Rozdział XVI
“Every day, step by step, we dare to love again,
And if we lose our grip, meet you at the end”.
~
Uniósł
jego nadgarstki ponad głowę, więżąc je w uścisku swoich dłoni jak w pułapce.
Zniewolił go, odebrał wolność wyboru, podporządkował sobie. A on, Bill, z
lubością ulegał jego władczemu stylowi, chciał tego… Tutaj, teraz, opętany
splotem jego miłości był w stanie zapomnieć o wszystkim. Liczył się tylko
ogień, te iskry, które wybuchały w jego oczach, tworząc na niebie konstelacje
różnokolorowych figur geometrycznych. Złapawszy między zęby kolczyk w wardze
Toma, pociągnął go w swoją stronę, dopóki starszy na powrót nie złączył ich ust
w pocałunku. Otarł się zmysłowo o jego ciało, prężąc jak kot.
- Przestań… się… ze mną… drażnić… -
wysapał Bill. Wyswobodził ręce spod krępującego je uścisku, po czym uklęknął
przed nim. Tom oparł się plecami o ścianę, jednocześnie obracając ich położenie
o trzysta sześćdziesiąt stopni. Teraz on był poddanym, a Bill był tym, który
kontrolował sytuację. Jednak podobało mu się to… To, jak mógł patrzeć na niego
z góry, podziwiać i obejmować wzrokiem każdy skrawek jego – wciąż ubranego, ale
nie na długo – ciała.
Helikopter nieustannie krążył ponad
ich głowami, śmigła hałaśliwie przecinały powietrze, aby nie opaść z hukiem na
ziemię, dzięki prozaicznym prawom grawitacji. Adrenalina krążyła w ich żyłach
jak obezwładniający narkotyk, potęgowała doznania, siała zamęt w ich umysłach.
Im bardziej czuli, że ktoś może ich przyłapać, tym mocniej pragnęli to zrobić.
Oddać się pierwotnym instynktom bez reszty, pieprzyć jak zwierzęta, koniuszkiem
języka spijać ślinę spływającą z kącika ust na brodę. Szarpnął za sprzączkę
jego paska i obluzował jej nacisk, rozpiąwszy guzik u spodni sprawił, że ich licha
konstrukcja opadła do kostek, odsłaniając silne, muskularne nogi i czarny materiał
bokserek ciasno opinających uda. Uśmiechnął się do siebie chytrze, przylegając
wargami do wyraźnej wypukłości w bieliźnie; nie uwalniając jego bioder od
zbędnego balastu, obdarowywał męskość kochanka wygłodniałymi, wilgotnymi
muśnięciami, delikatnie chwytał zębami. Wsunął dłonie pod jego koszulkę drapiąc
krótkimi paznokciami podbrzusze i twardy, umięśniony brzuch, osiadły dopiero na
piersiach, w które się wbiły. Mocne przeciągnięcie palców po miękkiej skórze
pozostawiło na niej nabiegłe krwią, czerwone pręgi, dowód jego obecności.
Tom
przymknął powieki i odchylił głowę w tył, oblizując prężnie spierzchniętą
powierzchnię warg. Wydał z siebie chrapliwy pomruk, wplatając palce między
rozwichrzone włosy Billa. Masował opuszkami palców naskórek między puklami na
jego głowie, pociągał lekko skręcone kosmyki, aż w końcu odciągnął ją w tył, żeby
spojrzeć prosto w dwa roziskrzone, czekoladowe punkty – jego oczy. Tęczówki poczerniałe
z podniecenia… To podobało mu się coraz bardziej. Czy można być bardziej
podnieconym…? Bardziej… spragnionym? Czy można odczuwać szczęście silniejsze
niż to, które płynie w ciele jak czysta, nie zakłócona niczym energia? Odniósł
wrażenie, że jest lawą przepływającą przez wulkaniczne żyły, pragnącą wydostać
się na powierzchnię, żeby spalić zielone źdźbła traw, wypalić je całkowicie,
pozostawiając jedynie zwęglone zgliszcza. To już nie był on… On był
drapieżnikiem, który pochwycił swą ofiarę w kleszcze ostrych jak brzytwa zębisk
i nie miał zamiaru puszczać, choćby od tego zależało jego życie. Jego
reputacja. Jego imię. Miał wszystko gdzieś!
