niedziela, 5 czerwca 2016

13

Rozdział XIII




“If we are born to die, and we all die to live,
then what’s the point of living life if it just contradicts?”.

~


            Patrzyłem przed siebie, sparaliżowany, nie czując koniuszków palców u stóp. Nie miałem myśli, ani nie miałem życia. Trwałem, wpatrzony w obraz przed sobą.

            Szedł korytarzem obejmując w ramionach podręczniki i może nawet zeszyt, ale nie widział nikogo, ani niczego. Nie widział mnie. Nie słuchał szeptów, jakie rozbrzmiewały wokół, kiedy tylko się pojawiał. Jedne pełne zachwytu, drugie sprośne i wręcz obrzydliwe, ale on zdawał się ich nie słyszeć. Był ponad tym.

            Podziwiałem hart jego ducha, bo ja, w przeciwieństwie do niego, za bardzo się bałem. Bałem się być sobą i bałem się przeciwstawiać. Byłem popychadłem, z którego początkowo się śmiano, a później, znudzeni brakiem jakichkolwiek reakcji, przestali. Ale on był inny. Gardził wszystkim wokół siebie i głupotą tych, którym przeszkadzała czarna kreska jaką podkreślał oczy. Docinali mu, że farbuje włosy. On odpowiadał im środkowym palcem, szydząc, że, cytuję: „wstyd, żeby taki pedał jak ja miał większego chuja od ciebie”, i nie uciekał nawet, jeżeli silniejsi od niego spuszczali mu łomot. Przyglądałem się niejednej z tych scen, gryząc wyrzutami sumienia, że jestem zbytnim tchórzem, aby go obronić. Jak teraz o tym myślę, nie przypominam sobie nawet, żeby pojedyncza łza zrodziła się w kąciku jego oka, zwilżając blade policzki. Nie płakał, nigdy. Był dla mnie idealny.

            Fascynował mnie. Każdą rzeczą, której się podejmował. To, jak bardzo kobiecy był na zewnątrz, jak delikatny i kruchy, kiedy jego umysł stanowił całkowitą tego odwrotność. W którymś momencie zorientowałem się, że mój afekt zaczął zmieniać się w obsesję, ale nawet chory z miłości do niego, nie zamierzałem przestawać. Było mi z tym dobrze.

            Tamtego dnia, chciałem mu zaimponować. Topiąc swój strach jak niechciane niemowlę w mętnych wodach, przełykając dumę i narażając własne bezpieczeństwo. Zrobiłbym dla niego wszystko, o co tylko by mnie poprosił, choćby tą prośbą było czyszczenie mu butów własną szczoteczką do zębów.

            Pokręciłem głową, wyrywając się z sennych wyobrażeń. Otwierał właśnie szafkę, opierając dłoń o smukłych palcach z wypielęgnowanymi paznokciami muśniętymi czernią lakieru o zielone, żelazne drzwiczki. Odłożywszy książki na miejsce zamknął ją, po czym przeciągnął wyciągając ramiona ponad głowę; jego koszulka uniosła się o kilka centymetrów, eksponując opaloną skórę na podbrzuszu, a wtedy zauważyłem ją. Pięcioramienną gwiazdę tuż obok wystającej kości miednicy, czarną jak smoła, kuszącą jak sam diabeł. Przełknąłem ślinę, tak mi się gorąco zrobiło.

            Nagle, spod przeciwległej ściany, do czarnowłosego podeszła zgraja szkolnych lalusi, typowych figo-fago, z rodzaju tych co to nie oni. Jeden z nich, którego z imienia nie znałem, ułożył dłoń na drzwiczkach tuż obok jego głowy, po czym chwycił go za kark i gwałtownie odciągnął na środek korytarza, szczelnie okręcając ramię wokół jego wąskiej talii. Zamarłem z duszą na ramieniu, nie wiedząc, czy chcą go skrzywdzić, czy po prostu napędzić strachu. Obserwowałem tę scenę okrągłymi oczami, bezradny, bierny jak zawsze. Zacisnąłem dłonie w pięści, aż pobielały mi kłykcie.

