Rozdział
V
“Miserable
state of mind”.
~
Błysk reflektorów samochodu
nadjeżdżającego z naprzeciwka oślepił go. Wartki strumień krwi płynący żyłami
przeszył wstrząs adrenaliny, a ta wniknęła w czerwone krwinki, torując drogę
przez krwiobieg do każdej komórki w jego ciele. Źrenice rozszerzyły się, nozdrza
drgały nerwowo, a wargi rozchyliły nieco, tak, jakby zamarzł w czasie. Jednak
wciąż żył, wciąż mógł zmienić bieg wydarzeń. Gwałtownie skręcił w bok, z całej
siły napierając stopą na hamulec; okazało się jednak, że jego refleks nie był
wystarczająco szybki by mógł zauważyć, że obrał zły kierunek i zamiast wjechać
w polną drogę, zrobił coś, czego mógł żałować przez resztę życia. Oczywiście, o
ile los pozwoli mu wziąć kolejny, głęboki haust powietrza w płuca. Karmić umysł
świadomością, że wciąż może oddychać mimo tego, że był tak blisko obrócenia się
w proch, z którego powstał.
Do jego uszu dotarł potworny huk. Słyszał
jak szyby rozpadają się pod wpływem uderzenia w drobne cząstki o poszarpanych,
ostrych krawędziach. Czuł jak przedzierają się przez wierzchnią warstwę skóry,
aby dotrzeć głębiej. Aby go zranić. Paradoksalnie, wcale nie czuł bólu. W jego
krwi znajdowało się zbyt wiele adrenaliny, żeby mógł o tym myśleć. Jeszcze nie
teraz. Z paniką w oczach spojrzał na siedzenie pasażera, gdzie znajdowała się
jego droga przyjaciółka. Ta, której obiecał wieczorny wypad do przytulnego pubu
i urżnięcie się w trupa, dopóki któreś z nich nie odzyska samokontroli nad
swoim postępowaniem i nie stwierdzi, że pora zwijać się do domu. Zanim zdążył
zareagować, pomóc, poczuł jak poduszka powietrzna wystrzeliwuje z kierownicy
amortyzując uderzenie, a ból przeszywający go na wskroś nie odbiera możliwości
kojarzenia faktów.
Obrazy zaczęły napływać pod jego powiekami
uwypuklając błędy, które popełnił. Obrazy, które miały pomóc mu zauważyć,
dlaczego to, na czym zależało mu najbardziej rozpłynęło się w powietrzu niczym
bańka mydlana. Wprawdzie miał pojęcie, że postępuje źle oskarżając o wszystko
drugą jednostkę, ale i nie zdawał sobie sprawy z tego, że odejście ukochanej osoby
potrafi tak potwornie boleć. Kiedy na twoich oczach umiera miłość, czujesz jak
serce zamienia się w bezkształtną masę, każdy z jego skrawków przesiąknięty
jest bólem tak dotkliwym, iż najlżejszy dotyk może doprowadzić do infekcji,
która obejmie cały organizm.
Świat rozpłynął się w nicości, jakby
atramentowa czerń była matką jego stworzenia.
~
-
Myślałem, że się nie pojawisz – uśmiechnął się szarmancko, oplatając ramieniem
wąską talię czarnowłosego. Ten zadrżał lekko, odpowiadając nieśmiałym
uniesieniem kącików ust w górę. Czuł się niezręcznie, ale wiedział, że
wystarczy kilka minut, aby jego zdolność do przesadzania została zamieniona w
czystą przyjemność. Bo za każdym razem, w którym pławił się w uczuciu, jakie
dawało mu jego towarzystwo, przestawał analizować rzeczywistość. Pozwalał jej
być taką, jaką miała być. Nie kusił losu, ani nie starał się odkryć co kryją
kolejne karty na jego drodze.
- Prawdę mówiąc sam myślałem, że mi się
nie uda. – zaśmiał się nerwowo, po czym prowadzeni przez Toma, przekroczyli
drewniane drzwi restauracji, urządzonej w rustykalnym stylu.
