Rozdział XIII
“If we are born to die, and we all die to live,
then what’s the point of living life if it just
contradicts?”.
~
Patrzyłem
przed siebie, sparaliżowany, nie czując koniuszków palców u stóp. Nie miałem myśli,
ani nie miałem życia. Trwałem, wpatrzony w obraz przed sobą.
Szedł
korytarzem obejmując w ramionach podręczniki i może nawet zeszyt, ale nie
widział nikogo, ani niczego. Nie widział mnie. Nie słuchał szeptów, jakie
rozbrzmiewały wokół, kiedy tylko się pojawiał. Jedne pełne zachwytu, drugie
sprośne i wręcz obrzydliwe, ale on zdawał się ich nie słyszeć. Był ponad tym.
Podziwiałem
hart jego ducha, bo ja, w przeciwieństwie do niego, za bardzo się bałem. Bałem
się być sobą i bałem się przeciwstawiać. Byłem popychadłem, z którego
początkowo się śmiano, a później, znudzeni brakiem jakichkolwiek reakcji,
przestali. Ale on był inny. Gardził wszystkim wokół siebie i głupotą tych,
którym przeszkadzała czarna kreska jaką podkreślał oczy. Docinali mu, że farbuje
włosy. On odpowiadał im środkowym palcem, szydząc, że, cytuję: „wstyd, żeby
taki pedał jak ja miał większego chuja od ciebie”, i nie uciekał nawet, jeżeli
silniejsi od niego spuszczali mu łomot. Przyglądałem się niejednej z tych scen,
gryząc wyrzutami sumienia, że jestem zbytnim tchórzem, aby go obronić. Jak
teraz o tym myślę, nie przypominam sobie nawet, żeby pojedyncza łza zrodziła
się w kąciku jego oka, zwilżając blade policzki. Nie płakał, nigdy. Był dla
mnie idealny.
Fascynował
mnie. Każdą rzeczą, której się podejmował. To, jak bardzo kobiecy był na
zewnątrz, jak delikatny i kruchy, kiedy jego umysł stanowił całkowitą tego odwrotność.
W którymś momencie zorientowałem się, że mój afekt zaczął zmieniać się w
obsesję, ale nawet chory z miłości do niego, nie zamierzałem przestawać. Było
mi z tym dobrze.
Tamtego
dnia, chciałem mu zaimponować. Topiąc swój strach jak niechciane niemowlę w
mętnych wodach, przełykając dumę i narażając własne bezpieczeństwo. Zrobiłbym
dla niego wszystko, o co tylko by mnie poprosił, choćby tą prośbą było
czyszczenie mu butów własną szczoteczką do zębów.
Pokręciłem
głową, wyrywając się z sennych wyobrażeń. Otwierał właśnie szafkę, opierając
dłoń o smukłych palcach z wypielęgnowanymi paznokciami muśniętymi czernią
lakieru o zielone, żelazne drzwiczki. Odłożywszy książki na miejsce zamknął ją,
po czym przeciągnął wyciągając ramiona ponad głowę; jego koszulka uniosła się o
kilka centymetrów, eksponując opaloną skórę na podbrzuszu, a wtedy zauważyłem
ją. Pięcioramienną gwiazdę tuż obok wystającej kości miednicy, czarną jak
smoła, kuszącą jak sam diabeł. Przełknąłem ślinę, tak mi się gorąco zrobiło.
Nagle,
spod przeciwległej ściany, do czarnowłosego podeszła zgraja szkolnych lalusi,
typowych figo-fago, z rodzaju tych co to nie oni. Jeden z nich, którego z
imienia nie znałem, ułożył dłoń na drzwiczkach tuż obok jego głowy, po czym
chwycił go za kark i gwałtownie odciągnął na środek korytarza, szczelnie
okręcając ramię wokół jego wąskiej talii. Zamarłem z duszą na ramieniu, nie
wiedząc, czy chcą go skrzywdzić, czy po prostu napędzić strachu. Obserwowałem
tę scenę okrągłymi oczami, bezradny, bierny jak zawsze. Zacisnąłem dłonie w
pięści, aż pobielały mi kłykcie.
