżłobiły jej twarz, ale nie można było zarzucić jej brzydoty. Długa szyja, dekolt odsłaniający jędrne piersi i nęcącą rysę między nimi. Dalej, płaski brzuch, kształtne biodra, kokieteryjnie założona na nogę. Mógłby…? Nie pamiętał kiedy ostatni raz kochał się z kobietą, zawsze obstawiał facetów, ale czy ma zrobić to dla niego, dla Toma? Jeżeli się dowie, będzie wściekły. I na pewno mu tego nie powie, no bo niby, kurwa, jak? Wiesz kochany, przespałem się z administratorką policyjnej recepcji, byleby twoja kariera była nienaruszona? Odpowiedziałby: pierdolić karierę, miałeś być mój. A on… Lubił robić wbrew. Kolejny słodki sekret, tajemnica, której nie pozwoli odkryć nikomu. Widział obrączkę na jej palcu, więc chyba też zależy jej na zachowaniu tajności.
            - Chodź. – Puścił jej oczko, ruszywszy do toalety drugim wyjściem, a raczej: musiał jej poszukać, był tu po raz pierwszy, toteż po omacku w końcu do niej dotarł. Po jakimś czasie dołączyła do niego.
            Schwycił ją za potylicę niemal machinalnie, splątał palce w długości jasnobrązowych włosów, w zatraceniu topiąc wargi w pociągniętych czerwoną szminką ustach. Udo zarzucił na swoje biodro, a spódnica sięgająca nieco przed kolano automatycznie uniosła się wyżej. Pieprząc wszystko co robi, uniósł ją po sam pas, dotarłszy palcami cienkiego materiału jej bielizny; wyczuł, iż masując kwiat jej kobiecości, robi się coraz mocniej wilgotna. Naparł opuszką palca na punkt skryty między płatkami intymności nieznajomej mu kobiety, drażniąc i sunąc niżej, ku drobnemu wejściu w jej fizyczność. Drżącymi dłońmi rozpięła sprzączkę jego paska, wyjałowiwszy nienaprężoną jeszcze męskość z okowów ciasnych bokserek; przesunęła wzdłuż niego wypielęgnowaną dłonią, przez dłuższą chwilę zatrzymawszy na główce, odciągając wrażliwy płatek skóry, odsłoniła żołądź. Zniżyła się do poziomu kolan, bez precedensów zasysając po samą linię jąder. Podniecał się coraz mocniej, oddech przyspieszył, serce wariowało w afekcie tłukąc to o mostek, to pion kręgosłupa. Bestialskość? Nie… Wpływ chwili. Złapała jego pośladki i wpatrując bez wstydu w brąz jego tęczówek, wzięła go głęboko, zatapiając w ciasnocie gardła. Stwardniał, pożądanie sięgnęło zenitu, rósł w jej ustach. Musiał wesprzeć się o biel kafelków, żeby nie stracić stabilności. Teraz nie dziwił się, że Tom lubił kobiety… Potrafiły wspaniale obciągnąć, jednocześnie ofiarowując poczucie wyższości. Wszczepił palce w starannie wypielęgnowaną fryzurę, przyciągnąwszy bliżej łuku swojej miednicy, póki nie zakrztusiła się, a strużka śliny nie popłynęła z kącika jej ust, na szyję.
            Schwycił ją pod pachy i odwrócił tyłem do siebie.
            - Masz gumkę?
            - Biorę tabletki. – wydyszała. – Nie zajdę w ciążę.
            - A wenera? Powiedz, że nie masz wenery – Sapnął, ledwie powstrzymując pożądanie na wodzy. Musiał ugasić pragnienie, te gorejąc, doprowadzało resztki jego rozsądku… Nie, nie rozsądku. Resztki jego męskiego „ja” na skraj przepaści.
            - Czysta.
