piątek, 24 czerwca 2016

16

Rozdział XVI


“Every day, step by step, we dare to love again,
And if we lose our grip, meet you at the end”.

~

Uniósł jego nadgarstki ponad głowę, więżąc je w uścisku swoich dłoni jak w pułapce. Zniewolił go, odebrał wolność wyboru, podporządkował sobie. A on, Bill, z lubością ulegał jego władczemu stylowi, chciał tego… Tutaj, teraz, opętany splotem jego miłości był w stanie zapomnieć o wszystkim. Liczył się tylko ogień, te iskry, które wybuchały w jego oczach, tworząc na niebie konstelacje różnokolorowych figur geometrycznych. Złapawszy między zęby kolczyk w wardze Toma, pociągnął go w swoją stronę, dopóki starszy na powrót nie złączył ich ust w pocałunku. Otarł się zmysłowo o jego ciało, prężąc jak kot.

            - Przestań… się… ze mną… drażnić… - wysapał Bill. Wyswobodził ręce spod krępującego je uścisku, po czym uklęknął przed nim. Tom oparł się plecami o ścianę, jednocześnie obracając ich położenie o trzysta sześćdziesiąt stopni. Teraz on był poddanym, a Bill był tym, który kontrolował sytuację. Jednak podobało mu się to… To, jak mógł patrzeć na niego z góry, podziwiać i obejmować wzrokiem każdy skrawek jego – wciąż ubranego, ale nie na długo – ciała.

            Helikopter nieustannie krążył ponad ich głowami, śmigła hałaśliwie przecinały powietrze, aby nie opaść z hukiem na ziemię, dzięki prozaicznym prawom grawitacji. Adrenalina krążyła w ich żyłach jak obezwładniający narkotyk, potęgowała doznania, siała zamęt w ich umysłach. Im bardziej czuli, że ktoś może ich przyłapać, tym mocniej pragnęli to zrobić. Oddać się pierwotnym instynktom bez reszty, pieprzyć jak zwierzęta, koniuszkiem języka spijać ślinę spływającą z kącika ust na brodę. Szarpnął za sprzączkę jego paska i obluzował jej nacisk, rozpiąwszy guzik u spodni sprawił, że ich licha konstrukcja opadła do kostek, odsłaniając silne, muskularne nogi i czarny materiał bokserek ciasno opinających uda. Uśmiechnął się do siebie chytrze, przylegając wargami do wyraźnej wypukłości w bieliźnie; nie uwalniając jego bioder od zbędnego balastu, obdarowywał męskość kochanka wygłodniałymi, wilgotnymi muśnięciami, delikatnie chwytał zębami. Wsunął dłonie pod jego koszulkę drapiąc krótkimi paznokciami podbrzusze i twardy, umięśniony brzuch, osiadły dopiero na piersiach, w które się wbiły. Mocne przeciągnięcie palców po miękkiej skórze pozostawiło na niej nabiegłe krwią, czerwone pręgi, dowód jego obecności.

Tom przymknął powieki i odchylił głowę w tył, oblizując prężnie spierzchniętą powierzchnię warg. Wydał z siebie chrapliwy pomruk, wplatając palce między rozwichrzone włosy Billa. Masował opuszkami palców naskórek między puklami na jego głowie, pociągał lekko skręcone kosmyki, aż w końcu odciągnął ją w tył, żeby spojrzeć prosto w dwa roziskrzone, czekoladowe punkty – jego oczy. Tęczówki poczerniałe z podniecenia… To podobało mu się coraz bardziej. Czy można być bardziej podnieconym…? Bardziej… spragnionym? Czy można odczuwać szczęście silniejsze niż to, które płynie w ciele jak czysta, nie zakłócona niczym energia? Odniósł wrażenie, że jest lawą przepływającą przez wulkaniczne żyły, pragnącą wydostać się na powierzchnię, żeby spalić zielone źdźbła traw, wypalić je całkowicie, pozostawiając jedynie zwęglone zgliszcza. To już nie był on… On był drapieżnikiem, który pochwycił swą ofiarę w kleszcze ostrych jak brzytwa zębisk i nie miał zamiaru puszczać, choćby od tego zależało jego życie. Jego reputacja. Jego imię. Miał wszystko gdzieś!

Liczyła się tylko ta chwila… Tylko ona… Tylko ten moment, to, co ofiarował im los.

- Weź go do ust. – A Bill, potulnie, wsunął kciuki za gumkę jego bokserek i powoli, nie spiesząc się, zsunął je do połowy ud. To, co stanie się z nimi później nie było ważne, teraz… Teraz chciał go smakować, czuć na języku każdą, wybrzuszającą się żyłkę. To, jak pod wpływem jego pieszczot twardnieje i rośnie, zdradzając, że wszystko, co robi, działa na niego równie mocno, jak w jego, wyobraźni. W końcu największa rozkosz mężczyzny to ta, w której wie, że jego dłonie dają przyjemność; wielką i nieokiełznaną, która jak rozszalałe fale zatapiające potężne statki podczas sztormu, doprowadza do wybuchu.

Ujął podstawę męskości Toma w dłoń; wciąż wpatrzony w twarz kochanka, zanurzył sam czubek jego penisa we wnętrzu swoich warg. Okrążył językiem jego główkę, obrysował kształt odcinający ją od trzonu, po czym odciągnął od ust niemal przypierając do podbrzusza. Przesunął wilgotną miękkością od podstawy, aż do ujścia cewki moczowej, którą podrażnił srebrzącą się pośrodku języka kuleczką, która go ozdabiała. Tom zawył z rozkoszy, niespokojnie wybijając biodra w przód, przez co jego członek na powrót wbił się w usta Billa; ten zacisnął mocno powieki, jednak nie protestował. Czuł, że zaczynają targać nim torsje, ale wytrzymał. Wytrzymał dla niego, starając się przełknąć ślinę, żeby spotęgować poczucie ciasnoty. Spojrzał w górę załzawionymi oczami, na jego szyję, odznaczające się jabłko Adama, wyraźny, pokryty kilkudniowym zarostem podbródek… Rozchylone usta… I czuł, że jego bielizna zwęziła się nagle o kilka kolejnych centymetrów, żar własnej fizyczności niemal rozerwał je na strzępy. Potrzebował, żeby…

Światła zbliżyły się do nich, znajdowały się ledwie o kilka centymetrów dalej od ich rozgrzanych, opanowanych przez szaleństwo, ciał. Tom chwycił go pod pachy i pociągnął w górę, przypierając do ściany tuż obok jakichś drzwi, teraz zupełnie nieistotnych i zbędnych. Chciał, aby zapadli się pod ziemię, a policja – czegokolwiek, czy kogokolwiek by nie szukała – dała im święty spokój.

Tom rozdygotanymi rękoma zadarł jego koszulkę pod same pachy, schylił głowę i zassał się wokół jego sutka ozdobionego metalowym kolczykiem. Chwytał między palce każdy skrawek jego skóry jaki zdołał schwycić; był głodny jak wilk polujący na owcę. Chciał go pożreć, zostawić tylko kości, wyssać z nich szpik, przesiąknąć nim bez reszty i nie pozwolić, aby ktokolwiek inny go dostał… Ten człowiek doprowadzał go do szaleństwa, sprawiał, że włosy stawały na baczność, hipnotyzował, zniewalał, uwodził go. Bill wsunął dłoń między uda Toma, przesunął palcami po delikatnej skórze jąder, a następnie objął nimi najintymniejszą część jego ciała; pieścił jego męskość posuwistym ruchem, czując jak pulsuje, jaka jest gorąca. Czuł jak jego napletek wilgotnieje przez pojedyncze krople preejakulatu.