            I wtedy zrobiłem coś tak głupiego, o co nie śmiałbym siebie samego podejrzewać. Miłość zmienia ludzi. A moja wypełniła mnie pewnością siebie i dziwną dozą siły, nawet, jeżeli moje - cienkie jak pajęcze nogi - ramiona wzbudzały raczej śmiech, a nie strach.

            - Zostaw go! – krzyknąłem ile sił w płucach, a koleś, zupełnie wytrącony z równowagi, nieprzytomnie rozejrzał się wokół. Nawet sam Bill patrzył na mnie jak na przybysza z innej planety. Patrzył na mnie! Zauważył mnie! Po raz pierwszy na mnie patrzył! Obezwładniło mnie szczęście, jeszcze większa motywacja do walki, więc ciągnąłem swój monolog. – Zostaw kurwa, albo będziesz miał do czynienia ze mną! – Tak. Dojebałem jak łysy glacą o beton.

            - Z tobą…? – zakpił. Śmiejąc się szyderczo puścił swoją wcześniejszą ofiarę, aby podejść bliżej mnie. Przewyższał moją osobę o jakieś dziesięć centymetrów wzwyż i z pięćdziesiąt wszerz. Mimo to, nie czułem strachu, a w moich żyłach buzowała adrenalina. Niech mnie skrzywdzą, ale jego zostawią w spokoju. – Zobaczymy, może taka pokraka jak ty, tak niezauważalna i nic nie warta, jest odporniejsza na ból niż nasza laleczka.

            Przełknąłem ślinę, przyjmując pozycję obronną. Kątem oka zauważyłem, że Bill zniknął nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem! A przecież to wszystko dla niego, ja go obroniłem, byłem wybawcą, a on… On po prostu poszedł, nie rozpaczał nad moim losem, nie obszedłem go. To bolało gorzej, niż to, co nadeszło później.

            Czułem wzbierające pod powiekami łzy, gdy, skulony gdzieś pod szkolnymi szafkami, czułem uderzenia butów o swój brzuch. Czułem, jak lepka krew wypływa z kącika moich ust i biegnie wzdłuż podbródka, na szyję, brudząc parkiet. Żaden z tych ciosów nie bolał tak, jak bolało serce, jak bolała moja dusza, jak bolała jego ignorancja.

            Zemdlałem. To był pierwszy raz, kiedy zapragnąłem umrzeć.


~

            Bezwiednie mieszał widelcem w głębokim talerzu z dawno już wystygłą zupą. Dopadły go wspomnienia, obrazy tak rzeczywiste, które przesuwały się przed jego oczami jak filmowe klatki. Był z siebie jednak dumny, że teraz, w przeciwieństwie do tego, co czuł wcześniej – lubił ból dawnych dni. Każda zła chwila motywowała go, aby iść przed siebie i chwytać każdy dzień jakby był tym ostatnim.

            Brunetka o ciemnej karnacji i wyjątkowym, lazurowym odcieniu tęczówek, spoglądała na niego badawczo. Widać było, że coś nie daje mu spokoju, a dowód stanowiło choćby to, że jego obiad pozostał nietknięty, a zamiast łyżki, trzymał w ręku widelec. Ubrany był jednak nienagannie; biała koszula, której kilka pierwszych guzików rozpiął, skrywszy się pod czarną marynarką, odsłoniła skrawek opalonej skóry na torsie, a jego umięśnione nogi oplatały spodnie z ciemnego jeansu. Musiało układać mu się w życiu - jak zauważyła na pierwszy rzut oka -  ponieważ wszystkie ubrania zostały uszyte z dobrego materiału, najpewniej zaprojektowane przez jednego z wybitnych kreatorów dzisiejszej mody. W jego oczach tliło się coś dziwnego, złowrogiego, choć na nią patrzył, zdawał się jej nie zauważać.