            Słowom nie można ufać, jak miał łudzić się jej prawdomównością, skoro nie pokładał wiary w samym sobie? Nie spodziewał się takiego biegu wydarzeń, nie był przygotowany, nie mógł naciągnąć na erekcję nieposiadanej prezerwatywy. Odciągnąwszy więc cienki pasek bielizny na pośladek, zatopił oba palce w jej ciasnocie. Jęknęła przeciągle, trochę zbyt głośno, toteż zasłonił jej usta dłonią, odebrał oddech na parę chwil. Drażnił miękkie ścianki jej wnętrza, czując, jak wilgotnieje coraz mocniej, będąc na niego gotowa. Wtem oblókł jej sokami własnego członka, nakierował na nią i po prostu pchnął, oddając chwili. W szaleństwie jego biodra obijały się o jej pośladki, wilgotne mlaśnięcie ich stosunku, jej zgryz zaciśnięty na jego palcach. Pomyślałby, że on, ten, który zarzekał się, że nigdy nie będzie pieprzył kobiet, pierdoli jakąś i to w dodatku na komisariacie.
            Coraz bliżej punktu kulminacyjnego, coraz bliżej… Wsunął dłoń pod jej bluzkę, objąwszy pierś, nadal skrytą za koronką stanika. Obnażył ją własnemu poznaniu, drażniąc zawzięcie sutek, który pod wpływem dreszczy i podniecenia, zdążył się skurczyć. Sam musiał panować nad sobą, nad tlenem zaczerpniętym w płucach i przeponie, nad każdym pomrukiem, warknięciem i głębszym stęknięciem. Mocniej, szybciej, wirował świat, rzeczywistość rozmywała. Zalał ją ciepłym, lepkim nasieniem od środka, aż strużka jego własnej spermy spłynęła po jej udzie, a jej drżące ciało zrobiło się miękkie i wiotkie.
            Uspokajali się przez dłuższą chwilę, aż odzyskali rezon. Ona w pośpiechu poprawiła spódnicę i stanęła przed lustrem, nieumiejętnie próbując skorygowaćfryzurę i rozmazaną szminkę, on zaś naciągnął na siebie bokserki i zapiął spodnie. Podążył za nią, odkręcił kran z zimną wodą i ochlapał twarz, ażeby nie było można po nim poznać, że właśnie kogoś przeleciał.
            - Pieniądze chcesz w gotówce, czy przelewem? – Spytał otarłszy z twarzy krople rękawem bluzy.
            - Przelewem, aby nikt nie widział. Masz przy sobie telefon i zainstalowaną aplikację?
            - Jak najbardziej. Pamiętasz numer swojego konta? – Odpowiedział pytaniem, na pytanie.
            - Mam dobrą pamięć do cyfr, także… - Oparła się tyłem o blat, odchyliwszy głowę w tył. Kątem ,,oka obserwował profil jej twarzy i szyi, żałując, że w przypływie namiętności nie oznaczył jej sobą. Nie, to nie był zalążek miłości… To przebudzony instynkt zdobywcy, który tkwił w nim od zawsze, lecz nigdy nie posiadł sposobności, by się ujawnić. Być może właśnie szereg tych zdarzeń był mu potrzebny, by odnaleźć siebie? Kto wie…
            Wyciągnął telefon z kieszeni spodni, zdziwiony, że nie wypadł podczas „miłosnych” uniesień. Odpalił potrzebną mu aplikację i wykonał przelew, choć wciąż kręciło mu się w głowie. Nie znali swoich imion i tak miało pozostać.
            „It’s so nice to meet you, let’s never meet again”.*
            Po  paru godzinach, które zajęło podpisanie wszystkich dokumentów, a następnie zniszczenie ich w maszynie do cięcia papieru, skrawków przekazanych w ręce Billa, komendant wrócił do celi, w której przebywał Tom, a raczej – do pomieszczenia z szeregiem kilku segmentów odseparowanych od siebie. Spojrzał na niego dziwnie, a następnie wstał, gdy policjant wsunął klucz w zamek żeliwnych drzwi i rozchylił je, by mógł wyjść. Następnie nakazał, aby wysunął nadgarstki w jego stronę, później stal która je krępowała, łatwo ustąpiła. Objął je i rozmasował, ażeby pozbyć się niemiłego odczucia, tego, że zostawiły ślad na jego skórze.