Wszczepił palce w skórę na jego karku i przyciągnął jego głowę bliżej swojej twarzy. Otarł się wargami o gorący policzek Toma, okręcając nogę wokół jego pasa, żeby przyprzeć go do siebie mocniej.

- Chcę cię bliżej, mocniej, we mnie, głęboko, teraz, zerżnij mnie Tom! – mówił prędko niemal krzycząc, jak w gorączce. Jego głos był niewyraźny, schrypnięty, drżący, pełen emocji. – Jestem twój, tylko twój, weź mnie…

Poczuł, jak silne szarpnięcie obraca go twarzą do ściany, a mocne pociągnięcie odsłania jego pośladki i uda – poczuł między nimi obce dłonie, biegnące po miękkiej skórze coraz wyżej i wyżej. Wspinały się po nich jak po drewnianych szczeblach drabiny, brały co chciały, a on mógł jedynie pasywnie pojękiwać i wzdychać. Cicho, ulegle, zaraz to głośno, nawet wrzeszczeć. Wypiął je w tył, przylegając ich miękkością do miednicy Toma. Jego męskość idealnie wpasowała się w cienką linię między pośladkami, a on krzyknął. Poczuł chłód na jednym z ud, a zaraz ta sama dłoń, która je opuściła, zatkała mu usta, żeby nie zdradził nikomu ich położenia, żeby już przestał krzyczeć i zachowywać się nieodpowiedzialnie. Tak, jakby nigdy nie uprawiał seksu i zapomniał, że wraz ze zwiększającą się temperaturą ciała, zmniejsza się racjonalizm w głowie. Zdrowy pogląd na świat zanika, a wszystko to, co dotąd wydawało się niemożliwe, staje się możliwe. Nawet, jeżeli mowa o staniu na palcach, żeby opuszkami dotknąć gwiazd. Ze złością wgryzł się w wewnętrzną część zakrywającej jego usta dłoni, jednak Tom zdawał się to ignorować, jak gdyby wcale nie czuł bólu. Jakby nie był duszą w okowach mięśni i skóry, a tytanowym potworem, którego konstrukcji nie chwyta rdza, który nie topnieje pod wpływem niebotycznie wysokiego gorąca.

- Zamknij się – warknął mu prosto do ucha, lubieżnie oblizując jego chrząstkę. Zagryzł jego płatek.

Zwilżył opuszki palców własną śliną, po czym, między jego pośladkami, odnalazł ciasne, skurczone wejście w jego ciało. Jego twarda męskość wbijała się w jeden z jego pośladków; napęczniała, gotowa, aby spenetrować jego ciało. Wypełnić go szczelnie sobą i zabrać w podróż, w której to oni sterowali statkiem sunąc po oceanach rozkoszy. Jak on go chciał, tak bardzo… Tak szalenie… Ale jeszcze moment, chwilka, wytrzyma przecież…

Wiedział, że jest na granicy, a wycie syren jedynie wzmagało pośpiech. Ich krew była gęsta ze stresu, buzowała w nich adrenalina, endorfiny docierały do mózgów i siały w nich spustoszenie. Tak, jakby rozległa, elektryczna sieć neuronów przestała istnieć, jakby stały się dziurawe jak sito przesiewające złoto z ziemi. Ale, co ich obchodziło zdrowie psychiczne, kiedy wszystko było tak intensywne, tak silne, tak prawdziwe i mocne…? Wdzierało się w nich i nie dawało spokoju, nie mogło odejść niezaspokojone.

Masował okrąg mięśni strzegących jego wnętrza samymi opuszkami palców, wpierw delikatnie i wręcz ze strachem; z każdą chwilą był bardziej pewny siebie, napierał na kurczące i rozkurczające się włókna coraz mocniej, przedarłszy się przez ich straże, wdarł w jego środek. Czuł jak zadrżał w jego ramionach, on sam już nie wiedział kim jest i jak się nazywa. Wgryzł się w skórę na karku młodszego mężczyzny, a powstałą bliznę załagodził ciepłem i wilgocią języka. Rozchylał palce na boki i wnikał głębiej, rozpracowywał go i przygotowywał na siebie, ocierał się o miękkie ścianki, wchodził i wychodził, dopóki dłonie Billa nie schwyciły jego pośladków i nie docisnęły do siebie. Takiej siły się po nim nie spodziewał, a kolejna lawina dreszczy przetoczyła się przez pion kręgosłupa.

Wykorzystując wolność swoich ust, Bill sapnął;

- Pieprz mnie… - Tom nie oponował, nie zawahał się nawet na chwilę. Splunął na swoją dłoń i rozprowadził ślinę wzdłuż całej długości swojego penisa, po czym główką odnalazł jego wejście. Powoli wniknął w niego, do oporu, po samą linię jąder. Zatrzymał się na chwilę, pozwalając uległemu ciału przywyknąć do uczucia wypełnienia, bycia czyimś. Czuł, że spiął się i mimo tego, że przygotował go na siebie, wciąż czuł ból. Zaczął obcałowywać jego ramiona, barki i łopatki, jednocześnie wprawiając własne biodra w ruch. Wilgotne odgłosy ich namiętności, westchnienia Toma i coraz głośniejsze jęki Billa wypełniły przestrzeń wokół nich, nie byli nawet zdolni zauważyć, że światła niemal muskają ich po stopach. Byli zbyt zajęci sobą, zbyt prędko pragnęli dobiec na szczyt, który przecież czekał na nich od dawna i poczekałby jeszcze, gdyby tylko nie byli tak napaleni, tak złaknieni siebie, tak zwariowani i zdesperowani.

- Głębiej… - westchnął, wychodząc naprzeciw ruchom jego bioder. Tom oparł dłonie na jego biodrach, wbijając się w niego coraz mocniej i głębiej, coraz szybciej, aż bolały go płuca, nie mógł zaczerpnąć oddechu.

- Jesteś tak ciasny… - wycharczał, oplatając jego szyję palcami, którą zaś docisnął do swojego silnego ramienia. Skubnął jego usta swoimi, nie zwężając nacisku dłoni, wolnym ramieniem objął go wokół pasa. To był silny uścisk, zaborczy, pokazujący do kogo należy i, że będzie w stanie zabić każdego, kto tknie go choćby czubkiem malutkiego, niewinnego, ptasiego piórka. Niemal wbił go w ścianę w porywie swojej stanowczości, a głuchy plask bioder obijających się o pośladki podrażnił ich słuch. – Teraz, mały… Dojdź, teraz, dla mnie… - szeptał mu na ucho, zawzięcie bawiąc się jednym z wielu kolczyków, którym je ozdobił. – Tak wilgotny, tak… Gorący… Oddaj mi siebie ostatecznie… - I Bill nie wytrzymał. Zniknął świat jaki znał, zniknął zgiełk i strach, że ktoś mógł ich zobaczyć. Były tylko fajerwerki, był ogień, byli oni – spalający się, płonący, odrywający stopami od ziemi, aby szybować wśród niebios jak nieskrępowane niczym istoty… Po chwili poczuł jak jego wnętrze zalewa ciepły, lepki ejakulat, jak ostatnie pchnięcia i skurcze zdobywają jego ciało, jak cienka stróżka spermy wypływa z jego ciała, spływając na udo.

Nie myśląc wiele, odwrócił się przodem i – bezczelnie – zebrał dowód uniesienia swojego kochanka palcem; ten zaś wsunął do ust, oblizał i połknął, bezczelnie wpatrując się w jego twarz.

~

Na wschodzie niebo zaczęło zabarwiać się w żywy róż przecinany wąskimi paskami fioletu wpadającego w żółć i pomarańcz, który zaś wiązał się z błękitem pierzchającej przed dniem, nocy. Ich nagie plecy spoczywały na twardej powierzchni dachu; ciała noszące na sobie ostatnie dowody niedawno przeżytej ekstazy oddychały spokojnie i miarowo, tak, jakby nic się nie stało. Jakby przed chwilą nie oddali się sobie jak dwójka wariatów, gdzie szaleństwo gra pierwsze skrzypce i potęguje miłość w sercach.