Tom odsunął przed nim krzesło i pozwolił
usiąść, sam zajmując miejsce naprzeciwko. Kelner pojawił się znienacka, kiedy
niczym uraczeni wpatrywali się w siebie i wyciągnął z kieszeni spodni metalowy
korkociąg. Krótkim nożykiem odciął folię chroniącą szyjkę ciemnozielonej
butelki, podważył korek i pozbył się go, po czym rozlał rubinowy trunek do
pękatych kieliszków wspartych na średniej wielkości nóżce, u podstawy
rozwidlającej się w okrąg. Odstawił wino na środek stolika, odszedł na moment i
wrócił z dwoma kartami menu, które podał każdemu z nich i oznajmił, że
wystarczy, że Tom pstryknie palcami, a przybędzie odebrać zamówienie.
Bill nawet nie chciał myśleć o tym, ile
musiał wydać na ich pierwszy, wspólny wieczór. Pierwszą oficjalną randkę, bo
tej, którą spędzili w łóżku pieprząc się jak
niewyżyte króliki, nie liczył. Wiedział, że namiętność wzbudziła w nim coś
głębszego i bardziej skomplikowanego, jednak nie zawracał sobie tym głowy i
całkowicie poddał magii chwili.
~
- Skusisz się na krótki spacer przed tym,
jak odprowadzę cię do domu? – zapytał Tom, wycierając kąciki ust czerwoną
serwetką. Czuł się spokojny i radosny, choć do pełni szczęścia brakowało
mu smaku jego skóry, który dopełni zawarty pakt niczym lampka stuletniego wina
przy posiłku; nada mu charakteru, sprawi, że każdy kolejny kęs stanie się
wyraźniejszy.
- Nie będę oponował… - odparł Bill,
starając się nie brzmieć zbyt nadgorliwie. Spacer oznaczał przecież więcej
czasu spędzonego z Tomem.
- Nawet jeżeli, to znalazłbym sposób, aby
cię przekonać… - w odpowiedzi puścił mu oczko, po czym pstryknął palcami w
kierunku kelnera, by uregulować rachunek i wręczyć mu suty napiwek za dobrą
obsługę.
Wstali ze swoich miejsc, zasuwając za sobą
krzesła. Tom podszedł do wieszaka stojącego w kącie pomieszczenia i ściągnął
marynarkę z jednego z haków, trzymając ją za kołnierz przerzucił przez ramię.
Uśmiechnął się w kierunku Billa i obaj, ramię w ramię, opuścili budynek. Noc
była dość ciepła, ale skóra drobnego mężczyzny pokryła się kocem dreszczy po
drastycznej zmianie temperatury między zamkniętą przestrzenią, a tą, której
nikt nie odgrodził od świata czterema murowanymi ścianami. Zaczął
żałować, że zapomniał wziąć ze sobą kurtki, która właśnie teraz
zapewniłaby mu potrzebny komfort termiczny.
Ich stopy zstąpiły z betonowych płyt
chodnika na żwirowaną alejkę prowadzącą dookoła średniej wielkości zbiornika
wodnego. Wdychali w płuca powietrze przesiąknięte wonią świeżo skoszonej trawy,
która kontrastowała z mdławym, słodkim aromatem siana. Jeden z pierwszych
paradoksów, które pojawiły się w ich życiu, a przecież miało być ich tak wiele…
Miały doprowadzić do obłędu i zrzucić w bezdenną otchłań, która zrani ich dusze
i wskaże drogę ku upadkowi. Bill oparł dłonie na ramionach uprzednio krzyżując
je przed klatką piersiową, a smukłe palce potarły skórę na nich, pragnąc wyzbyć
się dyskomfortu, jakim był chłód.
Jego zachowanie, oczywiście, nie umknęło
uwadze Toma.
Delikatny uśmiech zakwitł na jego twarzy.