            - Theo, zupa ci wystygła – rzuciła, wycierając kąciki karminowych ust równie krwistą chusteczką. Zmięła ją i odłożyła na pusty już talerz, przywołując kelnera, aby zebrał brudne naczynia. Minęło dopiero parę godzin odkąd wylądowała, a on zagwarantował, że jeden z jego ludzi odwiezie jej bagaże do apartamentu, jaki będą teraz wspólnie zajmować. Nie kwestionowała jego obietnicy, zaufała mu na ślepo. Jakie zresztą miała wyjście, będąc sama w obcym mieście? Znała tylko jego, nikogo więcej.

            - Nie jestem głodny. – Uniósł dłoń w górę i pstryknął palcami na obsługującego ich mężczyznę, wskazał swój nietknięty obiad i rzucił chłodno: - To też zabierz. – Był impertynencki i pretensjonalny. Lodowaty odcień jego głosu nie wróżył niczego dobrego, stąd facet w służbowym uniformie bez słowa wypełnił jego żądanie. – I przynieś rachunek, a jak będę na niego zbyt długo czekał, wyrżnę twoją rodzinę w pień.

            - Theophil! – zagrzmiała kobieta, gromiąc go wściekłym spojrzeniem. Byli rodzeństwem, więc czemu robił jej teraz taki wstyd? Ludzie będą zgodni pomyśleć, że przyszła tutaj z chłopakiem psychopatą.

            - Kobiety głosu nie mają, nie denerwuj się tak… - uśmiechnął się, złośliwie dodając: – Siostrzyczko.

            Wyszli z restauracji, nie odzywając się do siebie. Zresztą, ich kontakty nigdy nie były zbyt dobre, ona – wychowywana przez matkę w Hiszpanii, on – przez ojca w Stanach. Spotykali się raz na kilka lat, wymieniali mailami, czasem dzwonili. Tymczasem on, jej braciszek, po kilkudziesięciu miesiącach milczenia, tak nagle zaprosił ją do siebie, do sławetnej, gorącej Californii, gdzie lazur nieba przecinają finezyjne korony palm kokosowych, plaża o złotym piasku przyciąga ludzi łaknących ukojenia od prażącego słońca. Ułożyła na czubku głowy granatowy kapelusz z szerokim rondem przepasany wokół białą wstążeczką, a oczy ukryła za czarnymi, dużymi okularami by ochronić ich wrażliwość przed palącą jasnością dnia. Wygładziła dłońmi czerwoną, ołówkową sukienkę za kolano, z wąskim rozcięciem u dołu na jej tyle, idealnie dopasowaną do ciała, by uwypuklić atuty jej kobiecości. Czuła jak asfalt topnieje pod obcasami jej trzewików, w głowie miała zagwozdkę, co też powodowało nim, aby ją tutaj ściągnąć. Oczywiście, nie oponowała. Od małego była uczona uległości i dobrych manier, tego, jak kokietować, gotować, sprzątać, by w przyszłości być dobrą żoną i kochanką. Zdawała sobie także sprawę ze swojej urody – pukle czarnych włosów sięgały jej talii, smukła sylwetka zaokrąglona w tych miejscach, w których trzeba przyciągała uwagę, a śliczna buzia o wyjątkowo błękitnych oczach nie mogła pozostać niezauważona zbyt długo. Oglądając stare zdjęcia wiedziała jak bardzo przypomina swoją babkę z czasów młodości, były niemal identyczne. Szkoda, że tak prędko zmarła.

            Mało kto wiedział, że tak, jak każdy człowiek, miała także swoje demony. Swoją ciemną stronę, którą – jak jej się zdawało – pokonała.

            Skryli się w cieniu jednej z palm, przysiadając na ławce. Wpatrzyła się w przechodniów, którzy przecinali ulicę. Byli tacy beztroscy, szczęśliwi… Dzieci jadły lody, które topniały pod wpływem wysokiej temperatury, a jedno z nich płakało straszliwie, bo jego smakołyk upadł na ziemię. Krzyczał, wił się, krokodyle łzy leciały ciurkiem z jego oczu, dopóki jego – najprawdopodobniej – rodzicielka nie zaproponowała, że kupi mu nowego, większego i lepszego. Uśmiechnęła się współczująco, rozczulona do granic.