Nie wiedział ile czasu minęło, jak to się stało, dlaczego…? Dlaczego jego serce biło tak mocno, jak gdyby chciało wyrwać się z piersi i ulecieć do tego tłukącego się w klatce piersiowej tuż obok…? Chciał zjednoczyć się z nim w całość, tak, żeby już nigdy nie byli osobnymi figurami w grze o marzenia, a jedną całą. Przyłapał się na tym, że przestaje myśleć w kategorii: „ja”, „on”, a oba te słowa zastępuje prozaicznym „my”. Zganił się za to w myślach. Chyba postradał zmysły…?

Obrócił się na bok, podpierając głowę na ręce zgiętej w łokciu. Wpatrzył się w spokojną twarz Toma, który założył za głowę zgięte ramiona. Miał przymknięte powieki, jednak gdy wyczuł parę oczu wpatrującą się w niego, otworzył je nagle i zamrugał.

- Co…? – zapytał śpiąco.

- Nic… Chyba powinniśmy wracać – wzruszył ramionami, po czym wyszczerzywszy zęby w uśmiechu, na powrót opadł na plecy. – Wow, to było szalone.

- I na pewno nie ostatnie Bill, nie ostatnie…

~

Płuca bolały mnie od wysiłku, ale nie przestawałem biec. Ubranie szeleściło smagane wiatrem, oblepiało moje ciało w najdrobniejszym milimetrze, tworząc coś na wzór sztucznej, materiałowej skóry. Przeskoczyłem zgrabnie przez murek, opadłszy stopami na miękki, wypielęgnowany trawnik, rzuciłem się do ucieczki przez ciemność, która stała się moim azylem. Dobrze, coraz dalej od blasku ulicznych latarni.

Zwolniłem bieg, idąc szybkim marszem. Rzęziło mi w płucach, charczałem i ledwo łapałem oddech. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie ostatniego razu, kiedy przebiegłem sprintem tyle kilometrów, z duszą na ramieniu i stresem wgryzającym się w mój mózg, jak wypustki kół zębatych wpasowujące się do swoich odpowiedników w mechanizmie zegara. Wsparłem się ramieniem o twardą, kostropatą korę drzewa, osuszając dłonią czoło zroszone kroplami potu. W świetle księżyca lśniły jak perły. Zaśmiałem się.

To wszystko nie mogło być tak banalnie proste… Bo gdy było zbyt proste, okazywało się, że robiłem coś nie tak i niestety, skazywałem całe przedsięwzięcie na klęskę. Nie mogłem pozwolić, aby mój chytry plan ujrzał światło dzienne – jeszcze nie teraz, teraz był czas jedynie na drobne, nieszkodliwe wskazówki. Wsunąłem dłoń w kieszeń spodni, odnajdując pod opuszkami palców szorstki, zmięty zwitek papieru, którym owinięty był cenny przedmiot.

Udało się… Zdobyłem to; dla niego.

Carmen czekała na mnie na werandzie tuż przed domem, siedząc z nogą założoną na nogę na jednym z bujanych, drewnianych foteli obłożonych miękką, owczą skórą. Jej opalone ciało kontrastowało z rozkloszowaną, białą sukienką na ramiączkach, a wydatne piersi odznaczały się wyraźnie znad płaskiego, wyrzeźbionego brzucha. W takich chwilach zastanawiałem się, czy nie zmienić obiektu swoich zainteresowań i nie zacząć knuć jak zdobyć swoją siostrę… Ale nie, on był ważniejszy. Był gloryfikacją najgłębiej skrywanych pragnień.

Nikt nie był taki, jak on. Prowokujący, zmysłowy, tajemniczy. Pełen zwierzęcego magnetyzmu, erotyzmu… A poza tym był chłopcem. Mężczyzną. Komuś takiemu, jak mi – czoła może stawić jedynie drugi mężczyzna, ktoś silny i wyuzdany, a jednocześnie na tyle kobiecy, aby nie psuć mojego dobrego wizerunku.

- Cześć, Tess – rzuciłem od niechcenia, wolno wdrapując się po niewysokich schodach na ganek. Odciągnąłem moskitierę odgradzającą drzwi apartamentu od świata pełnego insektów i wtedy zatrzymałem się w bezruchu. Carmen celowała do mnie z czarnej beretty kalibru dziewięciu milimetrów. Zdziwiłem się. Unosząc wysoko brwi, niedbale oparłem się o elewację domostwa, splatając ramiona przed klatką piersiową. Skupiłem wzrok na smukłej sylwetce broni; idealnie wygrawerowanych bokach, metalowej obręczy lufy, na wystającym spod palca srebrnym języku spustowym.  – Dobra, Carmen, ukradłaś mi pistolet i co teraz? Chcesz mnie zastrzelić? A magazynek chociaż naładowałaś, haha? – Mój śmiech był chłodny, zimny jak góry lodowe wypiętrzające się z morza Baffina. Muszę przyznać, że to, co zrobiła Carmen, odebrałem jako niezły żart.  - Proszę bardzo, celuj, powodzenia, tylko nie połam sobie tipsów i nie zapomnij, że nawet tak mała broń ma niezły odrzut. To chyba za dużo jak na twoje wątłe, kobiece ramionka, ha? Wyluzuj! Zapomniałem, że nie lubisz tego przezwiska, a teraz schowaj tą spluwę, bo zrobisz sobie krzywdę.

Nie odzywała się, mierząc mnie wzrokiem, po czym jak gdyby nigdy nic, uniosła sukienkę i schowała broń do kabury, którą nosiła przypiętą do paska od pończoch. Ta kobieta nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.

- Następnym razem lepiej, jakbyś pomyślał dwa razy. – fuknęła obrażona.

- Zawsze możesz wrócić do Hiszpanii… Bez nogi, albo dwóch – zachichotałem złowieszczo, po czym otworzyłem drzwi i gestem zaprosiłem ją do środka. – Byłabyś na tyle miła? Plany się zmieniły, mamy trochę do omówienia.

Wahała się przez chwilę, ale nie zaprotestowała. Z właściwą dla siebie godnością wstała, otrzepała sukienkę z niewidzialnego – i pewnie wyimaginowanego – kurzu, po czym nie czekając na zaproszenie, wepchnęła się przede mnie i zniknęła w mroku, dopóki pstryknięcie włącznika nie przerwało niezręcznej ciszy, a jasny hall nie oblał strumieniem halogenowego światła. Dumny z siebie zamknąłem dom na wszystkie cztery zamki mechaniczne i dwa łańcuchowe.

Nalałem sobie szkockiej, nie myśląc o tym, czy może też by się napiła. Rozsiadłem się na kanapie jak pan i władca, włączyłem telewizor, żeby nikt nas nie podsłuchał, po czym wstałem i ruszyłem do gabinetu. Snuła się za mną jak cień.

Ostrożności nigdy nie za wiele, nie?


piątek, 17 czerwca 2016

15

Rozdział XV   




„Można przetrwać traumę, ale niewiele więcej. 
Ona człowieka zabija, jednocześnie pozwalając mu nadal żyć”.
                                                                                                                                                                      - James Frey


_________





Z chęcią czytam książki poświęcone kryminalistyce, uwielbiam także naukę jaką jest człowiecza anatomia, choć lenistwo pożałowało mi godnego statusu studenta medycyny.

Ja, zgodnie z wyolbrzymioną ambicją, jestem studentem wszystkiego i niczego. Studiuję rozległą sieć własnych zainteresowań, zagłębiam w hobby, jak w nędznej imitacji życia. Cóż, przynajmniej mam z niego to, co chcę, a nie to, za czym biegną inni.