I
wtedy zrobiłem coś tak głupiego, o co nie śmiałbym siebie samego podejrzewać.
Miłość zmienia ludzi. A moja wypełniła mnie pewnością siebie i dziwną dozą
siły, nawet, jeżeli moje - cienkie jak pajęcze nogi - ramiona wzbudzały raczej
śmiech, a nie strach.
-
Zostaw go! – krzyknąłem ile sił w płucach, a koleś, zupełnie wytrącony z
równowagi, nieprzytomnie rozejrzał się wokół. Nawet sam Bill patrzył na mnie
jak na przybysza z innej planety. Patrzył na mnie! Zauważył mnie! Po raz
pierwszy na mnie patrzył! Obezwładniło mnie szczęście, jeszcze większa
motywacja do walki, więc ciągnąłem swój monolog. – Zostaw kurwa, albo będziesz
miał do czynienia ze mną! – Tak. Dojebałem jak łysy glacą o beton.
-
Z tobą…? – zakpił. Śmiejąc się szyderczo puścił swoją wcześniejszą ofiarę, aby
podejść bliżej mnie. Przewyższał moją osobę o jakieś dziesięć centymetrów wzwyż
i z pięćdziesiąt wszerz.
Mimo to, nie czułem strachu, a w moich żyłach buzowała adrenalina. Niech mnie
skrzywdzą, ale jego zostawią w spokoju. – Zobaczymy, może taka pokraka jak ty,
tak niezauważalna i nic nie warta, jest odporniejsza na ból niż nasza laleczka.
Przełknąłem
ślinę, przyjmując pozycję obronną. Kątem oka zauważyłem, że Bill zniknął nie
zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem! A przecież to wszystko dla niego, ja go
obroniłem, byłem wybawcą, a on… On po prostu poszedł, nie rozpaczał nad moim
losem, nie obszedłem go. To bolało gorzej, niż to, co nadeszło później.
Czułem
wzbierające pod powiekami łzy, gdy, skulony gdzieś pod szkolnymi szafkami,
czułem uderzenia butów o swój brzuch. Czułem, jak lepka krew wypływa z kącika
moich ust i biegnie wzdłuż podbródka, na szyję, brudząc parkiet. Żaden z tych
ciosów nie bolał tak, jak bolało serce, jak bolała moja dusza, jak bolała jego
ignorancja.
Zemdlałem.
To był pierwszy raz, kiedy zapragnąłem umrzeć.
~
Bezwiednie
mieszał widelcem w głębokim talerzu z dawno już wystygłą zupą. Dopadły go
wspomnienia, obrazy tak rzeczywiste, które przesuwały się przed jego oczami jak
filmowe klatki. Był z siebie jednak dumny, że teraz, w przeciwieństwie do tego,
co czuł wcześniej – lubił ból dawnych dni. Każda zła chwila motywowała go, aby
iść przed siebie i chwytać każdy dzień jakby był tym ostatnim.
Brunetka o ciemnej karnacji i
wyjątkowym, lazurowym odcieniu tęczówek, spoglądała na niego badawczo. Widać
było, że coś nie daje mu spokoju, a dowód stanowiło choćby to, że jego obiad pozostał
nietknięty, a zamiast łyżki, trzymał w ręku widelec. Ubrany był jednak
nienagannie; biała koszula, której kilka pierwszych guzików rozpiął, skrywszy
się pod czarną marynarką, odsłoniła skrawek opalonej skóry na torsie, a jego
umięśnione nogi oplatały spodnie z ciemnego jeansu. Musiało układać mu się w
życiu - jak zauważyła na pierwszy rzut oka -
ponieważ wszystkie ubrania zostały uszyte z dobrego materiału, najpewniej
zaprojektowane przez jednego z wybitnych kreatorów dzisiejszej mody. W jego
oczach tliło się coś dziwnego, złowrogiego, choć na nią patrzył, zdawał się jej
nie zauważać.
- Theo, zupa ci wystygła – rzuciła,
wycierając kąciki karminowych ust równie krwistą chusteczką. Zmięła ją i
odłożyła na pusty już talerz, przywołując kelnera, aby zebrał brudne naczynia.