Poczuł jak wzbiera w nim potrzeba zaopiekowania się tym człowiekiem. Chciał
jego szczęścia, pragnął dla niego wszystkiego, co najlepsze. Działając w
konspiracji, zsunął marynarkę z ramienia, po czym okrył nią drobne ciało
towarzysza. Tym gestem sprawił, że ciemny materiał odgrodził jego fizyczność od
chłodu wbijającego się w skórę Billa niczym drobiny tłuczonego szkła. Nie
chciał ofiarować mu możliwości sprzeciwienia się jego decyzji, dlatego gdy
zauważył parę okrągłych, bursztynowych oczu wpatrzonych w niego jak w muzealny
eksponat, zaśmiał się cicho pod nosem.
- Nawet nie próbuj nic mówić, Bill.
- Ale… A-ale… Tak nie może być, że
będziesz marzł, kiedy mi będzie ciepło – bąknął pod nosem.
- Jak widzisz i tak nie miałem jej na
sobie. Poza tym twoja obecność rozgrzewa mnie na tyle, że wcale jej nie
potrzebuję.
- Skoro jesteś zgrzany, tym bardziej
możesz się zaziębić – zaoponował. Uniósł brew w górę, zatrzymując się. Zdążyli
przemierzyć spory kawał drogi, wszak czas spędzany wspólnie uciekał tak prędko,
jak ziarenka piasku przeciskające się przez zwężenie klepsydry.
Kroki Toma zatrzymały się tuż za postacią
kroczącą przed nim i wlepił w nią rozbawiony wzrok. Otaczała ich jedynie
ciemność, szum wiatru w koronach drzew. Ciche nawoływanie ptaków ukrytych
między zielonymi liśćmi i odgłos alarmu antywłamaniowego dochodzącego z oddali.
Chwycił pewnie jego podbródek między palce i uniósł w górę, aby na niego
spojrzał. Później objął dłonią jego policzek, napierając kciukiem na dolną,
pełniejszą wargę. Obrysował jej kontur, oddychając przyjemnością, jaką
niewątpliwie była możliwość by znów go dotknąć. Pocałować…
- Zdaje się, że ktoś tu się o mnie martwi…
- wymruczał, sprawiając, że atmosfera wokół nich zgęstniała niczym krzepnąca
krew, a mrok rozjaśniły miliardy iskrzących drobinek, które chybotały się w
szalonych podrygach wiatru niczym świetliki i czekały na odpowiedni moment, aby
wybuchnąć niczym supernowa.
Bill przełknął głośno ślinę, przez co
jabłko Adama na jego szyi uniosło się o kilka centymetrów wzwyż, po czym
wróciło na swoje miejsce wraz z płynem osiadającym na dnie żołądka. Miał
wrażenie, że grzywka przykleiła się mu do czoła, a całą resztę ciała objęła
gorączka; paliły go policzki, drżały dłonie, a nogi zmiękły w kolanach. Tak
bardzo chciał go pocałować, wpić się w pełne wargi; całować zaborczo, do utraty
tchu, do utraty resztek moralności, jakie w sobie miał… Jednak nie wykonał
żadnego ruchu. Zamarł w miejscu, a cały świat wokół przestał istnieć. Pragnął
go tak, jak nie pragnął niczego w życiu. Pożądanie było niczym tatuaż wrysowany
w jego skórę; nie mógł go ukryć, ani pozbyć się bez utraty zdrowia i pieniędzy.
Był głodny jego ciała. I tylko on, Tom, mógł zaspokoić jego głód.
Był tylko on. Tom. Jego Tom. Jego
wybawienie, obiekt adoracji. Był tylko on. Ten, który wziął jego ciało podczas
alkoholowego uniesienia. Był tylko on, był tylko on…
Wyładowanie elektryczne przeszło wzdłuż
jego kręgosłupa, kiedy poczuł jak znika nacisk na jego dolnej wardze, który
zaraz po tym zostaje zastąpiony naporem czegoś o znacznie lżejszej teksturze.