Według nich, nie mam niczego. Według mnie, mam więcej niż oni.

Otwarcie przyznaję, że jestem sumą nastoletnich błędów i porażek jakie za sobą pociągnęły, ale mam mózg. Mam logikę. Umiem myśleć, a myślenie zdradza, że najciemniejszy punkt zawsze znajduje się pod latarnią.

Jeżeli twoim pragnieniem jest złapanie mordercy, musisz zacząć myśleć jak psychopata.

Będąc psychopatą musisz myśleć jak przedstawiciel prawa, aby nie zdołało cię dosięgnąć.

Jeżeli chcesz umknąć, przepaść jak kamień w wodę, musisz przestać żyć. Zaszyć się samotnie wśród leśnej gęstwiny i sczeznąć tam, niczym szczątki roślin i zwierząt z wolna zmieniające się w cuchnący śmiercią torf.

Z satysfakcją odpaliłem papierosa, odciągając pomarańczowy filtr od ust. Papier chroniący tytoń wypalał się szybko, żar popielił wnętrzności, pozostawiwszy po sobie tylko szczątki roślinnych źdźbeł zeschniętych na wiór. Ponownie objąłem ustnik wargami, przymknąłem powieki, czekałem. Dym szybko wyparł tlen z drobnych pęcherzyków płucnych, ostudziwszy niepohamowaną złość, nakarmił mnie błogim odurzeniem.

Jak mogłem przeoczyć tak istotny szczegół…?  Jak mogłem nie zauważyć, że uczucie, które miałem nadzieję obrócić w proch, wciąż żyje i dąży do mojej zagłady?! Wcześniej winien byłem spostrzec, że im dwojgu zależy na sobie zbyt mocno, żebym mógł strawić tą miłość ogniem nienawiści. Może uknułem sprytny plan, ale człowiek jest tak nieprzewidywalny, iż niemożliwością jest pozwolić, aby chytre strategie przestały ewoluować. 

Gdy niszczysz, musisz bezwzględnie niszczyć wszystko, co spotkasz. Bez litości, z zimną krwią, bez wyrzutów sumienia. Gdzie dwóch się bije, tam jeden musi umrzeć.

Musiałem bezsprzecznie, natychmiastowo, w tej chwili, porozumieć się z moją „ukochaną” siostrą!


_________



Chciał coś powiedzieć, ale głos utknął mu w gardle. Wsparłszy się barkiem o drewnianą futrynę drzwi, kontemplował w ciszy obraz przed swoimi oczami. Było w nim coś majestatycznego, przyciągającego, wręcz narkotycznego.

Na zmiętym prześcieradle, tuląc do piersi grubą kołdrę z pierza, spoczywało bezwładne ciało. Teraz wydawało mu się najbardziej bezbronnym człowiekiem na świecie. Takim, przy którym chcesz budzić się o poranku i zasypiać o północy, kiedy, zmęczeni atrakcjami fundowanymi przez codzienność, będziecie opowiadać sobie o minionym dniu. Choć sam zostawił go tutaj ledwie przed paroma godzinami, od dobrych kilkunastu minut wpatrywał się w niego tak, jakby wpadł w odwiedziny, a on zaskoczył go swą senną nieobecnością.

- Ech… - westchnął sam do siebie, wiedząc, że jedynym odbiorcą swoich myśli jest on we własnej osobie. Nikt więcej. – Zaczynam szaleć.

Z tymi słowami na ustach, potarł otwartą dłonią o skroń. Zamknął oczy, wsłuchując się we własny przyspieszony oddech i bicie serca, które pędziło niczym ekspres swoim ciężarem wprawiając żeliwne tory w drżenie, tłukąc się i szamocząc chaotycznie, dawało znać o fakcie istnienia. O bezcennym darze życia, które, choć warte więcej niż wszystkie pieniądze świata, dla niektórych stanowiło ciążący na barkach balast.

Życie… Czymże było, jeżeli nie płomieniem gasnącym w jego dłoniach…? Jeżeli nie sercem kołaczącym się w klatce żeber, wcześniej rozwartej kleszczami? Jeżeli nie organem tłoczącym krew, jak samochodowy silnik paliwo? Czy zależało od ilości krwi w żyłach, a może jego istota została zagłębiona w dalej rozumianych pojęciach? Może jest swoistym transferem między tym, czego nie rozumiemy, a kruchością starzejącego się ciała. Może ono, ciało, z czasem ulega degradacji, podporządkowuje się dominacji rozmaitych chorób, ale dzięki przyszłym umiejętnościom, człowiek zamieni się w wielki, szeleszczący komputer, oferujący życie wieczne.

- To-oom… - wymamrotało uśpione ciało, sapnęło, chrząknęło, przekręciło się na drugi bok i ucichło, uprzedzone głębokim zaczerpnięciem powietrza do płuc. Uśmiechnął się. Ciekawe o czym śni…? Co roi się w tym młodym umyśle, skoro lunatycznie wypowiada jego imię? Postanowił zapytać go o to później, gdy już się przebudzi. O ile nie zatai przed nim faktów, twierdząc, że jego sny zostały w pamięci, jako bezdenna, ziejąca pustką przepaść.

- Nie, nie… Nie krzywdź mnie… - Bill gawędził dalej, trzęsąc się przez sen jak w febrze. Ułożył się na wznak, a na jego czole uwypukliła się głęboka zmarszczka w kształcie litery V. Zacisnął mocniej dłonie na kołdrze, którą wciąż trzymał w ramionach, rozpaczliwie kręcąc głową na boki. Zesztywniał nagle. – Nie, nie… Tom… Uratuje…
           
Poderwał się gwałtownie, otworzywszy szeroko oczy. Wlepił wzrok w ścianę, a sińce zakwitłe pod narządem umożliwiającym widzenie zdradzały, że wciąż jest zaspany. Siedział tak i po prostu patrzył, nie kojarząc faktów i nie pamiętając co właściwie się stało i jakim cudem znalazł się w łóżku, w dodatku zlany zimnym potem. Dygotał na całym ciele, choć w pomieszczeniu nie panował chłód. Wypełnił się lękiem głębokim jak spad rowu Mariańskiego, tak głębokim, że z tego wszystkiego, zapomniał o obecności Toma.

- Zły sen? – Usłyszał nagle głos, dochodzący z oddali. Był spetryfikowany ze strachu. Ujrzał jak Tom odrywa się od drewnianej framugi, przysiada na łóżku i wpatruje się w niego zmartwiony. Wpierw nie rozpoznał go, śledząc jego ruchy, jakby poruszał się zwolnionym tempie. Dopiero gdy z ciemności wyłoniła się znajoma twarz, oświetlona srebrną poświatą księżyca, rozpoznał go. Tom jak gdyby nigdy nic sięgnął po jego dłoń, a on, słaby i pozbawiony sił na obronę, poddał się. Na tę krótką chwilę pozwolił mu dotrzeć głębiej, niż normalnie pozwoliłby. „Ale tylko ten jeden raz”, przysiągł sobie w myślach. Mężczyzna chwycił jego rękę, bawiąc się smukłymi palcami, dopóki nie splótł ich ze sobą.

Bill uśmiechnął się półgębkiem, zażenowany obracał między palcami kosmyki grzywki niedbale opadającej na czoło. Westchnął, jakby zrzucił ze swoich ramion ogromny ciężar. Było to westchnienie pełne ulgi, wolności, której niewprawny obserwator nie zdołałby zobaczyć. Tylko ten, co go znał, wiedział jak reaguje w stresujących sytuacjach.

- Nie, nie… A może – powiedział niemrawo, plącząc się w swoich własnych myślach. Przywarł opuszkami palców do miękkości ust, przygryzając ich koniuszki.

- Wiesz, że możesz mi o wszystkim powiedzieć. Nie musisz być sam.
           