            - Mieć takiego przyjaciela, brata, nie wiem kim dla ciebie jest, to skarb. – Uśmiechnął się i gestem nakazał, że może już iść. Zdziwił się, że nie musi nic podpisywać, ale nie powiedział już nic, podziękował wdzięcznie i wyszedł na zewnątrz, gdzie oparty o metalową barierkę stał Bill, objąwszy się w pół i palący papierosa.
            Tyle myśli krążyło w jego głowie… Co też strzeliło mu do głowy, by wykupić jego winy cielesnością? Wciąż drgały w nim emocje przebytej rozkoszy, bo choć było to szalone i nieprzewidziane – też cholernie dobre. Może zawsze szukał czegoś innego niż bycia czyimś podwładnym? Może musiał tylko poczuć, żeby zrozumieć, że nie jest homoseksualistą, a bi? Może chciał lepiej zrozumieć Toma i jego psychikę… A może jest tylko niewyżytym skurwysynem przywdziewającym owczą skórę, podczas gdy wewnętrznie czai się w nim wilk?
            Tom pospiesznie zbiegł konstrukcją schodów i wsparłszy się o poręcz, spojrzał mu prosto w oczy. Chciał go zrugać, że zasłużył na tą karę lecz udowodnił mu, że warto go szanować. Obdarł go z honoru, a on dalej… stał tutaj, przed nim wybawiwszy z opresji. Trzymał w ręku jakąś papierową torebkę, nie chciał zagłębiać się w jej szczegóły, po prostu objął wierzchem szerokiej dłoni jego policzek.
            - Dlaczego to zrobiłeś, Bill?
            Zdziwił się widząc jego sylwetkę tak nagle wyłaniającą się z mroku jego własnych rozmyślań. Błyszczącymi, rozmarzonymi oczyma odwzajemnił spojrzenie. Nie odpowiedział wpierw, uparcie świdrując jego fizjonomię. Wypuścił dym z ust i wbił wzrok w plątaninę szarości unoszącej ku niebu, dopóki nie rozmyła się w nicość. Nie znikła przecież, wciąż tam jest, niszcząc warstwę ozonową chroniącą planetę przed promieniowaniem słonecznym.
            - Ja…
*Andy Black – We don’t have to dance              


Słowo od autora:
Jeżeli doceniasz moją pracę, zostaw jakiś znak po sobie... Każdy komentarz stanowi bezgotówkową zapłatę motywującą ku dalszej publikacji. Dziękuję.

poniedziałek, 26 czerwca 2017

22

Rozdział XXII

Nieufność to mgła,
co przynosi tylko ciszę.
Jak klatka ze szkła,
nie pozwala nam się słyszeć”.


~

            Uchyliłem niechętnie powieki, obudziwszy wśród smrodu, brudu, goryczy własnego upadku. Petami przepalona pościel, prześcieradło nasączone moją własną spermą. Ujadanie psa. Papierek po czekoladowym cukierku, zużyta strzykawka bez igły. Wszystko ma swój czas, nawet degenerująca zmysły choroba duszy. Nadtrawiona rdzą, wciąż wychyla spojrzenie ponad horyzont, jakkolwiek mogłoby to ukoić jej frasunek.
            Skopałem z siebie truchło kołdry, spuściwszy bose stopy na równie zasyfiały dywan. Pies wykorzystując sytuację, wsparł się przednimi łapami o obnażone udo. Spojrzałem na zwierzę jak na debila, schwyciwszy przednie kończyny, niemal gruchocząc kości, odrzuciłem psie ciało na środek pokoju.
            - Spierdalaj, kundlu! – warknąłem przez zaciśnięte zęby, wstając. Podkulił ogon pod siebie, z przerażenia chowając w szczelinie za podstarzałym segmentem. Do cudowności aromatów wiszących w powietrzu niźli mgła, dojdzie zapach psich szczyn. Mało mnie to obchodzi, tak czy siak nie zamierzam tu zostać. Jeszcze kilka dni, parę nocy i zostawię tę kurwę samą, by zdechła załapawszy byle jakie choróbsko.