Liczyła
się tylko ta chwila… Tylko ona… Tylko ten moment, to, co ofiarował im los.
-
Weź go do ust. – A Bill, potulnie, wsunął kciuki za gumkę jego bokserek i
powoli, nie spiesząc się, zsunął je do połowy ud. To, co stanie się z nimi
później nie było ważne, teraz… Teraz chciał go smakować, czuć na języku każdą,
wybrzuszającą się żyłkę. To, jak pod wpływem jego pieszczot twardnieje i
rośnie, zdradzając, że wszystko, co robi, działa na niego równie mocno, jak w
jego, wyobraźni. W końcu największa rozkosz mężczyzny to ta, w której wie, że
jego dłonie dają przyjemność; wielką i nieokiełznaną, która jak rozszalałe fale
zatapiające potężne statki podczas sztormu, doprowadza do wybuchu.
Ujął
podstawę męskości Toma w dłoń; wciąż wpatrzony w twarz kochanka, zanurzył sam
czubek jego penisa we wnętrzu swoich warg. Okrążył językiem jego główkę,
obrysował kształt odcinający ją od trzonu, po czym odciągnął od ust niemal
przypierając do podbrzusza. Przesunął wilgotną miękkością od podstawy, aż do
ujścia cewki moczowej, którą podrażnił srebrzącą się pośrodku języka kuleczką,
która go ozdabiała. Tom zawył z rozkoszy, niespokojnie wybijając biodra w
przód, przez co jego członek na powrót wbił się w usta Billa; ten zacisnął
mocno powieki, jednak nie protestował. Czuł, że zaczynają targać nim torsje,
ale wytrzymał. Wytrzymał dla niego, starając się przełknąć ślinę, żeby
spotęgować poczucie ciasnoty. Spojrzał w górę załzawionymi oczami, na jego
szyję, odznaczające się jabłko Adama, wyraźny, pokryty kilkudniowym zarostem podbródek…
Rozchylone usta… I czuł, że jego bielizna zwęziła się nagle o kilka kolejnych
centymetrów, żar własnej fizyczności niemal rozerwał je na strzępy.
Potrzebował, żeby…
Światła
zbliżyły się do nich, znajdowały się ledwie o kilka centymetrów dalej od ich
rozgrzanych, opanowanych przez szaleństwo, ciał. Tom chwycił go pod pachy i
pociągnął w górę, przypierając do ściany tuż obok jakichś drzwi, teraz zupełnie
nieistotnych i zbędnych. Chciał, aby zapadli się pod ziemię, a policja –
czegokolwiek, czy kogokolwiek by nie szukała – dała im święty spokój.
Tom
rozdygotanymi rękoma zadarł jego koszulkę pod same pachy, schylił głowę i
zassał się wokół jego sutka ozdobionego metalowym kolczykiem. Chwytał między
palce każdy skrawek jego skóry jaki zdołał schwycić; był głodny jak wilk
polujący na owcę. Chciał go pożreć, zostawić tylko kości, wyssać z nich szpik,
przesiąknąć nim bez reszty i nie pozwolić, aby ktokolwiek inny go dostał… Ten
człowiek doprowadzał go do szaleństwa, sprawiał, że włosy stawały na baczność,
hipnotyzował, zniewalał, uwodził go. Bill wsunął dłoń między uda Toma,
przesunął palcami po delikatnej skórze jąder, a następnie objął nimi
najintymniejszą część jego ciała; pieścił jego męskość posuwistym ruchem,
czując jak pulsuje, jaka jest gorąca. Czuł jak jego napletek wilgotnieje przez
pojedyncze krople preejakulatu.