Przeszył go podejrzliwym spojrzeniem.

- Wiem.

Czuł jak jego zmarzniętą dłoń przenika ciepło drugiej dłoni. Obcej, niezależnej, złączonej z ciałem innego człowieka. Temperatura wnikała przez pory w jego skórze, przedzierała się przez warstwę mięśni i ścięgien, przenikała przez kość, docierała do krwiotwórczego szpiku. To było takie miłe uczucie… Odniósł wrażenie, że serce oplecione stęchłą pajęczą siecią wyrywa się z okalających je drobnych nitek, nabiera potężny oddech świeżej krwi, dławi się nią, tonie w niej. Poderwało się do galopu, przypominając o bólu i o wszystkim, co niegdyś czuł.

Ten ból był czymś nowym. Ten ból przypominał mu, że istnieje coś poza obojętnością  w którą wpadł, żeby uchronić się przed niepotrzebnym wylewaniem łez w samotności.

Przez ułamek sekundy pomyślał nawet, że lepiej czuć ból, niż nie czuć kompletnie niczego.

Wyszarpnął rękę.
           
Przysunął się do krawędzi łóżka i wstał, wygładzając dłońmi zmiętoszone ubranie. Przez chwilę nie mówił nic, gestem nakłaniając Toma, żeby ruszył jego śladem.

- Chodź – rzucił konspiracyjnym szeptem; obracając się wokół własnej osi, z roześmianą twarzą i głową w chmurach, wniknął w ciemność wypełniającą korytarz. Szmer dłoni błądzących po ścianach wtłoczył się w przestrzeń, dłoni dotykających przypadkowych obiektów, dłoni poszukujących włącznika światła. Cichym stukotem bosych stóp o parkiet. W końcu odnalazł właściwą wypukłość, niewyraźny pomruk zmienił w ledwo słyszalne kliknięcie. Pomieszczenie zalał strumień ciepłego, przydymionego, żółtego światła sączącego się z halogenowych żarówek wbudowanych w ściany.

- Coś ty wymyślił o drugiej nad ranem? – jęknął niepocieszony Tom, przecierając kłykciami nieprzyzwyczajone do jasności oczy. Bill zdążył już okryć ramiona ciepłą, utkaną z wełny narzutką i uzupełnić resztę brakujących elementów garderoby. Usta rozciągnął w złośliwym uśmieszku.

- Zobaczysz – Otworzył najbliższe drzwi. Nie kwapił się nawet, aby zapalić światło, po prostu przeszedł przez nie, a po chwili do uszu Toma doszło szczęknięcie otwieranego okna, szelest wiatru, warkot przypadkowego, ruszającego z miejsca samochodu. Słyszał jak firana furkocze w porywach wprawionego w ruch powietrza; przeszył go gwałtowny niepokój, poczucie opuszczenia, coś, co pojawiało się tylko i wyłącznie wtedy, kiedy człowieka nic nie ogranicza, jest całkiem sam.
           
Cały w nerwach wszedł do salonu, w którym przed momentem zniknął Bill. Rozejrzał się, w prawo i w lewo, nie wyczuwając niczyjej obecności, jakby ten cholerny gówniarz rozpłynął się w powietrzu!

- Co do kurwy… - zaklął szpetnie, podchodząc bliżej otwartego na oścież okna, a wtedy, zza jednej ze ścian wyłoniła się jego blond czupryna. Uśmiechał się jak szaleniec, którego właśnie przyłapano na gorącym uczynku. – Do chuja, pogrzało cię już na maxa?

- Nie zachowuj się jak stary dziad, tylko przełaź póki się nie rozmyśliłem.

Zgodnie z poleceniem, jakoś udało mu się wydostać z mieszkania na schody pożarowe, o których – o ironio – wcześniej nie miał pojęcia, ale może dlatego, że znajdowały się po drugiej stronie budynku i nigdy nie wpadł na genialny pomysł, aby obejść go i sprawdzić jak wygląda. Przez okno też niespecjalnie się wychylał, w końcu w przeciągu ostatnich lat Bill kilkukrotnie zmieniał miejsce zamieszkania, dopóki nie osiadł w tym, w którym znajdowali się teraz. Może właśnie ta obietnica wolności, te schody, które pozwalały mu wymknąć się niezauważenie o każdej porze dnia i nocy, były dla niego przyciągającym elementem, wręcz nakłaniającym do tego, aby więcej się nie przenosić. Aby osiąść i więcej nie zmieniać miejsca, które potocznie nazywamy swoim domem.

Drobne włoski na jego przedramionach zjeżyły się przez zmianę temperatur, wysepki dreszczy pokryły skórę, a w policzki uderzył ziąb. Potarł dłońmi o przedramiona, spoglądając na Billa trochę nieufnie, ale postanowił zawierzyć mu swoją wiarę i iść za nim choćby w ciemno, na koniec świata. Był mu to winien za wszystko złe, co zrobił, za swój egoizm i brak opanowania, gdy przychodziło do spraw cielesnych.

Wspięli się żelazną konstrukcją na sam szczyt, a wtedy Bill wychylił się za barierkę, stawiając stopy na wąskim parapecie, stanowiącym jedyne przejście na dach sąsiedniego budynku, nieco niższego, wciśniętego między dwa wysokie, nowoczesne bloki.

- Tylko pamiętaj, żeby nie patrzeć w dół – upomniał go i lekko, jakby stąpał po puchowej połaci chmur, przebiegł pozostałą drogę. Wsparł się dłońmi o podłoże dachu i dźwignął na sile własnych ramion, po chwili stojąc już wyprostowany na równej, płaskiej powierzchni. Spojrzał na niego wyzywająco, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że skoro on potrafił, to co dla kolesia tak bardzo hej do przodu, jak Tom?

- Srali muchy będzie wiosna – fuknął pod nosem pewien, że nikt go nie usłyszał, po czym powoli jak żółw - o wiele wolniej, niż zrobił to Bill – drobnymi kroczkami przemierzył kilkumetrową ścieżkę. Tuż przed samym finiszem nie omieszkał się spojrzeć w dół, a wtedy zakręciło mu się w głowie i musiał zamknąć oczy, wbijając wewnętrzną część dłoni w chropowatą elewację budynku. Zdawało mu się, że ostre wypustki przebijają się przez jego skórę i ranią go do krwi, ale teraz nie miał głowy, żeby się nad tym zastanawiać. Wszystkie myśli skierował ku stłamszeniu ataku paniki w ciasnej klitce, tak, aby nie zdołała przejąć nad nim kontroli, powoli robiącą z mózgu sieczkę. Adrenalina krążyła w jego żyłach, strach potęgował panikę i wiedział też, że nie ma wyjścia. Przecież nie będzie zawracał, kiedy do mety brakuje mu mniej, niż zajęłaby droga powrotna.

- Jak tam dojdę, zamorduję cię, wykastruję i wypatroszę, zamienię w świeże, mielone mięso – odgrażał się, tym samym dodając sobie odwagi. Dosłyszał rechot Billa, tak histeryczny i szczery, że sam uśmiechnął się pod nosem mimo całego tego zamieszania. To było warte zachodu nawet, jeżeli ze stresu i przerażenia omal nie narobił w gacie. Nikomu się nie przyzna, że jego odwagę przebiło coś tak błahego, jak lawirowanie na krawędzi przepastnej, miejskiej dziczy.