Minęło dopiero parę godzin odkąd wylądowała, a on zagwarantował, że jeden z
jego ludzi odwiezie jej bagaże do apartamentu, jaki będą teraz wspólnie
zajmować. Nie kwestionowała jego obietnicy, zaufała mu na ślepo. Jakie zresztą
miała wyjście, będąc sama w obcym mieście? Znała tylko jego, nikogo więcej.
- Nie jestem głodny. – Uniósł dłoń w
górę i pstryknął palcami na obsługującego ich mężczyznę, wskazał swój
nietknięty obiad i rzucił chłodno: - To też zabierz. – Był impertynencki i
pretensjonalny. Lodowaty odcień jego głosu nie wróżył niczego dobrego, stąd facet
w służbowym uniformie bez słowa wypełnił jego żądanie. – I przynieś rachunek, a
jak będę na niego zbyt długo czekał, wyrżnę twoją rodzinę w pień.
- Theophil! – zagrzmiała kobieta,
gromiąc go wściekłym spojrzeniem. Byli rodzeństwem, więc czemu robił jej teraz
taki wstyd? Ludzie będą zgodni pomyśleć, że przyszła tutaj z chłopakiem
psychopatą.
- Kobiety głosu nie mają, nie
denerwuj się tak… - uśmiechnął się, złośliwie dodając: – Siostrzyczko.
Wyszli z restauracji, nie odzywając
się do siebie. Zresztą, ich kontakty nigdy nie były zbyt dobre, ona –
wychowywana przez matkę w Hiszpanii, on – przez ojca w Stanach. Spotykali się
raz na kilka lat, wymieniali mailami, czasem dzwonili. Tymczasem on, jej
braciszek, po kilkudziesięciu miesiącach milczenia, tak nagle zaprosił ją do
siebie, do sławetnej, gorącej Californii, gdzie lazur nieba przecinają
finezyjne korony palm kokosowych, plaża o złotym piasku przyciąga ludzi
łaknących ukojenia od prażącego słońca. Ułożyła na czubku głowy granatowy
kapelusz z szerokim rondem przepasany wokół białą wstążeczką, a oczy ukryła za
czarnymi, dużymi okularami by ochronić ich wrażliwość przed palącą jasnością
dnia. Wygładziła dłońmi czerwoną, ołówkową sukienkę za kolano, z wąskim
rozcięciem u dołu na jej tyle, idealnie dopasowaną do ciała, by uwypuklić atuty
jej kobiecości. Czuła jak asfalt topnieje pod obcasami jej trzewików, w głowie
miała zagwozdkę, co też powodowało nim, aby ją tutaj ściągnąć. Oczywiście, nie
oponowała. Od małego była uczona uległości i dobrych manier, tego, jak
kokietować, gotować, sprzątać, by w przyszłości być dobrą żoną i kochanką.
Zdawała sobie także sprawę ze swojej urody – pukle czarnych włosów sięgały jej
talii, smukła sylwetka zaokrąglona w tych miejscach, w których trzeba
przyciągała uwagę, a śliczna buzia o wyjątkowo błękitnych oczach nie mogła
pozostać niezauważona zbyt długo. Oglądając stare zdjęcia wiedziała jak bardzo
przypomina swoją babkę z czasów młodości, były niemal identyczne. Szkoda, że
tak prędko zmarła.
Mało kto wiedział, że tak, jak każdy
człowiek, miała także swoje demony. Swoją ciemną stronę, którą – jak jej się
zdawało – pokonała.
Skryli się w cieniu jednej z palm,
przysiadając na ławce. Wpatrzyła się w przechodniów, którzy przecinali ulicę.
Byli tacy beztroscy, szczęśliwi… Dzieci jadły lody, które topniały pod wpływem wysokiej
temperatury, a jedno z nich płakało straszliwie, bo jego smakołyk upadł na
ziemię. Krzyczał, wił się, krokodyle łzy leciały ciurkiem z jego oczu, dopóki
jego – najprawdopodobniej – rodzicielka nie zaproponowała, że kupi mu nowego,
większego i lepszego. Uśmiechnęła się współczująco, rozczulona do granic.