            - Zdejmij te kurewskie okulary, kiedy ze mną jesteś Carmen. Jak mam z tobą rozmawiać, skoro ukrywasz te swoje zakłamane oczęta pod jakimiś musztardówami – Oparł kostkę nogi o kolano, dłońmi obejmując swoją łydkę. Obojętnym wzrokiem przeciągnął wzdłuż ulicy, patrząc na tych samych ludzi, których widziała ona, ale w przeciwieństwie do niej – nie wydawał się rozczulony. Ba, on był pełen pogardy, wściekły i nieczuły. Pulsowała mu żyła na skroni, jakby zaraz miał wybuchnąć.
           
            - Nie po to cię tutaj przyciągnąłem, żebyś była zbędna jak wrzód na dupie – kontynuował, a ona ulegle zdjęła z nosa wadzącą mu rzecz, układając ją na swoim podołku. Chwycił jej podbródek między kciuk, a palec wskazujący i przyjrzał się uważnie jej twarzy. Zacmokał ze smakiem trzy razy. – Gdybyś nie była moją siostrą, zerżnąłbym cię, taka jesteś śliczna.

            - Przestań, Theo – rzuciła cicho, czerwieniąc się jak pomidory w sierpniowym słońcu. – Wygadujesz bzdury. – dodała jeszcze, czując się co najmniej niezręcznie. – Po co więc tutaj jestem?

            - Family business – odpowiedział rzeczowo, puszczając ją, wrócił do poprzedniej pozycji. Tym razem jednak zamiast oprzeć dłonie o łydkę, objął nimi oparcie ławki, wystukując o metalową konstrukcję tylko sobie znany rytm.

            - Nie rozumiem.

            - Musisz kogoś uwieść. – Zmarszczyła brwi, przyglądając mu się jakby był tak szkaradny jak dzwonnik z Notre Dame; była pewna, że postradał zmysły, przecież już dawno przestała praktykować w tym fachu. Fakt, kiedyś zarabiała tak na życie, próbując samodzielnie utrzymać się w Ameryce, ale kiedy na powrót osiadła w ojczystej Hiszpanii, skończyła z tym na dobre. Nie zamierzała wracać do starych nawyków, bo gdy pozwalasz truciźnie na powrót zagnieździć się w twoim organizmie, tym trudniej ją później wyplenić.

            - Skończyłam z tym. – odparła chłodno, gotowa zabrać swoją torebkę i wrócić się na lotnisko. Więc tylko o to mu chodziło? Żeby zrobić z niej ździrę?! Żałowała, że mu uległa i przyjechała najprędzej jak mogła. Klęła w myślach swoją matkę i jej beznadziejne wychowanie! Gdyby nauczyła jej asertywności wobec mężczyzn, nie znalazłaby się w tak beznadziejnej sytuacji!

- Obiecuję, że będziesz zadowolona…

            Teraz spojrzała na niego badawczo, zaciekawiona. Złość sprzed chwili zastąpiła intryga, a gęsta, gnijąca krew wyparła z krwioobiegu tę czystą, bordową jak dojrzałe czereśnie. Wiatr rozwiał jej włosy, tańczyły szaleńczo przed jej oczyma oblepiając twarz. Theophil nachylił się, aby zebrać je palcami i założyć za ucho.

            - Twoim zadaniem jest Tom Kaulitz.

Zabiło jej serce. Wypełniło euforią i szaleństwem, tym, które wykrzywiło jej wargi w szeroki uśmiech, obnażający dwa rzędy śnieżnobiałych zębów. Ona nie zapomniała… Nie chciała zapominać o mężczyźnie, którego uwiodła i zniewoliła, nie zapomniała o przerażonych oczach ani o piekle, które rozegrało się później.

Już wiedziała, że pobyt w Los Angeles będzie wisienką na torcie w jej, ostatnio, nudnym życiu. Wyprostowała się z godnością, wzdychając.

- Jednak nie ma w życiu nic za darmo, mój Theo.