Rozkosznie miękkie, lekko wilgotne usta objęły jego dolną wargę; poczuł
delikatne przygryzienie, które zmusiło odrętwiałą prawą dłoń do uniesienia się,
by finalnie spocząć na karku Toma. Lewą ułożył pośrodku jego torsu, gdzie pod
mostkiem serce wybijało swój szaleńczy rytm. Zacisnął w palcach biały materiał
jego eleganckiej koszuli, czując, jak jego chwyt zrobił się tak silny, że aż
pobielały mu kostki na dłoniach. Wbił paznokcie we wrażliwą skórę na karku
towarzysza i przechylił głowę w bok, aby pogłębić pieszczotę ust. Wpił się w
rozkoszną otchłań lubieżnie; całował tak, jakby miało nie być jutra, a
wszystko, co mieli, mieli do wykorzystania właśnie w tej chwili. Język wsunął
się bez wahania między wargi starszego mężczyzny, koniuszkiem zahaczając o
zęby, po chwili splatając się ze swoim odpowiednikiem niczym para węży
pogrążona w erotycznym tańcu. Poczuł, jak każdy milimetr mięśni spina się pod
wpływem pieszczoty, a krew odpływa z mózgu w dolne rejony jego ciała.
Tom czuł się zniewolony słodkim posmakiem
jego śliny. Jego ciałem, które w umięśnionych ramionach zdawało się
spetryfikowane. Zduszonymi westchnieniami, które wypełniały jego usta w trakcie
pocałunków… Nie mogąc się powstrzymać, wsunął dłoń pod materiał koszulki
czarnowłosego młodzieńca, na nowo pozwalając palcom lubować się aksamitem,
jakim wydawała się jego skóra pod ich opuszkami.
Stali tak, jakby w przeciągu sekund ich
świat zawęził się do tych kilku milimetrów, które ich dzieliły. Gdy w końcu
oderwali się od siebie, ich oczy błyszczały ze szczęścia, a myśli biegły w
jednym, niezaprzeczalnym kierunku.
- Chodźmy do mnie – rzucił głucho Bill, a
Tom nie zamierzał się przeciwstawiać.
~
Plamy na jego fartuchu przypominały pole
pełne poległych żołnierzy. Krew czerwieniła się na jego nieskazitelnej bieli
niczym płatki róż rozrzucone po alabastrowym prześcieradle. Ślady zbrodni, jaką
było ratowanie ludzkiego życia niezależnie od poniesionych kosztów.
Był zmęczony do granic możliwości, kiedy
przekraczał próg dyżurki pielęgniarek, aby opaść na jeden z foteli niczym
szmaciana lalka i otrzeć pot z czoła wierzchem dłoni. Wprawdzie widział już
wiele i przysiągł sobie, że ludzka tragedia nie będzie w stanie wywołać w nim
emocji, ale jednak był tu. W swojej głowie, błądząc między korytarzami myśli,
wysnuwając wnioski i zastanawiając się nad tym, jak kruche jest życie, skoro
coś takiego jak prędkość, siła i czas mogą tak dotkliwie pogruchotać człowieczą
fizyczność.
Zamrugał kilkakrotnie powiekami, zmuszając
się, by przestać analizować. Musiał, jeżeli nie chciał zwariować i dołączyć do
grona pacjentów leczących się z chorób umysłowych. Ba, ci, którzy nie
wykazywali dostatecznej odporności psychicznej, wariowali. Popadali w obłęd.
Obsesję, która zniewalała ich ciała jak trujący bluszcz pnący się wokół
zdrewniałego pnia drzewa. Zmusił się by wstać, po czym zaparzył sobie kawy
gorzkiej jak żółć i modlił w duchu, aby jego zmęczenie nie skończyło się
drzemką podczas całonocnego dyżuru.