- Zdejmij te kurewskie okulary,
kiedy ze mną jesteś Carmen. Jak mam z tobą rozmawiać, skoro ukrywasz te swoje
zakłamane oczęta pod jakimiś musztardówami – Oparł kostkę nogi o kolano, dłońmi
obejmując swoją łydkę. Obojętnym wzrokiem przeciągnął wzdłuż ulicy, patrząc na
tych samych ludzi, których widziała ona, ale w przeciwieństwie do niej – nie
wydawał się rozczulony. Ba, on był pełen pogardy, wściekły i nieczuły.
Pulsowała mu żyła na skroni, jakby zaraz miał wybuchnąć.
- Nie po to cię tutaj przyciągnąłem,
żebyś była zbędna jak wrzód na dupie – kontynuował, a ona ulegle zdjęła z nosa
wadzącą mu rzecz, układając ją na swoim podołku. Chwycił jej podbródek między
kciuk, a palec wskazujący i przyjrzał się uważnie jej twarzy. Zacmokał ze
smakiem trzy razy. – Gdybyś nie była moją siostrą, zerżnąłbym cię, taka jesteś
śliczna.
- Przestań, Theo – rzuciła cicho,
czerwieniąc się jak pomidory w sierpniowym słońcu. – Wygadujesz bzdury. –
dodała jeszcze, czując się co najmniej niezręcznie. – Po co więc tutaj jestem?
- Family business – odpowiedział
rzeczowo, puszczając ją, wrócił do poprzedniej pozycji. Tym razem jednak
zamiast oprzeć dłonie o łydkę, objął nimi oparcie ławki, wystukując o metalową
konstrukcję tylko sobie znany rytm.
- Nie rozumiem.
- Musisz kogoś uwieść. – Zmarszczyła
brwi, przyglądając mu się jakby był tak szkaradny jak dzwonnik z Notre Dame;
była pewna, że postradał zmysły, przecież już dawno przestała praktykować w tym
fachu. Fakt, kiedyś zarabiała tak na życie, próbując samodzielnie utrzymać się
w Ameryce, ale kiedy na powrót osiadła w ojczystej Hiszpanii, skończyła z tym
na dobre. Nie zamierzała wracać do starych nawyków, bo gdy pozwalasz truciźnie
na powrót zagnieździć się w twoim organizmie, tym trudniej ją później wyplenić.
- Skończyłam z tym. – odparła
chłodno, gotowa zabrać swoją torebkę i wrócić się na lotnisko. Więc tylko o to
mu chodziło? Żeby zrobić z niej ździrę?! Żałowała, że mu uległa i przyjechała
najprędzej jak mogła. Klęła w myślach swoją matkę i jej beznadziejne
wychowanie! Gdyby nauczyła jej asertywności wobec mężczyzn, nie znalazłaby się
w tak beznadziejnej sytuacji!
-
Obiecuję, że będziesz zadowolona…
Teraz spojrzała na niego badawczo,
zaciekawiona. Złość sprzed chwili zastąpiła intryga, a gęsta, gnijąca krew
wyparła z krwioobiegu tę czystą, bordową jak dojrzałe czereśnie. Wiatr rozwiał
jej włosy, tańczyły szaleńczo przed jej oczyma oblepiając twarz. Theophil
nachylił się, aby zebrać je palcami i założyć za ucho.
- Twoim zadaniem jest Tom Kaulitz.
Zabiło
jej serce. Wypełniło euforią i szaleństwem, tym, które wykrzywiło jej wargi w
szeroki uśmiech, obnażający dwa rzędy śnieżnobiałych zębów. Ona nie zapomniała…
Nie chciała zapominać o mężczyźnie, którego uwiodła i zniewoliła, nie
zapomniała o przerażonych oczach ani o piekle, które rozegrało się później.
Już
wiedziała, że pobyt w Los Angeles będzie wisienką na torcie w jej, ostatnio,
nudnym życiu. Wyprostowała się z godnością, wzdychając.
-
Jednak nie ma w życiu nic za darmo, mój Theo.