Wszczepił
palce w skórę na jego karku i przyciągnął jego głowę bliżej swojej twarzy.
Otarł się wargami o gorący policzek Toma, okręcając nogę wokół jego pasa, żeby
przyprzeć go do siebie mocniej.
-
Chcę cię bliżej, mocniej, we mnie, głęboko, teraz, zerżnij mnie Tom! – mówił
prędko niemal krzycząc, jak w gorączce. Jego głos był niewyraźny, schrypnięty,
drżący, pełen emocji. – Jestem twój, tylko twój, weź mnie…
Poczuł,
jak silne szarpnięcie obraca go twarzą do ściany, a mocne pociągnięcie odsłania
jego pośladki i uda – poczuł między nimi obce dłonie, biegnące po miękkiej
skórze coraz wyżej i wyżej. Wspinały się po nich jak po drewnianych szczeblach
drabiny, brały co chciały, a on mógł jedynie pasywnie pojękiwać i wzdychać.
Cicho, ulegle, zaraz to głośno, nawet wrzeszczeć. Wypiął je w tył, przylegając
ich miękkością do miednicy Toma. Jego męskość idealnie wpasowała się w cienką
linię między pośladkami, a on krzyknął. Poczuł chłód na jednym z ud, a zaraz ta
sama dłoń, która je opuściła, zatkała mu usta, żeby nie zdradził nikomu ich
położenia, żeby już przestał krzyczeć i zachowywać się nieodpowiedzialnie. Tak,
jakby nigdy nie uprawiał seksu i zapomniał, że wraz ze zwiększającą się temperaturą
ciała, zmniejsza się racjonalizm w głowie. Zdrowy pogląd na świat zanika, a
wszystko to, co dotąd wydawało się niemożliwe, staje się możliwe. Nawet, jeżeli
mowa o staniu na palcach, żeby opuszkami dotknąć gwiazd. Ze złością wgryzł się
w wewnętrzną część zakrywającej jego usta dłoni, jednak Tom zdawał się to
ignorować, jak gdyby wcale nie czuł bólu. Jakby nie był duszą w okowach mięśni
i skóry, a tytanowym potworem, którego konstrukcji nie chwyta rdza, który nie
topnieje pod wpływem niebotycznie wysokiego gorąca.
-
Zamknij się – warknął mu prosto do ucha, lubieżnie oblizując jego chrząstkę.
Zagryzł jego płatek.
Zwilżył
opuszki palców własną śliną, po czym, między jego pośladkami, odnalazł ciasne,
skurczone wejście w jego ciało. Jego twarda męskość wbijała się w jeden z jego
pośladków; napęczniała, gotowa, aby spenetrować jego ciało. Wypełnić go
szczelnie sobą i zabrać w podróż, w której to oni sterowali statkiem sunąc po
oceanach rozkoszy. Jak on go chciał, tak bardzo… Tak szalenie… Ale jeszcze
moment, chwilka, wytrzyma przecież…
Wiedział,
że jest na granicy, a wycie syren jedynie wzmagało pośpiech. Ich krew była
gęsta ze stresu, buzowała w nich adrenalina, endorfiny docierały do mózgów i
siały w nich spustoszenie. Tak, jakby rozległa, elektryczna sieć neuronów
przestała istnieć, jakby stały się dziurawe jak sito przesiewające złoto z
ziemi. Ale, co ich obchodziło zdrowie psychiczne, kiedy wszystko było tak
intensywne, tak silne, tak prawdziwe i mocne…? Wdzierało się w nich i nie
dawało spokoju, nie mogło odejść niezaspokojone.