~

Usiadł w siadzie skrzyżnym na pokrytej blachą połaci dachu. Serce wciąż biło mu prędko, ale zdążył już uspokoić się na tyle, by wyłączyć wyobraźnię tworzącą coraz to nowsze, przeraźliwe w skutkach, obrazy ich chwilowego szaleństwa. Zdążył odzyskać spokój i powagę, a wtedy, jakby trochę nieśmiało, Bill uklęknął przed nim. Nie mówił nic, wsparłszy się dłońmi o jego kolana, uparcie wpatrywał w brąz jego oczu, który teraz wydawał się czarny, nieprzenikliwy. W ich odbiciu migotały iskry, tańczyły jak smukłe języki ognia, upewniając chłopaka w przekonaniu, że naprawdę jest we właściwym miejscu i czasie. Z właściwą dla niego osobą.
           
A może to po prostu wpływ chwili i tej żałosnej słabości, której się poddał…?

Niech się dzieje wola nieba, niech szaleństwo pochłonie go bez reszty. Niech dzieje się magia, niech się iskrzy! Niech emocje płyną jak wartkie rzeki, niech odbierze mu dech… Chciał tego, znowu. Jak kolejnej dawki opium, jak czegoś, czego szukał od dnia narodzin, a znalazł dopiero po kilku dekadach swojego życia.
           
Nie odzywali się, milczeli, bytowali. Każda sekunda trwała jak millenium; niezniszczalna niczym wykuty w skale posąg, wyrzeźbiona w kamieniu sylwetka. Noc rozpostarła nad nimi swe czarne skrzydła i okryła szczelnie, niwelując strach i gorycz. Orzeźwiający wiatr igrał między kosmykami blond włosów, omiótł zaróżowione z napięcia policzki, musnął wargi i zniknął. Był lekki, niezbyt porywisty, pachniał cytrynowo-słodkim zapachem czarnego bzu i wysuszonej na wiór trawy.

Tom wysunął rękę i objął dłonią policzek Billa. Czuł pod palcami każdą nierówność jego skóry, każde zagłębienie. Jej teksturę i napięcie, gdy wpijające się w nią opuszki tworzą drobne wklęśnięcia; znak, że jest prawdziwy, a nie wymyślony. Odpłacił mu się słodkim, jakby nieśmiałym uśmiechem i przymknięciem powiek. Oczyma wyobraźni znów zobaczył tamtego chłopca, który – podobnie jak teraz – pewnej nocy oddał mu swoje ciało, uwiódł i doprowadził na skraj szaleństwa…

Zawrzało. Spokój zamienił się w dziką, szalejącą burzę z piorunami, gdzie wyładowanie elektryczne przemienia się w kolejne i jeszcze następne.

Bill, jakby wyczuwając następującą zmianę, odsunął się. Wsparł rękoma o podłoże za nim, wyzywająco rozchylił szczupłe nogi, rzuciwszy namiętne spojrzenie spod przymrużonych powiek. Tom oparł dłonie o jego kolana i zaborczym ruchem przesunął aż do pachwin, skąd trafił na biodra i przyciągnął bliżej siebie.

- Oszalałeś… - zaśmiał się blondyn, a jego głos przyjemnie drażnił wrażliwy narząd słuchu tego drugiego. Już miał się odezwać, gdy nagle bańka mydlana wokół nich pękła poprzez furkot helikopterowych skrzydeł przecinających powietrze.

Tom zaklął szpetnie, reagując instynktownie. Wstał i wyprostował się, pociągnąwszy młodszego pod jedną ze ścian. Przylegli plecami do nierównej powierzchni, obserwując, jak niebo rozbłyska światłem jasnych lamp. Starali się zachowywać jak najciszej, pragnęli prywatności i nawet, jeżeli ich sumienie było czyste, nie chcieli wydać się ze swoimi schadzkami przed kompletnie obcymi ludźmi. Starszy mężczyzna zmrużył oczy, uparcie wpatrując się w maszynę pokrytą niebieskim, błyszczącym lakierem – teraz wydawał się czarny – z białym, przecinającym go paskiem, na którym zaś litery układały się w jakieś słowo.

Policja.

Czegoż oni, do kurwy nędzy, szukają o tej porze? I to w dodatku w dobrej dzielnicy…? Niespodziewane wiadomości miały nadejść rankiem kolejnego dnia.

Teraz jednak nie chciał zawracać sobie głowy rzeczami tak błahymi. Szmer powoli cichł, światła oddalały, a ich na powrót objęła nieprzenikniona noc. Stanął bokiem do wciąż wpatrzonego w niebo człowieka; przesunął opuszkami palców wzdłuż ramienia, ześlizgnął na miednicę, następnie pewnym chwytem złapał za udo i założył na swoje biodro. Nie zwlekał ani chwili dłużej… Owiał gorącym oddechem spierzchnięte wargi kochanka, a kontrast temperatur skroplił się w atmosferze w postać lekkiej mgiełki. Przywarł ustami do jego ust i niemal wepchnął język do gardła, pragnąc łakomiej i bardziej… Pożądanie jak trucizna zainfekowało jego umysł i ciało, wiedział, że nic nie powstrzyma go od zerwania zakazanego owocu ukrytego w samym środku raju…


sobota, 11 czerwca 2016

14

Rozdział XIV




„I'll be waking up in the morning probably hating myself,
And I'll be waking up feeling satisfied, but guilty as hell”.



~

- O co mi chodzi?! To ty powinieneś wiedzieć! – krzyczał, dźgając go paznokciem w pierś. Tom, zaskoczony jego zachowaniem, zresztą sprzeczającym się z treścią wiadomości jaką dostał, objął palcami nadgarstki Billa i rozłożył jego ramiona na boki, ażeby nie wyrządził mu dotkliwej krzywdy. Musiał zachować spokój i wyciągnąć z rozwrzeszczanego chłopaka o co tak naprawdę się wścieka, a jeżeli i on by się nakręcił, pewne było, że nic by nie osiągnął. Westchnąwszy ciężko w duchu naparł ciężarem ciała na to lżejsze, po czym przyparł je do przeciwległej ściany.

Nie chciał być nadto brutalny, ale zarazem pozostać na tyle silnym, żeby poczuł respekt i przestał zachowywać się jak nastolatka przed okresem.

Zawęził uścisk na jego nadgarstkach, dociskając zniewolone ręce Billa do płaszczyzny po obu stronach jego głowy. Nozdrza drgały mu nerwowo, a wargi zacisnął tak mocno, że zamiast nich, na jego buzi pojawiła się jedynie cienka kreska. Gdyby sytuacja była inna, zapewne zacząłby się głośno śmiać z wyrazu jego twarzy. Jednak nie tym razem.

- Musisz zrozumieć, że nie mam zielonego pojęcia o co ci chodzi. – rzekł spokojnie, jednak dało się wyczuć, że jest spięty i wkłada wręcz nadludzki wysiłek w trzymanie nerwów na wodzy. A Bill, jak gdyby nigdy nic, był jeszcze bardziej rozwścieczony. Czy nie widział jak wielką walkę musiał ze sobą stoczyć? Owszem, pragnął zdobyć go na nowo i wrócić do tego, co było, ale jego zachowanie doprowadzało go do szewskiej pasji. Prosił wszystkie bóstwa świata i te nienależące do niego o choć krztynę cierpliwości, która mogłaby wybawić go z opresji i jednocześnie tchnąć nadzieją, która jak oddech o poranku, wypędziłaby go z ciemnych, mrocznych korytarzy, w których zagłębiał się, tonąc w złości jak kamień wrzucony do jeziora.

Instynktownie, uścisk na jego nadgarstkach zwęził się jeszcze bardziej, niemal krusząc ich delikatne kosteczki. Bill syknął z bólu starając się wyrwać ze zniewalającego go uścisku; oplótłszy dłońmi jego przeguby, oparł kciuki na wystających punktach kości łokciowej i wpił krótkie paznokcie w jego skórę, rzucając starszemu jadowite spojrzenie. Tom ani drgnął, choć – gdyby to od Billa zależało – od dobrych paru minut leżałby już martwy z rozcięciem na szyi, które sięgałoby kręgosłupowych kręgów.