            Bez środków do życia, skazany sam na siebie, upodlony. Znów nowy facet rżnie moją schlaną matkę za ścianą, jakże cudownie. Głębia jej uczuć głębokością dorównuje kałuży na asfalcie, upokorzy się dla pieniędzy, kolejnej butelki taniej wódki. Jak teraz mam stąd wyjść, żeby się odlać? Jebać nagość rodzicielki i jej nowego kumpla, czy też podlać uryną kwiatki? Pierdolę to, dość już samego siebie obdarłem z honoru.
            Kołatanie serca w piersi, niźli ofiary gonionej przez drapieżnika. Skręcam w jedną ulic wiedząc czego szukam i co chcę odnaleźć. Zdecydowałem się na ten krok… Będzie mój, a nawet jeżeli będzie się przeciwstawiał, znajdę sposób, by spełnić najskrytsze z marzeń. Jakiś nędzarz nurkował w śmietniku zatopiwszy się w nim do połowy ciała. Nisko trzeba upaść, by szukać resztek jedzenia wśród szczurów, siedliska bakterii, zabójczego dla delikatnego żołądka. Idę dalej, założywszy kaptur czarnej bluzy na głowę. Wolę ukrywać swą tożsamość, nie przyznawać się do niej. Cień opadający na moją twarz daje mi poczucie bezpieczeństwa, choć przecież gdybym chciał, pogruchotałbym kości każdemu potencjalnemu złodziejaszkowi. Raz, że nie miał z czego mnie okraść, dwa, lata poświęcone studiowaniu człowieczej anatomii nadały kunszt moim dłoniom. Wiem jak zabić bezboleśnie, wiem jak to zrobić, by wili się w agonii. Każdy układ, każdą tkankę, każdą słabość, lichość i hipotetyczną chorobę. Wielki umysł w kruchej powłoce ziemskiego życia.
            Dzięki metempsychozie, przyszłe wcielenie będzie doskonalsze, wiem o tym. Tymczasem skupiam się na osiągnięciu małych celów, zrealizowaniu marzeń, wyrwaniu z gówna, w którym tkwię po pas, a nawet wyżej. Dosięgło już linii sutków, nie mogę pozwolić, by zawędrowawszy ku nozdrzom, odebrało oddech.
Kopnąłem przypadkowy kamień, echo turlającego się po chodniku odłamka skały dopadło moich uszu. Ciekawski wzrok powędrował poprzez rysy oddzielające od siebie poszczególne płyty ścieżki; leciał tak płynnie, w zapomnieniu, jakby nie obchodziło go nic, zupełnie nic. Byłem prawie u celu, przy jego domostwie. Wtem wielkie, czarne auto nadjechało niewiadomo skąd, parkując z piskiem opon tuż przed jego drzwiami. Wykorzystując własną przebiegłość skryłem się w bujnej roślinności imitującej wysoki płot oraz rozchyliłem nieco gałęzie, by spomiędzy smagających mą twarz liści, dokładnie widzieć o co chodzi. Nie mogłem przecież się zdemaskować, gdyby to był właśnie on, Bill… Miałby mnie za totalnego wariata i splunął mi w gębę, o ile w ogóle zaszczyciłby mnie spojrzeniem swoich pięknych, kasztanowych oczu.