Masował
okrąg mięśni strzegących jego wnętrza samymi opuszkami palców, wpierw
delikatnie i wręcz ze strachem; z każdą chwilą był bardziej pewny siebie,
napierał na kurczące i rozkurczające się włókna coraz mocniej, przedarłszy się przez
ich straże, wdarł w jego środek. Czuł jak zadrżał w jego ramionach, on sam już
nie wiedział kim jest i jak się nazywa. Wgryzł się w skórę na karku młodszego
mężczyzny, a powstałą bliznę załagodził ciepłem i wilgocią języka. Rozchylał
palce na boki i wnikał głębiej, rozpracowywał go i przygotowywał na siebie,
ocierał się o miękkie ścianki, wchodził i wychodził, dopóki dłonie Billa nie
schwyciły jego pośladków i nie docisnęły do siebie. Takiej siły się po nim nie
spodziewał, a kolejna lawina dreszczy przetoczyła się przez pion kręgosłupa.
Wykorzystując
wolność swoich ust, Bill sapnął;
-
Pieprz mnie… - Tom nie oponował, nie zawahał się nawet na chwilę. Splunął na
swoją dłoń i rozprowadził ślinę wzdłuż całej długości swojego penisa, po czym
główką odnalazł jego wejście. Powoli wniknął w niego, do oporu, po samą linię
jąder. Zatrzymał się na chwilę, pozwalając uległemu ciału przywyknąć do uczucia
wypełnienia, bycia czyimś. Czuł, że spiął się i mimo tego, że przygotował go na
siebie, wciąż czuł ból. Zaczął obcałowywać jego ramiona, barki i łopatki,
jednocześnie wprawiając własne biodra w ruch. Wilgotne odgłosy ich namiętności,
westchnienia Toma i coraz głośniejsze jęki Billa wypełniły przestrzeń wokół
nich, nie byli nawet zdolni zauważyć, że światła niemal muskają ich po stopach.
Byli zbyt zajęci sobą, zbyt prędko pragnęli dobiec na szczyt, który przecież
czekał na nich od dawna i poczekałby jeszcze, gdyby tylko nie byli tak
napaleni, tak złaknieni siebie, tak zwariowani i zdesperowani.
-
Głębiej… - westchnął, wychodząc naprzeciw ruchom jego bioder. Tom oparł dłonie
na jego biodrach, wbijając się w niego coraz mocniej i głębiej, coraz szybciej,
aż bolały go płuca, nie mógł zaczerpnąć oddechu.
-
Jesteś tak ciasny… - wycharczał, oplatając jego szyję palcami, którą zaś
docisnął do swojego silnego ramienia. Skubnął jego usta swoimi, nie zwężając
nacisku dłoni, wolnym ramieniem objął go wokół pasa. To był silny uścisk,
zaborczy, pokazujący do kogo należy i, że będzie w stanie zabić każdego, kto
tknie go choćby czubkiem malutkiego, niewinnego, ptasiego piórka. Niemal wbił
go w ścianę w porywie swojej stanowczości, a głuchy plask bioder obijających
się o pośladki podrażnił ich słuch. – Teraz, mały… Dojdź, teraz, dla mnie… -
szeptał mu na ucho, zawzięcie bawiąc się jednym z wielu kolczyków, którym je
ozdobił. – Tak wilgotny, tak… Gorący… Oddaj mi siebie ostatecznie… - I Bill nie
wytrzymał. Zniknął świat jaki znał, zniknął zgiełk i strach, że ktoś mógł ich
zobaczyć. Były tylko fajerwerki, był ogień, byli oni – spalający się, płonący,
odrywający stopami od ziemi, aby szybować wśród niebios jak nieskrępowane
niczym istoty… Po chwili poczuł jak jego wnętrze zalewa ciepły, lepki ejakulat,
jak ostatnie pchnięcia i skurcze zdobywają jego ciało, jak cienka stróżka
spermy wypływa z jego ciała, spływając na udo.
Nie
myśląc wiele, odwrócił się przodem i – bezczelnie – zebrał dowód uniesienia
swojego kochanka palcem; ten zaś wsunął do ust, oblizał i połknął, bezczelnie
wpatrując się w jego twarz.