~
-
Kurwa – syknął, ocierając wierzchem dłoni krople krwi, które zakwitły na jego
skórze, gdy złe ułożenie maszynki zraniło ją. Przeklinając w duchu własną
głupotę i beznadziejną koordynację ruchów, płynnie pociągnął urządzeniem po
ostatnim skrawku pozostałego zarostu, strzepując pianę z drobnymi włoskami do
zlewu. Odkręcił kurek z zimną wodą i obmył twarz, następnie rozcierając w
dłoniach odrobinę wody po goleniu, zrosił swoje oblicze, odczuwając
natychmiastową ulgę. Tak, przynajmniej to miał za sobą.
Skrył
twarz w miękkości ręcznika frotte, rozpływając się w chwilowym braku zmartwień,
po czym, odziany jedynie w bokserki wrócił się na korytarz, zbierając
wczorajsze zakupy i zanosząc tam, gdzie ich miejsce. Do kuchni.
Nie
pamiętał jakim cudem udało mu się zasnąć. Gdy się ocknął, przerażony,
zrozumiał, że nie zaryglował drzwi na zamek, a więc całą noc i pół dnia dał
włamywaczom możliwość zdemolowania mu mieszkania i wyniesienia stąd co
cenniejszych przedmiotów. Zamiast tego, na stoliku tuż przed swoimi oczami,
znalazł kopertę. Nie przypominał sobie, aby leżała tam wcześniej, stąd,
skonsternowany po nią sięgnął; gdy przeleciał szybko po smolistych literach,
nie poczuł niczego. Ot, prędzej swoje odczucia nazwałby mianem rozbawienia, niż
rzeczywistej trwogi, czy innych, negatywnych odczuć. Jednak, każdego kolejnego
dnia, niespodzianek było coraz więcej. Starał się jednak żyć tak, jakby nic się
nie stało, a nadawcę wszystkich dziwactw stworzył jego własny umysł. Wciąż
wstawał rano, szykował się, pił kawę. Wywiązywał się z obowiązków, imprezował,
pił wysoko procentowe drinki i palił, przyłapawszy się na tym, że owych
wiadomości zaczyna po prostu wyczekiwać. A po tej, którą odkrył po dłuższym
czasie w okolicach południa, nie potrafił już zignorować i być tak samo
nieczuły, jak nieczuły był przedtem.
Od razu pobiegł na korytarz, upadając na
posadzkę kolanami; dopadł swoją torebkę i grzebał w niej tak długo i
zachłannie, dopóki nie znalazł telefonu. Wystukał sms’a do człowieka, który
zajmował pierwsze miejsce na jego liście podejrzanych, po czym zajął się tym,
czego nie zdążył zrobić wcześniej.
Czekał
nad kubkiem parującej kawy i dymem unoszącym się znad papierosa. Czekał
cierpliwie na stukot kostek dłoni o drzwi. Czekał. Czekał, a sztorm jakim jest
wściekłość, zawładnął jego istnieniem.
Minuty
mijały wolno, wiły się w przestrzeni jak obrzydliwie długie, splątane ze sobą
dżdżownice. Irytujące tykanie kuchennego zegara wibrowało w jego uszach,
wwiercało się we wrażliwy mózg, więc starał się zagłuszyć je nucąc spokojną
melodię pod nosem. Zabawne, że choć cały wrzał, potrafił zachować jako-taki
spokój. Przynajmniej dopóki jest sam.
Ubrał
się niespiesznie, wybierając przypadkowo kolejne elementy garderoby. Wszystko
było mu jedno, a wcześniejsze szczęście ulotniło się jak kompozycja zapachowa
tanich perfum. Zrosiło skórę tylko na moment by zaraz wyblaknąć, przypominając
długie, samotne noce i ciągły szum za dnia. Wtedy, kiedy biegł przed siebie na
oślep, trafiając tylko na zamknięte drzwi.
W
końcu ciszę mieszkania przerwało pukanie do drzwi, a on, wykorzystując
wszystkie ze swoich aktorskich zdolności, wykrzywił swoją twarz w przerażeniu.