~



- Kurwa – syknął, ocierając wierzchem dłoni krople krwi, które zakwitły na jego skórze, gdy złe ułożenie maszynki zraniło ją. Przeklinając w duchu własną głupotę i beznadziejną koordynację ruchów, płynnie pociągnął urządzeniem po ostatnim skrawku pozostałego zarostu, strzepując pianę z drobnymi włoskami do zlewu. Odkręcił kurek z zimną wodą i obmył twarz, następnie rozcierając w dłoniach odrobinę wody po goleniu, zrosił swoje oblicze, odczuwając natychmiastową ulgę. Tak, przynajmniej to miał za sobą.
           
Skrył twarz w miękkości ręcznika frotte, rozpływając się w chwilowym braku zmartwień, po czym, odziany jedynie w bokserki wrócił się na korytarz, zbierając wczorajsze zakupy i zanosząc tam, gdzie ich miejsce. Do kuchni.

Nie pamiętał jakim cudem udało mu się zasnąć. Gdy się ocknął, przerażony, zrozumiał, że nie zaryglował drzwi na zamek, a więc całą noc i pół dnia dał włamywaczom możliwość zdemolowania mu mieszkania i wyniesienia stąd co cenniejszych przedmiotów. Zamiast tego, na stoliku tuż przed swoimi oczami, znalazł kopertę. Nie przypominał sobie, aby leżała tam wcześniej, stąd, skonsternowany po nią sięgnął; gdy przeleciał szybko po smolistych literach, nie poczuł niczego. Ot, prędzej swoje odczucia nazwałby mianem rozbawienia, niż rzeczywistej trwogi, czy innych, negatywnych odczuć. Jednak, każdego kolejnego dnia, niespodzianek było coraz więcej. Starał się jednak żyć tak, jakby nic się nie stało, a nadawcę wszystkich dziwactw stworzył jego własny umysł. Wciąż wstawał rano, szykował się, pił kawę. Wywiązywał się z obowiązków, imprezował, pił wysoko procentowe drinki i palił, przyłapawszy się na tym, że owych wiadomości zaczyna po prostu wyczekiwać. A po tej, którą odkrył po dłuższym czasie w okolicach południa, nie potrafił już zignorować i być tak samo nieczuły, jak nieczuły był przedtem.

 Od razu pobiegł na korytarz, upadając na posadzkę kolanami; dopadł swoją torebkę i grzebał w niej tak długo i zachłannie, dopóki nie znalazł telefonu. Wystukał sms’a do człowieka, który zajmował pierwsze miejsce na jego liście podejrzanych, po czym zajął się tym, czego nie zdążył zrobić wcześniej.

Czekał nad kubkiem parującej kawy i dymem unoszącym się znad papierosa. Czekał cierpliwie na stukot kostek dłoni o drzwi. Czekał. Czekał, a sztorm jakim jest wściekłość, zawładnął jego istnieniem.

Minuty mijały wolno, wiły się w przestrzeni jak obrzydliwie długie, splątane ze sobą dżdżownice. Irytujące tykanie kuchennego zegara wibrowało w jego uszach, wwiercało się we wrażliwy mózg, więc starał się zagłuszyć je nucąc spokojną melodię pod nosem. Zabawne, że choć cały wrzał, potrafił zachować jako-taki spokój. Przynajmniej dopóki jest sam.

Ubrał się niespiesznie, wybierając przypadkowo kolejne elementy garderoby. Wszystko było mu jedno, a wcześniejsze szczęście ulotniło się jak kompozycja zapachowa tanich perfum. Zrosiło skórę tylko na moment by zaraz wyblaknąć, przypominając długie, samotne noce i ciągły szum za dnia. Wtedy, kiedy biegł przed siebie na oślep, trafiając tylko na zamknięte drzwi.

W końcu ciszę mieszkania przerwało pukanie do drzwi, a on, wykorzystując wszystkie ze swoich aktorskich zdolności, wykrzywił swoją twarz w przerażeniu. Doszedł do wejścia w mniej niż minutę i wpuścił swojego gościa do środka.