~
Na
wschodzie niebo zaczęło zabarwiać się w żywy róż przecinany wąskimi paskami
fioletu wpadającego w żółć i pomarańcz, który zaś wiązał się z błękitem
pierzchającej przed dniem, nocy. Ich nagie plecy spoczywały na twardej
powierzchni dachu; ciała noszące na sobie ostatnie dowody niedawno przeżytej
ekstazy oddychały spokojnie i miarowo, tak, jakby nic się nie stało. Jakby
przed chwilą nie oddali się sobie jak dwójka wariatów, gdzie szaleństwo gra
pierwsze skrzypce i potęguje miłość w sercach.
Nie
wiedział ile czasu minęło, jak to się stało, dlaczego…? Dlaczego jego serce
biło tak mocno, jak gdyby chciało wyrwać się z piersi i ulecieć do tego
tłukącego się w klatce piersiowej tuż obok…? Chciał zjednoczyć się z nim w
całość, tak, żeby już nigdy nie byli osobnymi figurami w grze o marzenia, a
jedną całą. Przyłapał się na tym, że przestaje myśleć w kategorii: „ja”, „on”,
a oba te słowa zastępuje prozaicznym „my”. Zganił się za to w myślach. Chyba
postradał zmysły…?
Obrócił
się na bok, podpierając głowę na ręce zgiętej w łokciu. Wpatrzył się w spokojną
twarz Toma, który założył za głowę zgięte ramiona. Miał przymknięte powieki,
jednak gdy wyczuł parę oczu wpatrującą się w niego, otworzył je nagle i
zamrugał.
-
Co…? – zapytał śpiąco.
-
Nic… Chyba powinniśmy wracać – wzruszył ramionami, po czym wyszczerzywszy zęby
w uśmiechu, na powrót opadł na plecy. – Wow, to było szalone.
-
I na pewno nie ostatnie Bill, nie ostatnie…
~
Płuca bolały mnie od
wysiłku, ale nie przestawałem biec. Ubranie szeleściło smagane wiatrem,
oblepiało moje ciało w najdrobniejszym milimetrze, tworząc coś na wzór
sztucznej, materiałowej skóry. Przeskoczyłem zgrabnie przez murek, opadłszy
stopami na miękki, wypielęgnowany trawnik, rzuciłem się do ucieczki przez
ciemność, która stała się moim azylem. Dobrze, coraz dalej od blasku ulicznych
latarni.
Zwolniłem bieg, idąc
szybkim marszem. Rzęziło mi w płucach, charczałem i ledwo łapałem oddech. Nie
jestem w stanie przypomnieć sobie ostatniego razu, kiedy przebiegłem sprintem
tyle kilometrów, z duszą na ramieniu i stresem wgryzającym się w mój mózg, jak
wypustki kół zębatych wpasowujące się do swoich odpowiedników w mechanizmie
zegara. Wsparłem się ramieniem o twardą, kostropatą korę drzewa, osuszając
dłonią czoło zroszone kroplami potu. W świetle księżyca lśniły jak perły.
Zaśmiałem się.
To wszystko nie mogło
być tak banalnie proste… Bo gdy było zbyt proste, okazywało się, że robiłem coś
nie tak i niestety, skazywałem całe przedsięwzięcie na klęskę. Nie mogłem
pozwolić, aby mój chytry plan ujrzał światło dzienne – jeszcze nie teraz, teraz
był czas jedynie na drobne, nieszkodliwe wskazówki. Wsunąłem dłoń w kieszeń
spodni, odnajdując pod opuszkami palców szorstki, zmięty zwitek papieru, którym
owinięty był cenny przedmiot.
Udało się… Zdobyłem to;
dla niego.