Nie przyszło mu zbyt długo cieszyć się
wolnością. Obserwując jak śmietanka tworzy finezyjne wzory w kofeinowym napoju
zmieniając jego barwę z czarnego na beżowy, usłyszał nieznośne pikanie pagera
ukrytego w kieszeni. Kolejna sprawa. Kolejny pacjent, który nie może czekać.
Żyjąca istota, dla której jest ostatnią nadzieją.
Przeklinając w duchu, że nie może napić
się kawy w spokoju, wypadł z pomieszczenia, natykając się na jednego ze swoich
kolegów po fachu. Starszy, siwiejący mężczyzna z okularami na nosie i cerą
pełną głębokich zmarszczek, spojrzał na niego tak, jakby był duchem. Był blady
jak kreda.
- Ciebie też wezwali? – zapytał głupio,
przełykając głośno ślinę.
Jonathan Strike. Człowiek pełen
empatii i dobra, które kazało ratować ludzkie życie nawet wtedy, kiedy mógł nie
wynieść z tej sytuacji żadnej materialnej korzyści. Był jedyną osobą, z którą
Tom potrafił porozmawiać, wyjawić swoje sekrety z pewnością, że pójdą do grobu
wraz z nim. Ufał mu. I nie miałby żadnych obiekcji, gdyby to od niego zależało
jego życie.
- Mój pager zaczął jęczeć, więc chyba… To
kolejny wypadek. Powariowali dzisiaj na tych drogach, czy co? – warknął.
Chwytając kostkę nosa między kciuk i palec wskazujący, pokręcił głową z
niedowierzaniem. – Wiesz coś na ten temat, John? Kim są ci ludzie?
Tak, jak nigdy go to nie interesowało, tak
teraz wydawało się, że bez potrzebnych informacji nie będzie w stanie wykonać swojej
pracy tak, jak należy.
- Myślę, że to nie jest odpowiednia pora,
żeby o tym mówić… Powinieneś odpocząć Tom, dużo pracujesz, zajmę się tym
własnoręcznie wraz z pozostałymi – odparł niemrawo, definitywnie coś ukrywając.
Na czole Toma pojawiła się cienka linia,
która wyrażała jego konsternację i świadomość, że pewne fakty są poza jego
zasięgiem. Czy naprawdę się przepracowywał? Czy powinien poprosić przełożonych
o urlop?
- Może masz rację… Jestem cholernie zmęczony,
ale mam dyżur i nie mogę go przerwać. Wiesz, że Morgan nie zostawi na mnie
suchej nitki, nie lubi mnie – przyznał, nie chcąc odbierać koledze ciekawego
przypadku. Był jednak zmartwiony, co nie uszło niezauważone, bo usłyszał to, co
właśnie potrzebował usłyszeć.
- Jedź do domu, rano wstawię się za tobą u
naszej drogiej dyrektor Morgan. Poradzę sobie, a teraz wybaczysz. Czas mnie
nagli, a nie sądzę, aby ci ludzie byli zdolni pokonać prawa śmierci i jej
uniknąć.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, podążając
wzrokiem za przyjacielem, który kilka minut później zniknął za rogiem korytarza.
Myśl o Billu napłynęła do niego znikąd.
Poczuł jak jego gardło zawiązuje się w ciasny supeł, bo nie mógł powstrzymać
wrażenia, że ma coś wspólnego z tą sytuacją. Trudno, dowie się jutro. Dość
myśli na dziś. Dość ciągłej przejażdżki kolejką górską, nakręcania się
wydarzeniami, które mogły, ale wcale nie musiały mieć miejsca.
Jednak, jakby nie patrzeć, Jonathan nigdy
niczego przed nim nie ukrywał. Co mogło być tak złe, skoro nie chciał
powiedzieć wprost? Czy to coś, przez co mógł wpaść w paranoję? Zagryzł wargę
będąc na tyle zdeterminowany, że choćby paliły się mosty, a góry sypały,
odkryje co jest tak ciekawe, że pozostaje poza jego zasięgiem.