Doszedł do wejścia w mniej niż minutę i wpuścił swojego gościa do środka.
Tom
gnał do niego co tchu, przeskakując po dwa stopnie na raz. I tak wyrzucał
sobie, że jechał zbyt długo, że potrzebował go, a jego nie było obok. Przecież
obiecał sobie, że nigdy więcej nie popełni dawnych błędów…
Tymczasem,
zamiast przestraszonego, biednego chłopca, zauważył rozjuszone zwierzę,
zastraszonego drapieżcę. Zdziwił się, gdy chwycił za poły
jego grafitowej marynarki i z siłą, jakiej się po nim nie spodziewał, przyparł
go do ściany tak mocno, aż obraz zawieszony na niej zadrżał i upadł na
posadzkę.
-
Co ty sobie kurwa wyobrażasz?! – wrzasnął, a Tom spojrzał na niego zszokowany.
-
O co ci chodzi…?
Zagadka odrobinę się rozwiązała, lecz przez to powstaje jeszcze więcej pytań, choć już jest wiadomo, z kim Tom zdradził Billa, i dlaczego. Wydaje mi się, że obsesyjna miłość z czasów szkolnych w tym kolesiu nie wygasła, a wręcz przeciwnie. Oj nie będą mieli lekko nasi bohaterowie z takim zapleczem pełnym intryg. Czy ich miłość będzie na tyle silna, aby przezwyciężyć trudności? Oby...
OdpowiedzUsuńJak zawsze napisane obłędnie, brak mi słów na to, jak pięknie dobierasz słowa i jak układasz zdania, ja nie mam nigdy do czego sie przyczepić, czytać Ciebie to czysta przyjemność pod względem estetycznym, jak i fabuły.
Oby wena była z Tobą, jak moc w "Gwiezdnych wojnach" :*
Po przeczytaniu odcinka mam mały problem z zebraniem myśli i ułożeniem ich w sensowne zdania, a to wszystko Twoja zasługa... :D Bill podejrzewa Toma o to całe wtargnięcie i listy? W sumie się temu dziwię, chociaż mam na uwadze tę okropną zdradę, która kładzie się cieniem na ich przyszłości... Jestem ciekawa jaką treść zawierają w sobie owe wiadomości, albo chociaż ta ostatnia. I jeszcze ten Theo... Czyżby to jego postać miała obsesję na punkcie Billa i stała za tym wszystkim? Zamiast się uczyć do egzaminów, to zastanawiam się co następnie się wydarzy, bo mam przeczucie, że jeszcze wiele przeróżnych niespodzianek spotka naszych bohaterów. :)
OdpowiedzUsuńDziękuję raz jeszcze za dedykację! :* Cieszę się, że trafiłam na Twoje opowiadanie i z każdym rozdziałem mogę podziwiać Twoje doskonałe pisarskie umiejętności. :*
Buziaki Kochana! :*
Co to za jakiś palant ten Theo? Dziwny człowiek i wiem ze juzgo nie lubię. Rozumiem, że mógł poczuć się urażony, że Bill go wtedy olał w szkole. No ale tak w sumie to co miał zrobić? Czekać aż sam też oberwie? Bez sensu. On jest jakiś psychiczny i lepiej żeby jak najszybciej się go pozbyli. I jeszcze ta jego siostra. Fuck -.- A teraz Bill mysli ze to Tom sobie jakieś podchody urządza. No masakra. Ale cieszy mnie to, że nadal masz wenę bo mogę podziwiać Twoją twórczość dosyć często, a i tak ciągle czuje niedosyt. :D
OdpowiedzUsuńDziękuję jeszcze raz za dedykację.
Buziaki :*
Co to za intrygi się tutaj knują? Kim jest ten cholerny Teofil? Czuję, że nieźle namiesza w życiu Billa i Toma, ale chyba mnie to cieszy, wtedy będzie można się przekonać, jak tak naprawdę mocne jest ich uczucie. Czekam na część kolejną, a żaby jeszcze pojawiały się w tak krótkim odstępie jak ta i poprzednia, to byłoby cudownie. Weeeenyyyy kochana :-*
OdpowiedzUsuń