Tom gnał do niego co tchu, przeskakując po dwa stopnie na raz. I tak wyrzucał sobie, że jechał zbyt długo, że potrzebował go, a jego nie było obok. Przecież obiecał sobie, że nigdy więcej nie popełni dawnych błędów…

Tymczasem, zamiast przestraszonego, biednego chłopca, zauważył rozjuszone zwierzę, zastraszonego drapieżcę. Zdziwił się, gdy chwycił za poły jego grafitowej marynarki i z siłą, jakiej się po nim nie spodziewał, przyparł go do ściany tak mocno, aż obraz zawieszony na niej zadrżał i upadł na posadzkę.

- Co ty sobie kurwa wyobrażasz?! – wrzasnął, a Tom spojrzał na niego zszokowany.

- O co ci chodzi…?

4 komentarze:

  1. Zagadka odrobinę się rozwiązała, lecz przez to powstaje jeszcze więcej pytań, choć już jest wiadomo, z kim Tom zdradził Billa, i dlaczego. Wydaje mi się, że obsesyjna miłość z czasów szkolnych w tym kolesiu nie wygasła, a wręcz przeciwnie. Oj nie będą mieli lekko nasi bohaterowie z takim zapleczem pełnym intryg. Czy ich miłość będzie na tyle silna, aby przezwyciężyć trudności? Oby...
    Jak zawsze napisane obłędnie, brak mi słów na to, jak pięknie dobierasz słowa i jak układasz zdania, ja nie mam nigdy do czego sie przyczepić, czytać Ciebie to czysta przyjemność pod względem estetycznym, jak i fabuły.
    Oby wena była z Tobą, jak moc w "Gwiezdnych wojnach" :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Po przeczytaniu odcinka mam mały problem z zebraniem myśli i ułożeniem ich w sensowne zdania, a to wszystko Twoja zasługa... :D Bill podejrzewa Toma o to całe wtargnięcie i listy? W sumie się temu dziwię, chociaż mam na uwadze tę okropną zdradę, która kładzie się cieniem na ich przyszłości... Jestem ciekawa jaką treść zawierają w sobie owe wiadomości, albo chociaż ta ostatnia. I jeszcze ten Theo... Czyżby to jego postać miała obsesję na punkcie Billa i stała za tym wszystkim? Zamiast się uczyć do egzaminów, to zastanawiam się co następnie się wydarzy, bo mam przeczucie, że jeszcze wiele przeróżnych niespodzianek spotka naszych bohaterów. :)
    Dziękuję raz jeszcze za dedykację! :* Cieszę się, że trafiłam na Twoje opowiadanie i z każdym rozdziałem mogę podziwiać Twoje doskonałe pisarskie umiejętności. :*
    Buziaki Kochana! :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Co to za jakiś palant ten Theo? Dziwny człowiek i wiem ze juzgo nie lubię. Rozumiem, że mógł poczuć się urażony, że Bill go wtedy olał w szkole. No ale tak w sumie to co miał zrobić? Czekać aż sam też oberwie? Bez sensu. On jest jakiś psychiczny i lepiej żeby jak najszybciej się go pozbyli. I jeszcze ta jego siostra. Fuck -.- A teraz Bill mysli ze to Tom sobie jakieś podchody urządza. No masakra. Ale cieszy mnie to, że nadal masz wenę bo mogę podziwiać Twoją twórczość dosyć często, a i tak ciągle czuje niedosyt. :D
    Dziękuję jeszcze raz za dedykację.
    Buziaki :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Co to za intrygi się tutaj knują? Kim jest ten cholerny Teofil? Czuję, że nieźle namiesza w życiu Billa i Toma, ale chyba mnie to cieszy, wtedy będzie można się przekonać, jak tak naprawdę mocne jest ich uczucie. Czekam na część kolejną, a żaby jeszcze pojawiały się w tak krótkim odstępie jak ta i poprzednia, to byłoby cudownie. Weeeenyyyy kochana :-*

    OdpowiedzUsuń