            Gwałtownie otwarłszy drzwi ze strony pasażera, wypadł z auta jak huragan, zasłaniając usta dłonią, lecz oczy… Błyszczące od łez, z drobnymi zmarszczkami w kącikach zdradzały, że został rozbawiony. Wyglądał zjawiskowo. Grube łańcuchy biżuterii oplatały smukłą szyję, szara bluzka włożona w ciemne, obcisłe spodnie, metal sprzączki paska błysnął w świetle latarni. Czarna, zwiewna ramoneska bez rękawów marszcząca na brzuchu, opływająca sylwetkę, rękawiczki bez palców, za to zdobione paskami jaśniejszej skóry. Oczy podkreślone mocnym, rockowym akcentem, pełne, słodkie, błyszczące pudrowo-różową pomadką wargi, rozpuszczone, miękkie włosy, z białymi dredami prześwitującymi przez granatową czerń. Tatuaż na lewym przedramieniu. Tak się zagapiłem na jego zjawiskowość, iż umknął mi moment, gdy drzwi otworzyły się z drugiej strony, a jego filigranowe ciało zostało przyparte do lakierowanej powierzchni. Silny, wysportowany mężczyzna, koło trzydziestki, przystojny jak młody bóg, albo i lepiej. Wsparł dłoń o karoserię z prawej strony jego głowy, chwycił podbródek między palce, wgryzł w wypielęgnowane usta, wypełniając językiem po same migdałki. Bill owinął jedno ze szczupłych ud wokół jego bioder, przypierając do siebie, by poczuł rozmiar jego podniecenia. Pozwalał bezwstydnie całować się po szyi, przymrużywszy powieki, wzdychał na tyle głośno, bym mógł go słyszeć. Dłoń zakończona francuskim, czarno-białym manicure’m na paznokciach wbiła się w jego kark, odbijając pocałunek, zagłębiając w ustach tego drugiego. 
Źrenice rozszerzyły mi się ze zdziwienia, patrzyłem i nie wierzyłem w to, co widzę. Ale, ale… Ale jak to? Przecież miał, kurwa, czekać na mnie! Mi był zapisany w gwiazdach! MI! Nie jemu, kimkolwiek owy ktoś był! To na mnie miał patrzeć i mnie tak całować! Wściekłość zawrzała w całym moim organizmie, trzęsłem się, nawet tego nie wiedząc. Co najlepsze, nie wiem kiedy moja dłoń wylądowała w spodniach, obejmując nabrzmiałego penisa, gotowego, by wbić się w jego ciało miękko niźli nóż w masło. Zakryłem usta dłonią, by nie zacząć jęczeć jak opętany, spomiędzy przerzedzonych gałęzi doskonale widząc co wyprawiają… Upadł przed nim na kolana, wydobywając erekcję z okowów ubrań i, bezwstydnie, zassał go po samą linię jąder nie spuszczając wzroku z twarzy swojego kochanka.
A ja stałem w tych krzakach, pieprząc sam siebie, własną ręką. Jak nisko trzeba upaść, by w furii napalić się jak młody chłopak w obliczu pierwszego razu i za nic mając, że nie znajduję się we własnym łóżku (własnym, jak własnym), trzepać sobie na środku ulicy, kiedy nóż widelec, ktokolwiek może mnie przyłapać… Zupełnie jak ich.
~
- Wiele spodziewałbym się po tym człowieku, lecz na pewno nie tego, że jest tak agresywny – Skrzywił się malowniczo, mieszając słomką w swoim drinku.
            - W afekcie można popełnić najgorszą ze zbrodni, nie lekceważ tego. – Natalie stwierdziła rzeczowo, unosząc brew i pociągając sążnistego łyka z plastikowego kubka wypełnionego do połowy bursztynowym płynem. Biała otoczka piany osiadła ponad jej górną wargą, szybko otarła ją wierzchem dłoni. Bill tego wieczoru miał chęć na kolorowe, wysokoprocentowe trunki, chciał się po prostu urżnąć, ażeby wyłączyć myślenie i przestać analizować. Mogło być jeszcze gorzej, fakt, jeżeli schleje się na smutno. W innym przypadku nic nie będzie w stanie zepsuć jego znamienitego humoru. Też, być może, doda odwagi ku działaniom… Zrzuci na dalszy tor to, co w nim wrzało wywoławszy niechęć.
            - Powinienem się cieszyć, a jakoś… Mam ochotę wyciągnąć go z tego pierdla. – Skarcił w myślach własny imbecylizm, bo w końcu nie powinien się przejmować, nie? Był dumny ze swoich ran, wbrew pozorom. Chociaż on, Tom, nigdy nie zostawiłby go bez pomocy w podobnej sytuacji… A może jednak? Przecież udowodnił mu, że tak naprawdę, wszystkiego można się po nim spodziewać i nic, ale to nic, nie powinno go dziwić.