- Nie myśl, że nie wiem, że te głupawe listy i jeszcze gorsze prezenty nie są twoją sprawką. – wypalił, zawzięcie studiując wyraz jego twarzy, gdy zdążył wyciągnąć karty na stół. Podjął spontaniczną decyzję, chcąc wyłożyć kawę na ławę i już. Dosyć niedomówień, bo pojawiając się doprowadzały do ślepej furii, której zawsze ulegał.

Taka była prawda. Nie wiedział ile minęło czasu odkąd dotarł do niego pakunek z kluczem w środku, a korespondencje nie przestały napływać. Dostawał je każdego dnia, nawet po parę razy. Jedne były dłuższe, drugie krótsze, a każda treść zdradzała co innego. Niekiedy pisał o pogodzie i o tym, co robi, innym razem budziła się w nim zaborczość i tęsknota, – nie, żeby się przejmował, ale czuł się wtedy lepszy, jakby miał władzę i mógł opleść go sobie wokół najmniejszego palca u dłoni – wtedy pisał o tym jak go podziwia i jak wiele oddałby za szansę, aby go tulić. Jednak ten, który odpieczętował dziś, przeraził go, choć nie wytrącił z równowagi. Pytał, czy zdołał znaleźć zamek, do którego pasuje podarowany klucz. Przyznał w duchu, że na śmierć zapomniał o tym i nawet nie wiedział, gdzie go położył.

Ale gorsze przyszło trochę później, w odstępie może dwóch, trzech godzin od felernego pytania.

~

Usłyszałem dzwonek do drzwi, a po chwili szmer czegoś wsuwanego w szparę między nimi, a podłogą. Skonsternowany, wyłapawszy dźwięk obcy jak dla tej godziny, natychmiast zwróciłem się w tamtym kierunku. Zapaliłem światło w korytarzu i marszcząc brwi, wlepiłem swój wzrok w szarą, makulaturową kopertę leżącą na panelach. Uklęknąłem, podparłszy się dłonią o parkiet, oględnie przeanalizowałem jej wygląd.

Była niezapieczętowana i wystawał z niej kant jakiejś fotografii. Aż usiadłem wrażenia splatając nogi w siadzie skrzyżnym. Uniosłem korespondencję do poziomu oczu, wpierw zniesmaczony, ale i dziwnie zaintrygowany. Okazało się, że miałem żałować tego przez dłuższy czas.

- Co to może być? – wymamrotałem sam do siebie, przyglądając się rzeczy spoczywającej w moich dłoniach. Zaczęło zmierzchać, a ja wciąż nie wiedziałem co ze sobą począć. Byłem wypluty z życia, przeżuty i nawet nadtrawiony przez soki żołądkowe – innymi słowy, początkowa faza śmierci zdążyła przeniknąć mnie i rozłożyć na czynniki, z których powstałem.

- Jakieś takie dziwne – dodałem po chwili, miętosząc papier. Nie chciałem tego otwierać, bo zupełnie mnie to nie interesowało nawet, jeżeli tożsamość anonimowego wielbiciela była dla mnie ciekawa i podbudowująca, przyjemnie uświadamiając o atrakcyjności mego ciała. – Nigdy nie wysyłał mi zdjęć – ciągnąłem, przekonany, że na tej fotografii, znajduje się właśnie on. Co najśmieszniejsze nie miałem żadnego punktu zaczepienia, żeby choć odpisać i podziękować. Bo – po początkowej fazie obojętności i furii – ogarnęła mnie typowa już próżność i narcyzm, duma z samego siebie. A on nawet nie napisał swojego adresu na odwrocie, więc nijak nie miałem gdzie zaadresować swoich myśli. Podejrzewałem Toma, bo tylko on miał takie pochromolone pomysły; zresztą, jako lekarz – co prawda chirurg, który tylko kroi ciała i wycina ludzkie serca, ale co tam – miał szersze pole do popisu, był bardzo inteligentny i cwany. Jednak w stosunku do mnie, jeszcze przed zdradą, zawsze odnosił się z szacunkiem; największą wadą było to, że tak bardzo lubił mnie wkurwiać! Flirtować na moich oczach i sprawdzać co chwilę, czy czasem nie patrzę! Przybierał wtedy na usta jeden z tych swoich złośliwych uśmieszków i śmiał się, dopóki kaliber ostrych słów nie dotknął jego duszy na tyle, by zechciał umrzeć.

Cóż, mógł liczyć się z moim zdaniem, nie? Mógł, ale jednak tego nie robił. A później znalazł pizdę, którą zerżnął jak prosię w rzeźni, tłumacząc tak abstrakcyjnie, że na jego podstawie można by stworzyć dobry podkład dla scenariusza opery mydlanej. Ale dość o Tomie, na tą chwilę powinienem przestać o nim myśleć. Tak, właśnie tak.

Wracając do koperty.

Mogłem po prostu zmiąć ją i wyrzucić do kosza wraz z zawartością. Jednak nie zrobiłem tego, zbyt ciekawy, aby móc odpłynąć myślami w innym kierunku. Chwyciłem palcami wystający skrawek i pociągnąłem…

A później krzyknąłem.

Głośno, zachrypniętym głosem, który w końcu uwiązł mi w gardle.

Podniosłem się szybciej, niż trwa przesuwająca się po tarczy zegarowa wskazówka, drąc zdjęcie na kilkadziesiąt maleńkich części. Nie chciałem tego widzieć, bo to było straszne i wręcz niepojęte, a ten, który wysyłał mi takie rzeczy, to jakiś potwór!

Z zamachem otworzyłem drzwiczki szafki, za którymi ukrywał się kubeł na śmierci i wrzuciłem tam wszystko, co trzymałem w dłoniach. Jeszcze przez chwilę – zanim ich nie zatrzasnąłem – wpatrywałem się w tę część, na której znajdowało się moje oko; poczerwieniałe, wybałuszone, z krwawą łzą biegnącą z kącika.

~

- O jakich listach mówisz? Ja pierdolę, może trochę jaśniej? – zirytował się. Zagryzł wargę i zlustrował Billa uważnym spojrzeniem. Te mądre oczy nie mogły kłamać… Ale jednak, młodszy wciąż nie był przekonany co do jego prawdomówności. Musiał zebrać więcej faktów i ułożyć je w całość. Trochę ochłonął, zelżał także napór paznokci na skórę.

- Dostaję je od jakichś dwóch tygodni, może dłużej, może krócej. Każdy jest inny; łączy je jedynie papier, koperta i fakt, że nigdy nie są napisane odręcznie. Oprócz jednego wyjątku. Czasem to zbitek liter powycinanych z gazet, czasem napisany jest na maszynie. Nie, nie na komputerze i mógłbyś mnie puścić, bo bolą mnie ręce – Zdenerwował się, jednak Tom nie poruszył się ani na centymetr, wciąż na niego patrząc, więc kontynuował: - No na takiej sto lat za murzynami, które widziałeś choćby w „Upadku”, reżyserii Oliver’a Hirschbiegel’a. Czasem opowiadają o pogodzie i… - zawahał się, czy mówić prawdę - … o wielu sprawach. – Postanowił, że fakt, że w większości są zachwytem nad nim, przemilczy. Przynajmniej na razie. – Czasem autor jest zdenerwowany, a czasem pogodny i wesoły, ale na Boga, jeżeli to ty, przestań robić sobie ze mnie żarty. To ostatnie zdjęcie z poderżniętym gardłem i dziwnie wybałuszonymi oczami, było straszne! Nie wiedziałem, że jesteś aż tak dobry w obsłudze Photoshop’a.

- Bill, na Boga, przysięgam… Powinieneś zgłosić to na policję, mogę pójść do kościoła i przysięgać przed wszystkimi świętymi, że nie mam z tym nic wspólnego. Bardzo się o ciebie boję.