Carmen czekała na mnie
na werandzie tuż przed domem, siedząc z nogą założoną na nogę na jednym z
bujanych, drewnianych foteli obłożonych miękką, owczą skórą. Jej opalone ciało
kontrastowało z rozkloszowaną, białą sukienką na ramiączkach, a wydatne piersi
odznaczały się wyraźnie znad płaskiego, wyrzeźbionego brzucha. W takich
chwilach zastanawiałem się, czy nie zmienić obiektu swoich zainteresowań i nie
zacząć knuć jak zdobyć swoją siostrę… Ale nie, on był ważniejszy. Był
gloryfikacją najgłębiej skrywanych pragnień.
Nikt nie był taki, jak
on. Prowokujący, zmysłowy, tajemniczy. Pełen zwierzęcego magnetyzmu, erotyzmu…
A poza tym był chłopcem. Mężczyzną. Komuś takiemu, jak mi – czoła może stawić
jedynie drugi mężczyzna, ktoś silny i wyuzdany, a jednocześnie na tyle kobiecy,
aby nie psuć mojego dobrego wizerunku.
- Cześć, Tess –
rzuciłem od niechcenia, wolno wdrapując się po niewysokich schodach na ganek.
Odciągnąłem moskitierę odgradzającą drzwi apartamentu od świata pełnego
insektów i wtedy zatrzymałem się w bezruchu. Carmen celowała do mnie z czarnej
beretty kalibru dziewięciu milimetrów. Zdziwiłem się. Unosząc wysoko brwi, niedbale
oparłem się o elewację domostwa, splatając ramiona przed klatką piersiową. Skupiłem
wzrok na smukłej sylwetce broni; idealnie wygrawerowanych bokach, metalowej
obręczy lufy, na wystającym spod palca srebrnym języku spustowym. – Dobra, Carmen, ukradłaś mi pistolet i co
teraz? Chcesz mnie zastrzelić? A magazynek chociaż naładowałaś, haha? – Mój
śmiech był chłodny, zimny jak góry lodowe wypiętrzające się z morza Baffina.
Muszę przyznać, że to, co zrobiła Carmen, odebrałem jako niezły żart. - Proszę bardzo, celuj, powodzenia, tylko nie
połam sobie tipsów i nie zapomnij, że nawet tak mała broń ma niezły odrzut. To
chyba za dużo jak na twoje wątłe, kobiece ramionka, ha? Wyluzuj! Zapomniałem,
że nie lubisz tego przezwiska, a teraz schowaj tą spluwę, bo zrobisz sobie
krzywdę.
Nie odzywała się,
mierząc mnie wzrokiem, po czym jak gdyby nigdy nic, uniosła sukienkę i schowała
broń do kabury, którą nosiła przypiętą do paska od pończoch. Ta kobieta nigdy
nie przestanie mnie zadziwiać.
- Następnym razem
lepiej, jakbyś pomyślał dwa razy. – fuknęła obrażona.
- Zawsze możesz wrócić
do Hiszpanii… Bez nogi, albo dwóch – zachichotałem złowieszczo, po czym
otworzyłem drzwi i gestem zaprosiłem ją do środka. – Byłabyś na tyle miła?
Plany się zmieniły, mamy trochę do omówienia.
Wahała się przez
chwilę, ale nie zaprotestowała. Z właściwą dla siebie godnością wstała,
otrzepała sukienkę z niewidzialnego – i pewnie wyimaginowanego – kurzu, po czym
nie czekając na zaproszenie, wepchnęła się przede mnie i zniknęła w mroku,
dopóki pstryknięcie włącznika nie przerwało niezręcznej ciszy, a jasny hall nie
oblał strumieniem halogenowego światła. Dumny z siebie zamknąłem dom na
wszystkie cztery zamki mechaniczne i dwa łańcuchowe.
Nalałem sobie
szkockiej, nie myśląc o tym, czy może też by się napiła. Rozsiadłem się na
kanapie jak pan i władca, włączyłem telewizor, żeby nikt nas nie podsłuchał, po
czym wstałem i ruszyłem do gabinetu. Snuła się za mną jak cień.
Ostrożności nigdy nie
za wiele, nie?