            - Pogrzało cię. Masz temperaturę? – przyłożyła dłoń do jego czoła, którą automatycznie strącił, wywołując salwę śmiechu wstrząsającą kobiecym ciałem.
            - Nie, Nat. Po prostu nie można go tak zostawić, przecież to dobry człowiek.
            - I mówisz to mimo tego, że dorobił ci poroże, którego żaden jeleń by się nie powstydził?
            - Sama wiesz, że nie byłem święty, a pierdolnięty i zazdrosny. Poza tym, też go zdradziłem…
            - Co proszę?
            - Ech, kurwa, nieważne. Zadzwoń do Oliwii, opowie ci to lepiej niż ja, nie chcę do tego wracać, było i już. Nic mnie nie usprawiedliwia, najebałem się jak szmata i ot, stało się, nawet nie pamiętam, może jakieś początkowe urywki.
            Uniosła ręce ponad głowę, w geście poddaństwa i nie powiedziała już nic, wlepiając spojrzenie w bok, na jakiegoś przystojnego faceta siedzącego przy stoliku obok. Bill jednak, niewzruszony, kontynuował swój monolog, dalej mącąc napój wypełniający wysoką szklankę.
            - Nic, nic go nie usprawiedliwia… Jadę tam. – Wstał nagle, odrzucił słomkę na drewniany blat, opróżniwszy szkło do cna. Huk rąbniętego z impetem naczynia rozerwał niemal membranę chroniącą słuch. Posiadał odpowiednią wiedzę, Natalie nie wytrzymała nie wyjawiwszy wszystkich szczegółów. Wprawił ją w osłupienie, gdy tak po prostu odszedł, wychodząc z lokalu.
            Zależy mu… Zależy.
            - Miłość jest ślepa… - Wywróciła z oczami, samej unosząc ciało do pionu. Jak gdyby nigdy nic, odważniejsza dzięki wypitemu alkoholowi, podeszła do mężczyzny, który wcześniej przykuł jej wzrok. No cóż, Bill uciekł, to może choć ona ma szansę na przystojnego faceta w swoim łóżku tej nocy, bez żadnych zobowiązań.
            Bladego pojęcia nie posiadał cóż w niego wstąpiło, iż tak nagle, bez żadnych oczekiwań czy też zobowiązań postanowił wybawić go z opresji. Być może przemówiło przez niego ukryte podskórnie dobro, bądź udowodnić chciał, – jemu, sobie – iż jest wartościowy. Mimo kłód, jakie los podłożył pod ich stopami, wciąż chciał zdobyć… Nieważne jak, nieważne gdzie i kiedy, pragnienia zamgliły trzeźwy osąd. Wiedział przecież, że jest idiotą goniąc za czymś, co nigdy nie będzie jego. Działali na siebie toksycznie, tak, jak funkcjonować potrafili z dala od siebie, tęskniąc, nienawidząc, schodząc raz po raz, umiejętności nie nabyli, ażeby tworzyć zdrowy związek, polegający na czymś więcej niż wspaniałym seksie. Zastanowił się przez chwilę, może tylko to go do niego, Toma, ciągnęło? Wielkość przyrodzenia, cudowne rżnięcie, emocje, których nie wzbudził żaden inny?
            Wszystko jedno, zamrożono mu serce w piersi. Jedynie instynkt podpowiadał co należy zrobić.
            Pchnął ciężkie drzwi i schował dłonie w kieszeniach, rozglądając z ciekawością na boki. Pusty hall, żadnej recepcji, czegokolwiek, co też mogłoby wskazać mu właściwą drogę, naprowadzić na trop skazanego. Kątem oka spostrzegł schody, których pionem niespiesznie się wspiął.