- Na policję mam leźć z jakimiś moimi podejrzeniami? Poza tym, kurwa, jestem osobą publiczną. My ciągle musimy mierzyć się z czymś takim, więc nie widzę w tym nic nadzwyczajnego.

- To przestało być śmieszne w chwili, w której dostałeś zdjęcie. Nie powinieneś być chociaż sam, a jeżeli to nie umilknie, powiadomić odpowiednie władze.

- I co? Zamierzasz być moją niańką na pełny etat? – sarknął, unosząc wysoko lewą brew. To przechodziło już ludzkie pojęcie, bo co jak co, ale niewolnika nie pozwoli z siebie zrobić. Ani teraz, ani później. Nigdy. Zbyt mocno cenił sobie niezależność, żeby zaryglować się w mieszkaniu na cztery spusty i nie wyściubiać z niego nosa.

Poza tym, to, że dostawał te wszystkie listy, nie znaczy wcale, że znalazł się na celowniku jakiegoś psychopaty, który chce go zgwałcić, wypatroszyć, a później wypchać i zawiesić jego zwłoki na ścianie w formie girlandowej ozdoby.

- Dobrze wiesz, że nie. Sugeruję tylko…

- Więc skończ. – uciął prędko. - Bo nie zamierzam pozwalać ci na zbyt dużo. Skoro to nie ty, to jakiś czub chce mnie nastraszyć i tyle, nic mi nie grozi.

- Tego nie wiesz. Ile sław zostało zamordowanych, bo zbagatelizowały właśnie takie rzeczy? To, że nie występujesz w hollywoodzkich produkcjach nie znaczy wcale, że jesteś mniej narażony. – stwierdził dobitnie Tom. Zamilknął.

Samo w sobie brzmiało to tak absurdalnie, że chciał zacząć się śmiać, ale dziwnym trafem jego gardło zawiązało się na supeł i nie mógł wydusić z siebie choćby najlżejszego dźwięku. Czuł, że zaczyna hiperwentylować, trząść się, a umysł wypełniać pustką. Super, w takiej chwili brakowało mu tylko tego, aby wpaść w panikę i zrobić z siebie idiotę na oczach tego, który był ostatnią osobą jaką chciał oglądać w takiej sytuacji. A raczej, żeby ona oglądała jego, ale nic nie mógł na to poradzić.

Wypuścił jego nadgarstki z objęć i wsunął dłonie między ścianę, a jego plecy; oparłszy je na łopatkach, przysunął do siebie i objął w żelazny uścisk umięśnionych ramion jego drobne – jak dla Toma – ciało. Obrócił się i wsparł o ścianę, zsunął wzdłuż jej płaszczyzny i posadził Billa na swoich kolanach, zaparłszy stopami o ziemię. Kołysał powoli jego bezwładnym ciałem, kojąc go i niewerbalnie dając znać, że jest bezpieczny. Bill nie poruszył się, jakby zapadł w trans, ale wiedział, że potrzebuje teraz opieki i wsparcia.

Schylił się, aby ucałować jego bark. Na lewo zauważył otwarte drzwi od kuchennego pomieszczenia, w dali majaczyło otwarte na oścież okno, a za nim zaczęły zbierać się czarne jak smoła, wrony. Gdyby sytuacja była inna, nie przejąłby się tym. Ale teraz nawet róż zaczął blednąć i szarzeć. Ptaki były jak zły omen, zapowiedź ciężkich dni i niebezpieczeństwa. Nigdy nie wierzył w symbolikę, ani magię, tym bardziej w fakt, że krzątanina ptaszysk mogła być oznaką nadciągającej apokalipsy. Tym razem jednak, przeraził się na dobre.

Nie pozwoli, aby był sam, choćby ten zapragnął pozbawić go wszystkich włosów z głowy, a na końcu oddzielić skalp od sklepienia czaszki. Za bardzo zależało mu na jego bezpieczeństwie, aby niefrasobliwie, wykazać się ignorancją.

Już raz to zrobił. Wtedy wydawało mu się, że stracił go na zawsze.

~
           
Umęczony zasnął w jego ramionach. Tom uniósł się z nie lada wysiłkiem, włożywszy wcześniej ramię pod zgięcia jego kolan i pachy, by zanieść go do sypialni i ułożyć bezwolne, pogrążone w sennych wyobrażeniach ciało na zmiętej pościeli. Zauważył, że nie zdążył zaścielić łóżka wcześniej, ale nie przeszkadzało mu to. Miał poważniejsze tematy do rozważań, a wokół mógł panować harmider, którego – wstrząśnięty – nie zauważyłby, przekonany, że w mieszkaniu jest idealnie czysto i porządnie.

Przez chwilę siedział na jego skraju i wpatrywał w spokojną, uśpioną twarz, a gdy przekonał się w stu procentach, że nic mu nie grozi i jest bezpieczny, wstał.

Przeciągnął się i ziewnął szeroko, nie kwapiąc się nawet, by zasłonić usta dłonią, kto go w końcu tutaj oglądał? Byli sami, w dodatku zmierzch zdążył przykryć już niebo i nawet upstrzyć je migoczącymi z oddali gwiazdami. Nie było powodu zamartwiać się brakiem prywatności, kiedy mieli jej aż nadto. Chciał parsknąć, że właśnie teraz, kiedy powoli zaczynało się układać, znów zaczęło się psuć. Tym razem zgnilizna nie zaczęła trawić jego stóp, a dobierać się do wrażliwej duszy tego, którego sobie ukochał. I zastanawiał się, czy czasem wydarzenia sprzed lat nie mają z tym wszystkim jakiegoś związku; były niebywale podobne, a podchody niemal takie same. Może jednak to tylko zbieg okoliczności, a on niepotrzebnie się martwi?

Włączył ekspres do kawy i odpalił papierosa, których paczkę nosił w kieszeni. Tak, wiedział jakie są skutki palenia, ale nie potrafił sobie odmówić tej krótkiej przyjemności. Zdąży umrzeć, a na co, zależało tylko od jego woli. Gdyby chciał położyłby się na torach kolejowych i czekał na nadjeżdżający pociąg. „Jeszcze nie teraz”, pomyślał.

            Oparł się łokciami o parapet, czekając aż maszyna skończy pracować i zaserwuje mu dawkę kofeinowego narkotyku. Dziś będzie tu spał, korzystając z okienka, jakie posiadł między wczorajszym, a jutrzejszym dyżurem. Wiedział, że nie będzie mógł spędzić tu każdej nocy, bo najzwyczajniej w świecie nie pozwalała mu na to praca. A może zatrudni do tego Georga? Bill chyba nie byłby aż tak zły, choć z jego pokręconą osobowością, nigdy nic nie wiadomo.

            Zgasił jarzącą się końcówkę peta o elewację budynku, a następnie wyrzucił go, by opadł na trawnik, tuż pod oknami. Szybował wolno, wciąż lekko się dymiąc, aż finalnie spadł między ulubione kwiatki jednej z sąsiadek.

            Wrócił do mieszkania nie zdając sobie sprawy, że zza przyciemnionych samochodowych okien, wciąż śledzą go czyjeś oczy. W kimś narastał gniew, a dłonie zaczęły niepokojąco drżeć; rzucił lornetkę na siedzenie pasażera, po czym wsparł się o oparcie własnego fotela z siłą, która wprawiła w ruch całe auto. Zaklął pod nosem siarczyście, wlepiając wzrok w drogę przed sobą.


            Gdzieś w oddali szczekał pies, a przed oczami mignął czarny kot.

            „Więc jeszcze z nim nie skończył?”  – pomyślał ponuro, wkładając brązowe cygaro do ust. Podpalił je wysokim językiem ognia, zapadając się w somnambulicznym letargu.