            Przytrzymawszy potężnej poręczy, przyłożył dłoń do śródpiersia, chyląc nieco ku ziemi. Serce kołatało jak oszalałe w klatce żeber, nie tyle co z wysiłku, a emocji. Strachu. Lęku, iż obłęd w oczach drugiego upodli jego duszę… Zawsze powstaje, to prawda, ale wolałby uniknąć niepotrzebnych negatywów w swoim, jeszcze dość krótkim, życiu. „Dalej, idź dalej tym korytarzem”, powtórzył w myślach, czując siłę między włóknami mięśnia prostego, a krawieckiego.
            Wiedziony instynktem, pozwolił stopom prowadzić ciało w wyznaczonym kierunku. Miał wrażenie, że zwariował, czuł jego zapach igrający między rozszczepionymi atomami powietrza. Zawsze by go rozpoznał… Toksyczna miłość, wrysowana podskórnie, szerokością czarnego atramentu. Złożą go do trumny z inkaustem ukochanego.
            Wetknął głowę w szparę między rozchylonymi drzwiami, rozejrzawszy wokół z błyskiem w oku. Czuł się jak złodziej, a co najzabawniejsze… Podniecała go cała ta sytuacja, choć tak bardzo psychodeliczna. Czy może był tak mocno odrealniony przez alkohol i szereg innych, pobocznych substancji? Nigdy tu nie był, chory obraz, dla najgorszych złoczyńców. I on… Z dłońmi skrzyżowanymi w wolnej przestrzeni między kolanami, spuszczona głowa. Tak bardzo samotny, skrzywdzony, pozbawiony nadziei…
            Jeden krok, drugi, dziesiąty. Wszczepił dłoń we własne biodro, oparłszy o jeden z prętów prywatnego więzienia.
            - Hej… Spóźniłem się, ale zawsze wrócę - I wtedy uniósł na niego swój wzrok. Wystrzelił jak z procy, schwyciwszy za potylicę obojgiem skrępowanych rąk, aż cała jego fizyczność wklęsła w stalową konstrukcję. Ledwo, bo ledwo, ale dosięgnął jego warg, zatapiając całe uczucie w miękiszu ust.
            Bezgłośne „przepraszam…”, oni zrozumieli bez słów.
            - Zawsze cię odnajdę…
            Wrócił, by zostać w piekle?
~
Pierdolony kundel mimo wszystko, co możecie myśleć, został ze mną. Kochałem go swoją popieprzoną miłością wiedząc, iż jego wnętrze jest głębsze, niż połowy ludzkości. Bardzo go skrzywdziłem, miotając w zapomnieniu codzienności. Ależ cóż mogę zrobić z przeszłością? Nic. Teraz, gdy otrzeźwiałem z piekielności jaką zgotował mi los, mogłem zaopiekować się nim jak należy. Nie ufał mi, ale z każdym dniem coraz mocniej przekonywał się, że jest we mnie wpisany.
Biedne, stare psisko. Niewiele życia już mu zostało, chociaż wynagrodzę mu wszelakie cierpienia, które zadałem.
Odłożyłem skalpel na blat, upadając na kolana, by objąć jego cielsko w siłę swoich ramion. Wsparł się przednimi łapami o mój tors i oblizał szorstkim językiem moją twarz.
- Ja pierdolę, weź się, psie… - Zacząłem się śmiać, mierzwiąc sierść na jego łbie. Cokolwiek by się nie działo, on zostanie, zawsze.
Zupełnie jak Bill… Mój Bill.
Pomyślałem, wiedząc, co degeneruje moje psisko. Smutne spojrzenie w ufne oczy, profil pyska schwycony oburącz, skręcony kark, opadł bezwiednie na umięśnione uda, nie zaczerpnąwszy już powietrza. Wlepiłem przez chwilę spojrzenie w obraz przede mną, chyba czując nawet jakąś nostalgię. Szybko zwróciłem się ku niemu.
- Przepraszam…
I zostawiłem go, pod osłoną nocy zakopawszy pod rozłożystym dębem w moim ogrodzie. Ciekawe, czy kolejne trofeum spocznie koło psiego truchła… Mój Bill… Na mojej farmie trupów.